SZ nr 26–29/2008
z 7 kwietnia 2008 r.
Kryzys w Radomiu - Kryzys w systemie
Precedensowa likwidacja 2 oddziałów – onkologii i chirurgii w szpitalu w Radomiu – wywołała burzę w środowisku lekarskim. Prezydium NRL stanowczo zaprotestowało przeciw przerzucaniu odpowiedzialności za kryzys w Radomiu i poza nim na lekarzy, domagających się przestrzegania prawa pracy. W odpowiedzi – MZ wydało niebywałe oświadczenie w sprawie tego stanowiska NRL. Zapytaliśmy Czytelników, czy w obecnych warunkach – rosnących napięć między środowiskiem lekarskim a kierownictwem MZ – możliwa jest "zasadnicza i całościowa reforma polskiego systemu opieki zdrowotnej", o jakiej mówi rzeczniczka Ministra Zdrowia. Poniżej wybrane odpowiedzi.
Stanowisko pani Gwiazdowicz nie "budzi mojego zdziwienia", bo od dawna wiem, że moje własne ministerstwo traktuje mnie podobnie, jak zapijaczeni menele i rentierzy MOPS-u. Nie dziwi mnie, że ministerstwo otwarcie nawołuje do popełnienia przestępstwa, jakim jest zmuszanie lekarzy do pracy niezgodnej z unijnymi i polskimi przepisami i akceptacji mobbingu stosowanego przez dyrekcję szpitala, chociaż ustawa wyraźnie zabrania wywierania jakiegokolwiek nacisku na pracownika. Wiem również, że ministerstwo uważa za "stosunkowo wysokie" zarobki specjalistów, które są na poziomie połowy pensji kierowcy walca drogowego, a "odejściem od łóżek pacjentów" nazywa zakończenie pracy przez lekarza, który przekroczył limit godzin i nadgodzin. Oczekuję interwencji NIL u ministra zdrowia, premiera, PIP, RPO oraz w Unii w celu "pokazania prawdy o powodach i okolicznościach towarzyszących decyzji wojewody", zakończenia "kampanii oszczerstw" i zaprzestania "skłócania lekarzy ze społeczeństwem". Dziś nie czas na przypinanie sobie medali, koncerty i płodzenie deklaracji, trwa wojna o naszą przyszłość i trzeba wyciągnąć armaty! Kto pomoże nam wygrać tę wojnę, w pełni zasłuży sobie na medal Gloria Medicinae – to moja wypowiedź na forum Esculapa (ps. Asia).
Czytając liczne komentarze internautów na portalach, np. onet, wp, można zauważyć, że społeczeństwo, czyli nasi pacjenci, kompletnie niczego nie rozumieją. Nie mają pojęcia: jak funkcjonuje system tzw. kontraktowania, nie wiedzą, co to jest stawka kapitacyjna, jaka jest jej wysokość i na co wystarcza; nie znają ograniczeń administracyjnych dotyczących zakresu badań, które mogą być zrobione przez POZ lub specjalistę, że nie wspomnę tu o kosmicznym bałaganie w finansowaniu procedur szpitalnych, oraz setkach godzin, które musimy spędzać w kolejnych pracach, by móc żyć godziwie. Ta niewiedza rodzi przede wszystkim lęk – a jest to lęk o swoje podstawowe dobro, jakim jest zdrowie. I budzą się upiory nienawiści, zawiści, wybucha agresja skierowana do tych, którzy są najbliżej – czyli do nas, lekarzy. Struktury państwa nie przeprowadzą akcji informacyjnej na te tematy, bo w dobrze pojętym interesie polityków jest utrzymywanie status quo i pokazywanie palcem na lekarzy: Oto winowajcy!
Czy każdy zdrowo myślący obywatel, gdyby o tym wiedział! – zgodziłby się na operację przeprowadzaną przez chirurga, który jest 48. godzinę na nogach? Chciałby być diagnozowany przez specjalistę do wysokości 4 x 9 pkt. = 36 zł – koszty poradni? Miałby zaufanie do internisty, który powinien przyjmować 15 pacjentów dziennie, a ma 60? Zgodziłby się leżeć w szpitalu 6 dni tylko dlatego, że stawka kapitacyjna nie wystarcza nawet na podstawową diagnostykę w POZ?
Izba Lekarska powinna wykorzystać swoje możliwości finansowe nie na wydawanie gazetki (wystarczyłoby jej wydanie internetowe), ale na akcję informacyjną w mediach, również poprzez znajomych dziennikarzy (leczą się sami? u znachorów?) oraz stworzenie zespołu prawników, którzy interweniowaliby w sytuacjach łamania naszych praw osobistych i zawodowych. My nie mamy partnera do rozmów – politycy nie chcą z nami rozmawiać, bo nie muszą; nie mamy wsparcia ze strony naszych pacjentów, bo oni nie rozumieją, o co nam chodzi – z wyjątkiem medialnej wiedzy, że "chodzi nam o kolejne fury w garażu".
Joanna Dusza-Kozera
Chciałbym przedstawić własną interpretację zdarzeń, jakie miały miejsce w Radomiu. Pokaz siły ze strony MZ, władz wojewódzkich, dyrekcji szpitala i wojewódzkiego oddziału NFZ – z góry skazany był na "sukces", wszak te instytucje sprawują rzeczywistą władzę i one mają moc sprawczą. Odnosiło się wręcz wrażenie, że jest to zrealizowany, dość kiepski scenariusz na potrzeby propagandowego filmu, który z kolei miał wywołać w przeciwniku strach i zwątpienie.
Konkretni ludzie sprawili, że dwa oddziały szpitala zostały rozwiązane i przestały funkcjonować. Jakoś nikt nie zadał sobie pytania i nie sprawdził, jak faktycznie przebiegały zdarzenia i jakie fakty miały miejsce, zanim doszło do tak szeroko rozpowszechnionego w mediach finału z dramatyczną ewakuacją Bogu ducha winnych pacjentów. Strach i zwątpienie, owszem, zostały wywołane, ale nie u tych, o których chodziło. Tak zwany "biały szczyt" był po to, aby między innymi takich sytuacji uniknąć. Dział się w tym samym czasie, co wydarzenia w radomskim szpitalu, ale jak w kiepskiej propagandzie, jakby dobitniej potwierdził, na co stać WŁADZĘ. Pokazał, że król jest nagi.
Przecież od dawna było wiadomo, jakie są dyrektywy unijne w sprawie czasu pracy lekarzy, a NIL i OZZL ostrzegały rząd, jakie z tego wynikają problemy. Przecież właśnie dlatego, że w o wiele bogatszych krajach Unii te dyrektywy są realizowane, mimo o wiele wyższych nakładów na opiekę zdrowotną – występują braki kadrowe i to dlatego nasi koledzy mogą tam wyjeżdżać i otrzymywać normalne wynagrodzenie za swoją pracę.
Nie trzeba być ani specjalnie rozgarniętym, ani specjalnie przygotowanym, by na podstawie nawet pobieżnych obserwacji dowiedzieć się, jakie problemy wynikają z unijnej dyrektywy w sprawie czasu pracy. Jeśli dołożymy do tego zaniedbania i zaniechania wszystkich rządów w sprawie naprawy systemu od 1989 r., to łatwo było przewidzieć, że będzie tragedia. Co więcej, kolejny raz udowodniono, że nie chodzi o rozwiązanie problemów opieki zdrowotnej w naszym kraju, ale o przesunięcie tego zadania w nieodgadnioną przyszłość, bo przecież może na tym ucierpieć popularność i wizerunek takiego czy innego ugrupowania politycznego.
Mamy stale prymat polityki nad tym, co przynosi trud codziennego życia i pokonywania nierozwiązanych, faktycznych problemów z opieką zdrowotną.
Obrzydzeniem napawało mnie obwinianie za tę sytuację lekarzy w wystąpieniach różnej maści przedstawicieli MZ czy NFZ, a gdy zdarzenia w Radomiu miały miejsce – także w oświadczeniu MZ z 27 marca 2007 w sprawie stanowiska prezydium NRL w związku z kryzysową sytuacją w radomskim szpitalu. Stanowisko NRL i tak wydawało mi się zbyt łagodne, natomiast stanowisko MZ jest po prostu kuriozalne, obrzydliwe i kłamliwe.
Żaden z palących problemów opieki zdrowotnej nie został przez władze dotąd rozwiązany. Wszelkim próbom środowiska lekarskiego, by zmusić nasze władze do ich rozwiązania, towarzyszyły zawsze propagandowe slogany, obiecywanie, totalna niemoc i słowa wytrychy: "restrukturyzacja", "dobro pacjenta", "przysięga Hipokratesa", "normalizacja", a ostatnio "uszczelnianie systemu". Wystarczy przeczytać opublikowany na stronie internetowej OZZL list konsultanta regionalnego ds. onkologii z 26 marca 2008 do wojewody mazowieckiego, aby wyrobić sobie opinię, jakie intencje przyświecały władzom w spreparowanym przez nie kryzysie radomskim. Brakuje słów na określenie. A w takiej atmosferze, jak obecna, brak jest szans na powodzenie w rozwiązywaniu czegokolwiek.
Lek. Grzegorz Postek, Toruń
Polityka w Polsce nie służy ludziom, lecz politykom. Likwidując oddziały w Radomiu, władza postanowiła wyrwać z systemu zdrowy ząb, by pokazać, kto tu rządzi. I pokazała. Co gorsza, znalazła sobie nowego przeciwnika.
Sięganie po koszmarny język pouczania i łajania lekarzy i ich samorządu, karkołomne odwoływanie się do Bogu ducha winnego Hipokratesa, straszenie konsekwencjami za spokojną, choć stanowczą krytykę – świadczą o rosnącej nerwowości dziarskiej z pozoru ekipy z Miodowej. A to źle rokuje dla budowania zaufania i dobrego klimatu przy wprowadzaniu pożądanych reform. Jeśli władza chciała tym razem coś uszczelnić, to klej, jakiego użyła, przytkał raczej kanały porozumiewania się pomiędzy nią a lekarzami. Na razie mamy konwenanse raczej z magla niż z salonów.
Tymczasowa zgoda znacznej części lekarzy szpitalnych w Polsce na pracą na zasadach ubiegłorocznych dała rządowi czas na znalezienie sposobu sfinansowania wprowadzonych zmian. Lekarze, choć mieli niepowtarzalną okazję, nie odmówili pracy i nie dobili śmiertelnie rannego systemu ochrony zdrowia. Ale ten czas nieubłaganie dobiega końca.
Marek Stankiewicz, lekarz i dziennikarz
Działania Pana Wojewody są spóźnione o kilka lat! Tak trzeba było postępować od dawna – jest to dla innych wojewodów wzór postępowania w państwie PRAWA! Pod kłamliwym hasłem "dobra pacjenta" wyrosła nam – w sto lat po Polsce szlacheckiej – Polska korporacyjno-mafijna lekarska, realizująca przysięgę Hipokratesa metodą "PŁACZ I PŁAĆ".
Po zamknięciu oddziałów – pełni poświęcenia lekarze – na kolanach i z "wiszącą trąbą", jakże cieniutko popiskiwali o własnej krzywdzie! Chichotała cichcem cała Polska!
Panowie Wojewodowie! Bierzcie przykład! Wśród wielu innych – to jedna ze skuteczniejszych metod porządkowania niewydolnego systemu.
{Z.}
To skandal, pani Gwiazdowicz, wierny przekaźnik swoich mocodawców, jedną nogą jest w izbie lekarskiej, a drugą – w ministerstwie, podobnie jak A. Włodarczyk.
Obecny rząd jest w Unii Europejskiej, ale służba zdrowia nadal w sowietach. Trzeba przestrzegać prawa, a nie – zmuszać lekarzy do niewolnictwa. To wszystko się źle skończy, a Platforma umoczy, bo nie ma ważniejszej sprawy dla elektoratu jak zdrowie własne i naszych dzieci.
Adam G.
Wściekłość strony rządowej bierze się stąd, że lekarze mają rację. U podłoża "konfliktu" leży brak respektowania przez właściciela publicznych zakładów opieki zdrowotnej (de facto państwo) podstawowych praw pracowniczych, zapisanych w Kodeksie pracy i ustawie o zozach. Lekarze – pracownicy etatowi szpitala – podlegają temu prawu i dyrekcje szpitali (jak również strona rządowa) miały tego świadomość co najmniej od połowy 2007 r. W grudniu ub.r. minister zdrowia kierowała prośby do lekarzy o danie jej czasu na znalezienie wyjścia z sytuacji. Ten czas i kredyt zaufania (który to już raz!) rząd zmarnował i próbując tuszować własną niekompetencję, kurczowo trzyma się pojęcia "stanu wyższej konieczności", trwającego w polskiej opiece zdrowotnej permanentnie od kilkudziesięciu lat. Wytaczanie teraz dział w postaci sięgania do starożytnej Grecji i tradycji cywilizacji europejskiej – świadczy o braku własnych rzeczowych argumentów i totalnej bezsilności polskich decydentów. Lekarzom, którzy nie chcą pracować ponad normy czasu pracy obowiązujące wszystkich obywateli naszego kraju – należy się co najmniej zrozumienie, a tym, którzy ulegli presji i zgodzili się pracować ponad normy, poświęcając swoje dobro dla spokoju administracji szpitali, polityków i pacjentów (właśnie w tej kolejności), należy się wynagrodzenie określone ustawą. Szacunku już nie wymagam.
Poniżanie i dyskredytowanie całego środowiska lekarskiego jest najkrótszą drogą do kolejnego, być może już ostatecznego kryzysu polskiego lecznictwa. Po odpowiednio silnym wstrząsie, zdolnym ostatecznie pogrzebać nowelizowany od kryzysu do kryzysu sowiecki model towarzysza Siemaszki, byłaby szansa na zasadniczą i całościową reformę polskiego systemu opieki zdrowotnej w oparciu o nowo powstałe, niezależne od państwa instytucje ubezpieczenia zdrowotnego i normalnie funkcjonujący rynek usług medycznych. Nasze państwo rękoma swoich przedstawicieli udowodniło bezsilność w tej materii.
PS. Patetyczny styl minionej epoki, unoszący się nad dokumentem Ministerstwa Zdrowia, jest, mam nadzieję, tylko autorską wprawką Pani Ewy Gwiazdowicz. Przyznaję, że i mnie on nieraz kusił, choć nie w oficjalnych oświadczeniach organu państwowego.
Włodzimierz Grądzki
Pracujemy jako lekarze od lat słuchając uwag pacjentów, nieraz też zasłużonej krytyki. Często występujemy jako zderzak pomiędzy pomysłami ustawodawców, w tym Ministerstwa Zdrowia, a pacjentem uwikłanym w nieżyciowe przepisy.
Chciałbym podać przykład 80-letniej cioci mieszkającej w Czechach, która w lichym stanie zdrowia (ale chodząca o własnych siłach) zwróciła się do swojego samorządu powiatowego, by otrzymać kartę parkingową. I jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że wniosek musi wypisać lekarz rodzinny, który kompletując dokumentację przedstawia ją lekarzowi komisji działającej przy tym powiecie. Ciocia dostała odmowę, powiedziałem jej, że pewnie lekarz był zmęczony i byle jak wypełnił wniosek. Dowiedziałem się, że oprócz obowiązku wypełnienia zaświadczenia o stanie jej zdrowia otrzymał od samorządu powiatowego 600 koron (ok. 100 zł) za wypisaną przez siebie dokumentację na rzecz starostwa. W Czechach musi być porządek. Lekarzowi płaci się za jego pracę, także na rzecz innych instytucji. A jak nasze władze dbają o interes lekarza, np. zapisy ustawy o wszelkich zaświadczeniach na rzecz ZUS czy KRUS?
W. Pałysiński, Cieszyn
Wszystko, co wydarzyło się w Radomiu, jest tylko zastosowaniem do przesady znanego każdemu, kto "negocjuje" z NFZ, zdania "Ja jako urzędnik widzę to inaczej". W swojej praktyce w tych kontaktach dowiedziałem się już, że jeśli w przychodni przyjmuje czterech lekarzy rodzinnych – to dostępność do świadczeń jest gorsza, niż gdy jest jeden. Usłyszałem również, że lepiej, gdy pacjent dojeżdża do specjalisty kilkadziesiąt kilometrów, bo to jest dla niego bliżej, niż gdyby miał go w swoim ośrodku zdrowia, bo przecież w małym ośrodku nie ma możliwości wykonania wszystkich badań, więc i tak będzie musiał pojechać. A że kilka razy, zamiast raz, to już urzędnika nie obchodzi.
Zawsze, gdy kontaktujemy się z urzędnikami, znajdujemy się w podobnej sytuacji. Z jednej strony – maleńki świadczeniodawca, z drugiej Pan Urzędnik, z siłą i możliwościami zrobienia praktycznie wszystkiego, co zechce pod pozorem dbałości o publiczne pieniądze.
Powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, kto i do czego służy. Nikt nie ma wątpliwości, kto jest w systemie najważniejszy. Nawet najgorszy lekarz kiedyś kogoś wyleczył, a najlepszy urzędnik – nigdy nikogo. Oni zdają sobie z tego podświadomie sprawę i stąd bierze się ich agresja. My bez nich poradzilibyśmy sobie, oni bez nas nie. Dlatego trzeba zjednoczyć siły i doprowadzić do zmian, prezentując twarde stanowisko, niezmienne w trakcie negocjacji.
P.
W sporze radomskim, na gruncie prawa, w oczywisty sposób rację mają lekarze. Świadczą o tym zapisy Konstytucji RP: Art. 31 pkt 2. Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje. Art. 66 pkt 2. Pracownik ma prawo do określonych w ustawie dni wolnych od pracy i corocznych płatnych urlopów; maksymalne normy czasu pracy określa ustawa.
Ministerstwo Zdrowia w obrzydliwy sposób zaszantażowało lekarzy w całym kraju. Naruszyło tym konstytucję, przedkładając nad nią doraźne interesy. A przecież kto zaniedbał sprawy, doprowadzając do tego, że w Polsce brak lekarzy? Ministerstwo swoje zaniedbania próbuje przesłonić, przywołując przysięgę Hipokratesa, czyli wewnętrzny kodeks korporacyjny. Ministerstwo jest jednak od przestrzegania prawa, niech więc zadba, by przysięga ta znalazła odzwierciedlenie ustawowe, a wtedy może się na nią powoływać. Aż dziw, że nic nie mówi o dziesięciu przykazaniach albo siedmiu grzechach głównych.
Do tego wszystkiego dołączył się NFZ, który ustami swojego rzecznika w sposób skandaliczny porównał kontraktowanie leczenia szpitalnego do zamówienia obiadu w restauracji. Nie smakuje – to wychodzimy! Więc pacjent będzie teraz jeździł na leczenie z Radomia do Warszawy. Ciekawe, czy jest mu w smak, że nikt z NFZ nie zapytał o jego zdanie w tej sprawie?
Prawo nie nadąża za rzeczywistością. Limit 48 godzin tygodniowo to fikcja. Po zakończeniu pracy w szpitalu lekarze wędrują dorabiać w swoich gabinetach lub prywatnych przychodniach i klinikach. I niech mi nikt nie opowiada, że jak dostaną wysokie wynagrodzenia w szpitalu, to nie będą dorabiać. Będą, bo taka jest natura ludzka, chyba że im się tego prawnie zakaże. Limity nie dotyczą tylko lekarzy. Fizjoterapeuci czy technicy rtg powinni pracować 5 godzin dziennie. Większość z nich po wyjściu ze szpitala też idzie do drugiej pracy, na kolejne 5 godzin.
Uważam, że "zasadnicza i całościowa reforma polskiego systemu opieki zdrowotnej" jest możliwa. W jej realizację powinny być włączone zarówno MZ, jak i NRL, bo nie ma innych instytucji, które mogłyby reprezentować państwo oraz lekarzy. W układzie tym brakuje jednak bardzo ważnego ogniwa, a mianowicie przedstawicieli kadry menedżerskiej, znającej realia organizacji ochrony zdrowia od strony praktycznej. Zrezygnowano by wówczas z wielu pomysłów, które na pierwszy rzut oka wydają się sensowne, ale w zderzeniu z rzeczywistością okazują się śmieszne.
Np. pomysł drobnych opłat od pacjentów za porady specjalistyczne, mający na celu ograniczenie liczby wizyt, powstał w środowisku znającym realia wyłącznie publicznej służby zdrowia. Kto zmusi prywatną przychodnię do ich pobierania, skoro może ona w ten sposób być konkurencyjną wobec publicznej placówki? Dla mnie, menedżera w sektorze prywatnym, pomysł tych opłat jest więc rewelacją, obojętne, czy będę je pobierać, czy nie. Ale to wiem ja, a nie ministerstwo czy korporacja lekarzy. Natomiast dziś pacjent może się zapisać na wizytę w kilku placówkach i w kilku terminach, bez żadnej sankcji, blokując miejsce dla naprawdę potrzebujących i marnując czas pracy ludzi tej placówki. Współpłacenie nie rozwiąże tego problemu w żaden sposób, chyba że pacjent będzie wnosił opłatę w momencie zapisu. Ale wtedy podniesie się krzyk, że płaci za miejsce w kolejce, a nie – za usługę medyczną.
Inną bzdurą jest argument, że prywatny szpital z kontraktem z NFZ nie będzie ludzi leczył, a publiczny – owszem. To straszenie społeczeństwa. Przecież jeśli prywatny szpital postąpi niezgodnie z umową, to straci kontrakt. A wtedy nikt go nie obroni, żaden samorząd, sejmik czy nawet prof. Religa. To publiczne szpitale odmawiają przyjęć i to one fałszują dokumentację.
Bez włączenia w proces tworzenia systemu opieki zdrowotnej praktykujących menedżerów – cała reforma będzie wyglądać jak do tej pory: "białe szczyty", strajki, forsowanie partykularnych interesów politycznych i środowiskowych. Wiem, że to dla środowiska mentalnie trudne do zaakceptowania, bo w ochronie zdrowia do niedawna w ogóle nie działał rynek i profesjonalnych menedżerów nie było. Ale obecnie już są, rynek, choć ułomny, zaczyna działać, a lekarze często mają tylu pacjentów, że nie są w stanie być jednocześnie ekspertami od zarządzania, bo po prostu nie mają na to czasu i wiedzy.
Dlatego trzeba zaakceptować udział profesjonalistów od zarządzania w tworzeniu systemu opieki zdrowotnej.
Jarosław Pawlik, Radom
Co najmniej dziwne jest określenie: "precedensowa decyzja". Tragedią dla polskiej systematyki zdrowotnej jest, że prawem przewidziane działanie uznaje się za precedens. Czyż nie po to ustanawia się prawo, by je przestrzegać? Czyż nie w trosce o pacjenta ustalono limity zatrudnieniowe i na ich podstawie zawarto umowy kontraktowe? Więc gdzie tu nadużywanie prawa, gdy organ rejestrowy wykonał czynność społecznie uzasadnioną i czynioną w interesie społecznym – prawem mu należną, przy tym zachowując należytą staranność?
Za precedens można by uznać fakt, że absolwenci studiów medycznych są zupełnie specjalnie traktowani w porównaniu z absolwentami innych wyższych uczelni. Jeżeli np. inżynier budownictwa nie posiada w swoim biurze odpowiedniej liczby i jakości kadry, to jego biuro nie może wykonywać czynności inżynierskich, a jeżeli biuro rachunkowe nie ma osób uprawnionych do badania bilansów, to zleceń w tym zakresie nie przyjmie. Jak więc szpitalny oddział może przyjąć pacjentów, jeżeli nie zatrudnia odpowiedniej liczby lekarzy specjalistów? Tu idzie o zdrowie i życie ludzi. W takiej sytuacji, jak w Radomiu, decyzja może być tylko jedna: organ sprawujący nadzór musi wypełnić spoczywające na nim obowiązki, czyli ograniczyć lub zamknąć oddział, który warunków nie spełnia. I o czym tu dyskutować? To powinno być powszechną praktyką i należytym wykonywaniem obowiązków spoczywających na organie nadzoru. Bo taka jest jego rola.
Jan Markus
Dla mnie, lekarza pracującego w sektorze niepublicznym, a jednocześnie mającego częsty kontakt z publiczną służbą zdrowia, zarówno jako lekarz, jak i pacjent – planowana poprawa funkcjonowania opieki medycznej w Polsce jest z góry skazana na niepowodzenie. Przyczyny:
1. Jest to obecnie pożywka dla polityków, którzy nie chcą naprawy, a tylko przypodobania się elektoratowi.
2. Brakuje specjalistów – menedżerów w opiece medycznej, mających rozeznanie w jej funkcjonowaniu.
3. Brakuje odpowiedzialności za finanse publicznych szpitali.
4. Nie ma całościowej koncepcji funkcjonowania opieki medycznej, w tym określenia: co państwowe, co publiczne, a co prywatne – te trzy filary muszą być jasno określone i określone ich wzajemne relacje.
5. Wciąż mamy monopol i arogancję NFZ – brak chociażby podstawowego, ale realistycznego opisania podstawowych procedur medycznych i ich wyceny.
6. Błędna jest koncepcja koszyka świadczeń gwarantowanych przez NFZ – przecież o wiele łatwiej jest stworzyć koszyk wykluczający, czego NFZ nie finansuje.
7. Nie ma właściwego określenia roli podmiotowości w systemie. System musi być przyjazny dla pacjenta, ale też dla lekarza i pielęgniarki; innymi słowy – nie wszystko musi się pacjentowi należeć kosztem niskich zarobków i nielimitowanego czasu pracy personelu lekarskiego.
8. Brakuje jasnego programu częściowej, niezbędnej prywatyzacji publicznych szpitali i przychodni.
9. Wadliwy jest system kontraktowania usług medycznych.
10. Udział reprezentantów środowiska lekarskiego w pracach nad ustaleniem systemu świadczeń medycznych jest bagatelizowany.
11. Nie ma mechanizmów ograniczania nadmiernego korzystania z opieki medycznej, np. poprzez opłatę rejestracyjną lub za receptę.
12. Brakuje nadzoru nad celowością i jakością hospitalizacji w placówkach publicznych.
Te 12 punktów pozwala ocenić, że proponowane dziś zmiany mają charakter tylko kosmetyczno-propagandowy. Ponieważ jednak ekonomia nie uznaje nonsensów i sztucznych barier, kwestią czasu i ceny, jaką przyjdzie za to zapłacić – jest doczekanie się właściwych uregulowań prawno-systemowych.
dr wojkan
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?