– Rezydenci w USA są najbardziej wykorzystywaną grupą zawodową, jaką spotkałam w swoim życiu – mówi dr Pamela Wible, która od lat bada zjawisko samobójstw wśród lekarzy.
Krzysztof Boczek: Znalazłem dane, z których wynika, że nawet 60 proc. rezydentów w USA, po roku, dwóch latach pracy, już czuje wypalenie. To jest możliwe?
Pamela Wible: Oczywiście.
K.B.: Dlaczego?
P.W.: Bo zostali głęboko zranieni przez system. Prawa pracy w świecie medycyny nie są respektowane. Do niedawna prawo przewidywało, że np. rezydenci mają pracować do 120 godz. tygodniowo. Te nieludzkie normy obniżono w 2011 r. do 80 godz. tygodniowo i 24 godz. bez przerwy. To ciągle jest stanowczo za dużo. Ale i tak tych norm się nie przestrzega! Mam ciągle telefony od rezydentów, którzy nadal harują po 120 godz. w ciągu 7 dni. Są całkowicie wyczerpani. I nic z tym nie mogą zrobić. Bo jeśli zaczną narzekać, to stracą pracę, a ich program rezydencki straci akredytację. Nie będą mogli uprawiać zawodu. Utkną w martwym punkcie.
Jeśli lekarz czy rezydent skarży się na zbytnie obciążenie, szefostwo placówki bardzo często nadaje temu określenie „nieprofesjonalne zachowanie”. Albo „destrukcyjne”. Te sformułowania trafiają do oficjalnych papierów i utrudniają zdobycie pracy w przyszłości. A czasami – np. w szpitalach – nawet uniemożliwiają.
Jedna z lekarek, która do mnie napisała, płakała w pracy. Ze stresu. Dostała pisemną reprymendę za „nieprofesjonalne zachowanie”. Prosiła mnie, bym pomogła jej znaleźć przepisy na to, że płacz w pracy jest OK.
Piszą do mnie rezydenci, którzy są przerażeni wizją zgłoszenia problemu szefostwu. Zwłaszcza obcokrajowcy na wizie J1. Oni właściwie nie mają żadnych praw. Jeśli wylecą z programu, to są odsyłani do swojego kraju. Nie mają się nawet gdzie odwołać.
K.B.: A większość z nich ma po 200–300 tys. dolarów kredytu zaciągniętego na studia.
P.W.: Właśnie. Jak go spłacą, jeśli nie uzyskają prawa wykonywania zawodu? Stracą dom. Marzenia. Wszystko. Są przerażonymi zakładnikami systemu. W pułapce bez wyjścia.
Medycynę wybierają często bardzo ambitni, perfekcjoniści. Porażka w postaci wyrzucenia z rezydentury byłaby dla nich osobistą klęską. Druzgocącą. Samoocena też siada. To psychologiczno-ekonomiczna wojna z medykami.
Kiedy pracujesz 120 godz. tygodniowo nie masz też normalnych relacji z partnerem. Małżeństwa się rozpadają. Nie wspominając o tym, że nie masz szans być rodzicem. Wie pan, jak wiele lekarek po pięćdziesiątce pisze do mnie listy, że swoje najlepsze lata życia oddały za harówę na rezydenturze i możliwość niesienia pomocy innym? Nie mają mężów ani dzieci, więc przyszłość spędzą samotnie. Przerażająca perspektywa.
Bez odpowiedniej ilości snu. Bez dostępu do 3 posiłków dziennie. Z hipoglikemią. Rezydenci w USA są najbardziej wykorzystywaną grupą zawodową, jaką spotkałam w swoim życiu. Tracą nadzieję. 7 lat beznadziejnych nadużyć, łamania ich praw człowieka, może doprowadzić inteligentną osobę do racjonalnej konkluzji: samobójstwo to najlepsza opcja.
K.B.: To brzmi jak niewolnictwo XXI wieku.
P.W.: Bo tym jest. Bardzo mało ludzi o tym wie, bo sami lekarze są zainteresowani tym, by utrzymywać pewien image. Doktor powinien mieć autorytet. Ludzie chcą wiedzieć, że poza Bogiem jest ktoś odpowiedzialny za ich zdrowie. My jesteśmy tymi, którzy pomagają, ale sami nie poprosimy o wsparcie. Lekarze boją się tego. Zaganiają się w kozi róg, gdzie już tylko jest desperacja i beznadzieja. A jedyna opcja, jaką wtedy widzą, to powieszenie się na sufitowym wentylatorze czy strzelenie sobie w skroń. Ci ludzie tak długo cierpieli, zazwyczaj w milczeniu, bez odpowiedniego rozpoznania i bez pomocy, że podejmują decyzję: chcę umrzeć.
K.B.: I to robią. Podaje pani szacunki, że w USA ok. 400 lekarzy w skali roku popełnia samobójstwo. Z tego wielu młodych?
P.W.: Proszę popatrzeć na tę galerię [na ścianie pokoju zdjęcia kilkudziesięciu osób, głównie 20-, 40-latków – red]. To samobójcy z mojej książki. Ten tutaj Greg Miday – zabił się, bo cierpiał na depresję [ze zdjęcia patrzy 30-letni, uśmiechnięty przystojniak, z bujną czupryną i żywym leniwcem na ramionach – red.]. Wybierał nocne dyżury w szpitalu w St. Louis. Był tam najciężej pracującym lekarzem w historii placówki. Po 2,5 roku zabił się. Jego matka – psychiatra – pisała i opowiadała mi o nim tak długo, że teraz mam wrażenie, jakbym go znała. I to na bardzo głębokim poziomie. Na okładce mojej książki opublikowałam jego odręczny list pożegnalny. „Droga Sam. Moja rodzino: kocham was. Inni, którzy byli mi dobrymi przyjaciółmi: kocham was także. Ziemia była dla mnie wspaniałym miejscem. Zobaczmy, co tam innego gdzieś jest. Będzie mi was wszystkich brakowało!”. 22 czerwca 2012 r. przeciął sobie tętnice na przegubach i w kostkach. Wykrwawił się w wannie.