Czasem Bóg czuwa jednak nad naszą ochroną zdrowia, a dowodów na to dostarcza przedstawiony sejmowi do uchwalenia projekt budżetu naszego państwa. I wcale nie dlatego, żeby plan przyszłorocznego budżetu był aż tak dobry dla ochrony zdrowia, że mógłby zachęcać do formułowania aktów strzelistych do Najwyższego. Chodzi o to, że – dzięki Bogu – przed kilku laty udało się wygasić wśród rządzących nieszczęśliwy pomysł zlikwidowania Narodowego Funduszu Zdrowia i przeniesienia finansowania ochrony zdrowia bezpośrednio do budżetu państwa. Tylko dzięki temu, że ten pomysł został zarzucony, do czego przyczyniła się grupa posłów, niektórzy eksperci oraz były już prezes NFZ Andrzej Jacyna, udało się zapewnić polskiej ochronie zdrowia całkiem niezły wzrost nakładów, choć jak wiadomo zawsze przydałby się jeszcze wyższy. Sam osobiście też przestrzegałem przed tą zmianą, nauczony doświadczeniem wielu lat funkcjonowania w administracji państwowej lub w jej pobliżu, gdyż wielokrotnie byłem świadkiem ostrych utarczek pomiędzy ministrem finansów i ministrem zdrowia, z których to pojedynków minister zdrowia najczęściej wychodził nieźle poturbowany, bo pozycja ministra finansów w rządzie jest zazwyczaj bardzo mocna, a ministra zdrowia traktuje się jak brzęczącą, dokuczliwą muchę i tak jak tę muchę najchętniej by go uciszono. Przypominam to wszystko, bo projekt przyszłorocznego budżetu jasno pokazuje, co by się stało, gdyby finansowanie ochrony zdrowia przekazać w ręce ministra finansów, który nie mogąc zaszkodzić ochronie zdrowia zbyt wiele i tak pokazał rogi – tam gdzie mógł. Jak wszyscy pamiętamy, wprowadzony z zadęciem program „Leki 75+”, czyli darmowe leki dla seniorów był od samego początku finansowany z dodatkowych środków, które otrzymywał NFZ z budżetu państwa, co regulowała tzw. ustawa okołobudżetowa. Ówczesny minister Konstanty Radziwiłł nie krył zadowolenia, bo dzięki temu do ochrony zdrowia wpływały dodatkowe środki, co odciążało z tego wydatku składkę zdrowotną, czyli budżet NFZ. Brak doświadczenia lub naiwność pozwalały mu wierzyć, że tak będzie zawsze i że dzięki temu cierpiąca niedostatek ochrona zdrowia będzie się miała trochę lepiej. Radość trwała krótko, bo minęło kilka lat i po tej dodatkowej dotacji ślad zaginął. W przyszłorocznym projekcie ustawy tzw. okołobudżetowej, w artykule 32 znajduje się krótki zapis, że od 2020 roku leki te będą finansowane ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia, a jest to już niebagatelna kwota ponad 700 mln złotych. I tak skończyła się chwilowa radość, i tyle warte są zapewnienia niektórych polityków, a ministra finansów w szczególności. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby finansowanie ochrony zdrowia ponownie trafiło w ręce ministra finansów, jak to niedawno planowano. Bo co oznacza w praktyce ta niewielka z pozoru zmiana? Otóż oznacza ona, że w bieżącym roku budżet NFZ będzie musiał zmieścić w sobie ten dodatkowy wydatek, a tym samym pochodzące ze składek ludności pieniądze NFZ przeznaczone na pozostałe świadczenia zdrowotne zostaną pomniejszone o te 700 mln złotych. Mam wszelako nadzieję, że kierownictwo resortu i NFZ postawią się ministrowi finansów, tak jak czyniło to wielu poprzedników, za co przychodziło im płacić różne ceny. Ma to szczególne znaczenie w świetle niedawnego, kuriozalnego wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tego, kto odpowiada za długi prowadzonych przez samorząd placówek leczniczych. Potencjalne finansowe skutki tego wyroku mogą spowodować prawdziwą zapaść systemu finansowania ochrony zdrowia, ale o tym następnym razem. Na razie, mam nadzieję, że wrzutka ministra finansów do pieniędzy składkowych nie przejdzie bez echa.