Tragiczna śmierć naszego kolegi – lekarza weterynarii w trakcie obławy na cyrkowe tygrysy powinna uzmysłowić politykom, społeczeństwu, pacjentom i kasom chorych, że wykonywanie usług leczniczych może być niebezpieczne. Lekarze medycyny, a także lekarze weterynarii wykonują swoje obowiązki w różnych sytuacjach. Najważniejszy ich cel to udzielenie pomocy w zagrożeniu zdrowia i życia. Nierzadko pomoc medyczna udzielana jest jednak w otoczeniu i sytuacjach stwarzających bezpośrednie zagrożenie życia i zdrowia lekarza.
Kilkanaście lat temu miałem „szczęście” wyjechać karetką wypadkową do wezwania na jedną z najbardziej niebezpiecznych w Lublinie ulic – Dzierżawną. Szalał tam z nożem kuchennym pacjent z chorobą psychiczną. Weszliśmy z sanitariuszem do mieszkania, za nami dwóch milicjantów (policjantów jeszcze wówczas nie było). Stanęliśmy w progu, patrzymy. Gość lata po pokoju z dwudziestocentymetrowym scyzorykiem. Do końca naszego dyżuru tylko godzina. Żadnych kamizelek nożoodpornych, żadnych negocjatorów jak z amerykańskich filmów, tylko wystraszona rodzina w sąsiednim pokoju i my w drzwiach. Nie pamiętam już, jak się udało obezwładnić pacjenta i odwieźć go do szpitala psychiatrycznego w Abramowicach.
Niedawno mój kolega w izbie przyjęć oberwał pięścią w twarz od narkomana w cugu, a miesiąc temu inny pacjent przejechał nożem po brzuchu dyżurnego chirurga. Oczywiście, zaraz zawiadomiliśmy policję. Rozpoczęli regularne postępowanie, rozpoznali środowisko, zebrali dowody. I co? Lipa. Narkoman nie wiedział, co robi, a nożownik był bezrobotny. Żadnych pieniędzy za zbite szyby i straty zdrowotno-moralne dyżurnego lekarza oraz wystraszonych pielęgniarek.
Inny mój kolega zeszył nad ranem sznyty jakiegoś spitego menela, podał anatoksynę tężcową, założył opatrunek i w ogóle zrobił wszystko spokojnie, jak trzeba. Aż nas wszystkich, starych „wyjadaczy” zamurowało, jak godnie, bez słowa skargi, dosłownie opluwany przez tego pacjenta, zrobił co powinien lekarz na dyżurze. Potem wyleczony gość wyszedł przed pogotowie i przejechał gwoździem po samochodzie naszego Judyma.
Do tej pory pamiętam słowa najlepszego chyba dyrektora WKTS w Lublinie Ryszarda Kędziory, który jak najbardziej był za indywidualnym kontraktowaniem lekarzy pogotowia ratunkowego. Zawsze tylko pytał na naradach: „A kto pojedzie swoim prywatnym samochodem na wizytę domową na ulicę Dzierżawną?” Tam „bankowo” wydłubią przecież reflektory z samochodu doktora, wybiją szyby, przejadą gwoździem po lakierze. A nie daj Boże posłać jakąś przystojną panią doktor.
Z dziesięć lat temu znajoma lekarka pojechała do wezwania: „zgon w mieszkaniu”. Denat leżał na brzuchu, wokół tłum podejrzanych, niebezpiecznych typów. A pani doktor tylko z sanitariuszem i stetoskopem. Bała się nawet obrócić pacjenta na plecy, więc szybko zbadała, stwierdziła zgon, wypisała karteczkę o śmierci z powodu nagłego zatrzymania krążenia i... w nogi. A potem afera na czterdzieści fajerek, bo od strony podłogi, czyli w brzuchu, denat miał ranę kłutą nożem. Znaczy – nie zbadała dokładnie. Ale wyszła z mieszkania żywa i do tej pory pracuje! Nie wiem, co by się stało, gdyby bez obecności policji odwróciła zwłoki, znalazła dziurkę po nożu i spytała: „Który z obecnych tu panów ją zrobił?”
W pogotowiu ratunkowym zdarzają się wyjazdy, o których politykom zdrowotnym i kasom chorych nawet się nie śniło. Miałem przed laty na przykład taki nocny wyjazd: „wisi od trzech miesięcy”. Pojechaliśmy, i owszem, na zgiętej mocnej brzózce wisi linka, a na jej końcu zwłoki. Wezwaliśmy milicję, ambulans pogrzebowy itp. Do tej pory od czasu do czasu śni mi się tamta sytuacja.
Dlaczego zebrało mi się na takie „wspominki¨? Ponieważ zawody lekarza medycyny i lekarza weterynarii mogą być niebezpieczne, powodować bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia. Ktoś, kto sądzi, że w uprawianiu medycyny mamy do czynienia tylko z bezpiecznymi, cywilizowanymi sytuacjami, nie ma pojęcia o życiu. Niech wsiądzie do nocnej karetki reanimacyjnej lub wypadkowej i zobaczy niebezpieczny świat narkomanów, pijaków, gangsterów i społecznego marginesu. Albo niech podyżuruje w jakiejkolwiek szpitalnej izbie przyjęć. Wygodnie jest nie zauważać codziennych patologii, a wiedzę o rzeczywistości czerpać z dzienników czy seriali telewizyjnych. W ich scenariuszach nie ma przecież wstydliwie omijanej przez polityków i innych prominentów ulicy Dzierżawnej w Lublinie.
To straszne, że dopiero tragiczna śmierć naszego kolegi, lekarza weterynarii zwraca uwagę społeczeństwa na ryzyko naszych zawodów. Ale jeżeli już do niej doszło, to niech politycy zdrowotni zwrócą od razu uwagę na niebezpieczeństwa samotnych lub dwuosobowych (z sanitariuszem) interwencji pogotowia ratunkowego. I nie jest tu ważne, czy podejmuje się ich lekarz medycyny, czy weterynarii. Ważne, że niosąc pomoc lekarską, nierzadko i dosłownie ryzykują swoim własnym życiem.
Od redakcji: Okazuje się, że czasami lekarz medycyny czy weterynarii ma jednak większe szanse przeżycia podczas samotnej interwencji (czy nawet z pomocą sanitariusza) niż z eskortą policji, czego dowodem cytowany na wstępie tragiczny wypadek.