W liczbach wygląda to imponująco – na działania informacyjne i promocyjne reformy zdrowia w latach 1998-1999 rząd wydał 3,5 mln zł, a dodatkowo same kasy chorych pozyskały od sponsorów ponad 1 mln zł. To dużo pieniędzy. Dlaczego efekt był tak mizerny?
Przypomnijmy – nowy system miał się opierać na kompetentnych, przyjaznych dla pacjenta usługach lekarza pierwszego kontaktu, który miał pełnić rolę przewodnika po systemie ochrony zdrowia, a równocześnie – poprzez system skierowań – bramkarza dopuszczającego do świadczeń na wyższym poziomie. W większości przypadków lekarz ów nie był w stanie pełnić tej roli, bo nie był do niej w żaden sposób przygotowany. Specjalistów medycyny rodzinnej w 1999 r. było raptem 3 tys., z czego duża część zatrudniona była w przychodniach będących częścią struktury zespołów opieki zdrowotnej. Po to, by pacjent mógł mieć swojego lekarza rodzinnego, potrzeba 20 tys. lekarzy. Ale system kontraktowania usług lekarza pierwszego kontaktu kasy chorych od początku prowadziły tak, by strumieniem pieniądza wspierać przekształcanie się zozów, oddzielanie usług podstawowej opieki zdrowotnej od szpitala oraz jej prywatyzację. Dzięki opłatom kapitacyjnym za każdego pacjenta na liście lekarza, które dawały szansę lepszych zarobków, proces odłączania się poz od struktur zozowskich postępował znacznie bardziej dynamicznie niż inne przekształcenia w systemie ochrony zdrowia. Ta akcja wywołała też reakcję. W wielu zozach zastraszano pacjentów, że jeśli opuszczą swoją dotychczasową przychodnię i przeniosą się do konkurencji, nie będą mieli prawa korzystać ani z usług specjalisty w swojej dotychczasowej przychodni, ani z rehabilitacji, ani nie zostaną przyjęci do miejscowego szpitala. Działając we własnym dobrze pojętym interesie finansowym, spzozy dopuszczały się i zapewne jeszcze dopuszczają jawnego łamania prawa.
Okazało się, że w każdym przypadku, w którym była niejasność co do źródeł finansowania, np. niektórych badań, w przychodniach i szpitalach wyciągano rękę po pieniądze do pacjenta. Do dzisiaj pacjenci płacą też za niektóre usługi, które i tak są finansowane w kontraktach z kasami chorych. Taka jest cena niedoinformowania.
Źle poinformowani przed reformą byli nie tylko pacjenci, ale również lekarze, pielęgniarki oraz rejestratorki w szpitalach i przychodniach. Nie wiem, na co tak naprawdę rząd wydał w 1998 r. pieniądze przewidziane na tzw. kaskadowe kształcenie pracowników ochrony zdrowia na kursach organizowanych przez MZ. Kaskada nie zadziałała – w momencie wprowadzenia kas chorych większość lekarzy była przekonana, że za swoje usługi ma prawo pobierać od pacjentów pieniądze, a z rachunkiem posyłać ich do kasy chorych. Kiedy się okazało, że nie na tym ten system polega, przeżyli rozczarowanie. Ale do dzisiaj w korytarzach kas chorych plączą się ludzie, których lekarz wysłał z rachunkiem do kasy w celu jego zrefundowania.
Czego zatem nauczył pacjenta o reformie pełnomocnik ministra zdrowia ds. promocji reformy? Mam w ręku ulotkę z 1998 r., która wyjaśnia, co to jest reforma ochrony zdrowia. Jest to – wg Antoniego Bielewicza – proces całkowitej przebudowy dotychczasowego systemu. Dlaczego? Bo system strukturalnie jest narażony na marnotrawstwo, jest zła struktura celów, zła struktura systemu służby zdrowia, jest ponadto zła struktura kształcenia lekarzy oraz zła struktura finansowania, wreszcie – zła struktura wynagradzania za pracę. Co pacjent zyska na reformie? Ano będzie centralnym ogniwem nowego systemu. To są cytaty z ulotki dla pacjentów.
Usiłuję sobie wyobrazić, czego z tej ulotki dowiedziała się emerytka czekająca w kolejce do swego lekarza. Czyta się ją tak, jak ja czytam instrukcję obsługi nowego ekspresu do kawy. Czytam, nic nie rozumiem, a para stale wylatuje bokiem. Nieco lepiej wygląda inna ulotka, wydana już po styczniu 1999 r. Zawiera 10 konkretnych pytań i w miarę zrozumiałych na nie odpowiedzi. Tych 10 pytań jest tak dobranych, że wyczerpuje całą problematykę reformy. Dla porównania – niedawno wróciłam z Oslo, gdzie dowiedziałam się, że od 1 czerwca br. Norwegia wprowadza powszechnie obowiązujący system lekarza rodzinnego. Ulotka, jaką pokazano mi w tamtejszym MZ, zawiera 25 szczegółowych pytań i odpowiedzi. Dotyczy tylko dostępu do lekarza pierwszego kontaktu. I to ukazuje, z jaką maestrią urzędnicy odpowiedzialni w Polsce za informację wywiązali się z obowiązku poinformowania społeczeństwa o wprowadzanej reformie.
Na tego typu działania informacyjne rządu szły pieniądze polskiego podatnika. Ze zdumieniem wysłuchałam jednak wiosną 1999 r. wypowiedzi telewizyjnej rzecznika prasowego AWS Piotra Żaka, który jako przykład polityki informacyjnej rządu podał specjalny numer "Służby Zdrowia" wydany na początku stycznia 1999 i zawierający poradnik dla pacjenta i lekarza. Ten poradnik w całości napisałam ja, a wydała Aleksandra Gielewska. Była to wyłącznie nasza inicjatywa, przez nikogo nie inspirowana, a ani kasy chorych, ani ministerstwo zdrowia nie znalazły pieniędzy, by zakupić egzemplarze choćby po kosztach druku i rozdawać zdezorientowanym pacjentom.
W ubiegłym miesiącu Sejm przegłosował ponad 140 poprawek do ustawy o puz. Nowelizacja ma być w tym tygodniu głosowana w Senacie, zatem nie wiadomo, jaki ostatecznie kształt przybiorą poprawki. Bezpośrednio po głosowaniu posłowie nie byli zgodni co do tego, co przegłosowali. Z wyników głosowania nie był zadowolony ani minister zdrowia, który zapowiedział lobbowanie innych rozwiązań w Senacie, ani wiceminister Knysok, mówiąca, że niektóre rozwiązania przyjęte przez posłów są sprzeczne ze sobą, a niektóre szkodliwe dla systemu ochrony zdrowia, ani też minister finansów, protestujący przeciw planowi stopniowego podnoszenia składki do 9% przez 5 kolejnych lat, choć tego stanowiska akurat nie rozumiem, bo poprawka była uchwalona na wniosek SLD, a wszystko wskazuje na to, że po wyborach to właśnie SLD będzie się biedzić z budżetem państwa, a nie minister Bauc.
Prace nad nowelizacją tej ustawy trwały w Sejmie 19 miesięcy i widać, że ustawodawcy pogubili się w labiryncie polskiego systemu ochrony zdrowia i nie bardzo wiedzą, jak z niego wyjść na prostą. SLD wystąpiła już publicznie ze swoim programem reformy, która ma polegać na likwidacji kas chorych i przejściu na system budżetowo-samorządowy. Mają się radykalnie zmienić sposoby finansowania świadczeniodawców za wykonane usługi medyczne, co oznacza, że zmienią się również sposób i warunki dostępu pacjenta do leczenia.
Tymczasem resort realizuje kampanię informacyjno-edukacyjną dotyczącą reformy, adresowaną do szerokich kręgów społeczeństwa i pracowników ochrony zdrowia. Kampania ma kosztować 1,8 mln dolarów pożyczonych z Banku Światowego. Przeprowadza ją firma "Profile", a pieniądze mają być wydane jeszcze w tym roku.
Gdyby taka akcja (informacyjna) została przeprowadzona 3 lata temu, miałaby jakiś sens. Dzisiaj, tuż przed zmianą opcji rządzącej, w momencie, kiedy dalszy kierunek reformy nie jest jeszcze wytyczony, to nic innego jak wyrzucanie pieniędzy w błoto. Te wyrzucone pieniądze każdy podatnik będzie musiał spłacić, poczynając od 2008 roku.