Olga mówi ładną, płynną polszczyzną, ale z wyraźnym, śpiewnym akcentem. Przyjechała z białoruskich Baranowicz, prawie 200-tysięcznego miasta, oddalonego od granicy polskiej o 150 km.
- Cała moja rodzina, zarówno ze strony mamy, jak i taty, pochodzi z Baranowicz i okolic. A ich rodzice i dziadkowie wywodzą się spod Grodna i Mińska. Wszyscy uważali się za Polaków. Na Białorusi obywatele innej narodowości nie mieli z tego powodu większych problemów. Ja przynajmniej tego nie odczułam. Ale zawsze, kiedy trzeba było podać narodowość, brzmiało to trochę dziwnie. Na przykład w szkole, w dzienniku klasowym: Białorusin, Białorusin, Białorusin, Polak... – wspomina.
Przed przyjazdem do Polski mówiłam przeważnie po rosyjsku, trochę po białorusku. Po polsku rozmawiałam z babcią i rodziną. Wszyscy jesteśmy katolikami. W Baranowiczach był jeden kościół, teraz wybudowano jeszcze dwa. Ale w czasach komunizmu lepiej było się nie przyznawać, że ktoś chodzi do kościoła czy do cerkwi. Mama mówiła nam, żeby nikomu nie opowiadać, że w domu wiszą święte obrazy.
Cztery podejścia
Do połowy lat 90. w Baranowiczach nie było wyższych uczelni. Powstały dopiero ostatnio. Większość to szkoły prywatne. Olga jeszcze w przedszkolu postanowiła zostać lekarzem. I dopięła swego.
Tuż przed skończeniem szkoły podstawowo-średniej pojechała do polskiej ambasady w Mińsku i tam próbowała zdać egzaminy na medycynę w Polsce. Za pierwszym razem się nie udało.
- Byłam pewna, że egzaminy będą prowadzone po rosyjsku. Okazało się, że nie. A ja wówczas niezbyt dobrze miałam opanowany polski. Dlatego oblałam. I wtedy znajoma nauczycielka, która przyjeżdżała do Baranowicz z Warszawy, zabrała mnie ze sobą i pomogła znaleźć pracę. Przez cztery miesiące opiekowałam się starszą panią. Za zarobione pieniądze kupiłam polskie książki i w wolnym czasie się uczyłam. To był okres najbardziej intensywnej nauki polskiego. Z Warszawy wróciłam w swoje strony i za drugim razem zdałam egzaminy bez żadnego problemu.
A konkurencja była duża: na jedno miejsce, które Białoruś dostała w przydziale (i to nie na medycynę, lecz na farmację) przypadało 20 kandydatów. Ola okazała się najlepsza, mimo to na ostateczną decyzję czekała prawie pięć miesięcy. Od maja do września 1995 r.
- Bardzo długo nie byłam pewna, czy pojadę i gdzie będę studiować. Byłam przekonana, że w Łodzi albo Lublinie, bo tam są prowadzone kursy przygotowawcze dla obcokrajowców. Trafiłam do Białegostoku, gdzie rok wcześniej też uruchomiono taki kurs. No i dobrze, zawsze to bliżej rodziny. Studiując na pierwszym roku, jeździłam do domu co trzy tygodnie. Udało mi się zmienić kierunek, z farmaceutycznego na lekarski.
Lepsze papiery
Kurs przygotowawczy okazał się na tyle skuteczny, że w czasie studiów Ola nie miała kłopotu ze zrozumieniem wykładów i ćwiczeń.
- Natomiast jeśli chodzi o inne, niemedyczne zagadnienia, to nie zawsze jestem pewna, czy potrafię to dobrze wyrazić po polsku – mówi z rozbawieniem. – Do tej pory nie umiem dokładnie określić, jakie studia skończyli moi rodzice i jakie mają zawody. Mama jest absolwentką wydziału żywienia "tiechnologiczeskowo instituta" w Doniecku na Ukrainie, inżynierem od żywności, a tato na politechnice w Mińsku ukończył wydział budowy maszyn. To jak to będzie: "inżynier budowy maszyn"?
Po studiach Ola postanowiła odbyć w Polsce staż podyplomowy i zrobić tu specjalizację. Miałaby wtedy lepsze "papiery" niż białoruskie.
- Białoruska specjalizacja nigdzie nie będzie uznawana, bo jest połączona ze stażem podyplomowym, a trwa tylko półtora roku. Tak samo w Rosji. Tego żadne zachodnie kraje nie uznają. Dlatego wolałam zostać w Polsce. Wszystko trzeba było załatwiać w Ministerstwie Zdrowia. Ale najpierw musiałam zalegalizować pobyt w Polsce: udokumentować zabezpieczenie utrzymania, przedstawić motywację pobytu i umowę o wynajęciu mieszkania. Po stażu otrzymałam zgodę ze Szpitala Klinicznego i z Akademii Medycznej w Białymstoku na specjalizację (wybrałam anestezjologię) i na tej podstawie dostałam zezwolenie na pobyt na dwa lata. Koleżanka, polska lekarka, zobowiązała się, że zapewni mi utrzymanie.
Równi i równiejsi
Ola może przebywać w Polsce dwa lata, choć specjalizacja trwa pięć lat. Złożyła podanie o nadanie jej obywatelstwa polskiego, liczy, że otrzyma je niebawem, a wtedy zniknie kwestia przedłużania zezwolenia na pobyt czy problem braku zezwolenia na pracę.
- Gdybym złożyła wniosek o specjalizację i jednocześnie o stypendium, to nie dostałabym zgody na specjalizację. Wolałam więc nie ubiegać się o pomoc finansową, co i tak jest korzystne, bo przynajmniej nie muszę płacić za to, że się specjalizuję. A znam takich, którzy faktycznie płacą. O stypendium można występować co rok, więc chyba teraz spróbuję. Starałam się też o przyjęcie na studium doktoranckie. Ustawa o szkolnictwie wyższym gwarantuje obcokrajowcom takie same prawa jak obywatelom polskim. Ale to tylko teoria. W praktyce, każda uczelnia stawia inne warunki. Mnie kazano zapłacić za studium trzy tysiące euro, ale nie miałam skąd wziąć tak ogromnych pieniędzy. Niektórym udało się lepiej. Kolega w Gdańsku trafił super. Nie dosyć, że zakwalifikowali go bez żadnego problemu, to jeszcze dali tysiąc złotych miesięcznego stypendium.
Oszczędności i sprzątanie
Specjalizacja specjalizacją, ale za coś żyć trzeba. Nie wypada ciągle korzystać z pomocy koleżanki. Z medycyny doktor Olga nie może się utrzymywać, bo wprawdzie ma prawo wykonywania zawodu, lecz z adnotacją, że tylko w placówce, w której robi specjalizację, a dostała je tylko dla celów szkoleniowych, a nie zarobkowych.
- Jako lekarz w Polsce zarobkować nie mogę. A jako nie-lekarz też muszę mieć zezwolenie na pracę. Najpierw trzeba jednak znaleźć pracodawcę, który chciałby zatrudnić obcokrajowca. Urząd pracy musiałby następnie stwierdzić, że na to miejsce w ciągu dwóch tygodni od wpłynięcia wniosku nie zgłosił się żaden obywatel Polski. Potem pracodawca powinien wystąpić do wojewody o pozwolenie na pracę dla mnie. Spróbowałam tej drogi, ale nic z tego nie wyszło. Poza tym, nie mam ubezpieczenia zdrowotnego. Kiedyś zgłosiłam się do kasy chorych, chciałam sama opłacać składki. Warunkiem ubezpieczenia miało być to, że wniosę przedpłatę w wysokości czterech tysięcy zł. Takim majątkiem nie dysponowałam i na tym temat się skończył.
Z czego żyje pani doktor? Choć wydaje się to niewiarygodne, Ola twierdzi, że co miesiąc potrafiła zaoszczędzić prawie połowę z pięćsetzłotowego stypendium otrzymywanego w czasie studiów. Akademik miała nieodpłatnie, część pieniędzy szła na wyżywienie, resztę oszczędzała. A z pieniędzy za staż (tysiąc zł miesięcznie!) udało się jej zaoszczędzić jeszcze więcej, choć płaciła za mieszkanie. Poza tym Ola pracuje dorywczo; dwa razy w miesiącu pani doktor sprząta koledze mieszkanie, opiekuje się też dzieckiem koleżanki. Za wynajęty w bloku nieumeblowany pokój płaci 160 zł. Przez kilka miesięcy spała na podłodze. Potem znalazło się łóżko polowe, a niedawno – prawdziwe łóżko. Kolega, który wyjechał do Anglii, pożyczył jej biurko.
- A teraz jest jeszcze półeczka na książki. Też od kolegi. Nie jest źle. W sumie, jak zarobię czterysta zł na miesiąc, to się bardzo cieszę.
Żadna korzyść dla Polski
O zgodę na specjalizację Ola ubiegała się w Ministerstwie Zdrowia dwa razy. Otrzymała ją za pierwszym razem, ale wniosek musiała skompletować po raz drugi, ponieważ w tzw. międzyczasie zginęły jej wszystkie dokumenty. Ot tak, po prostu. Przepadło wszystko. Cała teczka.
- Starając się o stypendium, będę musiała dostarczyć kolejne dokumenty. Między innymi – zaświadczenie o polskim pochodzeniu oraz o aktywności polonijnej. Do polskiej biblioteki w Baranowiczach przywiozłam wiele polskich książek, które przekazał mi docent Tadeusz Moniuszko z Akademii Medycznej w Białymstoku.
Co Olę najbardziej wkurzyło w Polsce?
- Kiedyś, na egzaminie, usiadłam na taborecie i oparłam ręce o kolana. Pani profesor spojrzała i oświadczyła, że nie jestem na zebraniu partyjnym i w Polsce się tak nie siedzi. To mnie bardziej zbulwersowało niż różne krzywdzące opinie ludzi złośliwych. A innym razem zapytałam urzędniczkę, czy mogę się starać o stały pobyt, by pracować bez zezwolenia. A ta pani stwierdziła, że ja w ogóle nie mam podstaw do ubiegania się o kartę pobytu czasowego, nie mówiąc już o pobycie stałym. To, że skończyłam studia, jestem po stażu – to nieważne, bo nie przynoszę żadnej korzyści dla Polski. A gdy wychodząc powiedziałam "do widzenia", pożegnała mnie oświadczeniem, że wcale nie muszę robić specjalizacji w Polsce.
Ale w sumie nie jest najgorzej. Bardzo się cieszę, że spełniają się moje plany. W Polsce spotkałam wielu miłych, życzliwych ludzi, którzy ogromnie mi pomogli. A czterysta zł, które udaje mi się czasem zarobić, to bardzo dużo pieniędzy. Naprawdę da się przeżyć za taką sumę – przekonuje optymistycznie doktor Olga.
Do Europy na darowanym łóżku
Ten ostatni pogląd podzielają chyba także polscy pracodawcy; ich zdaniem lekarze i tak zarabiają za dużo. Na wezwanie do szpitala mogą przecież przyjechać rowerem albo się przebiec dla zdrowia. Mogą żyć jak doktor Olga. Na darowanym łóżku i z pożyczonym biurkiem, a po pracy – sprzątać mieszkania kapitalistów i niańczyć cudze dzieci.
Właśnie weszliśmy do Europy.