Z laureatem rozmawia A. Gielewska
- Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan o Alinie Pienkowskiej?
Andrzej Sośnierz – W sierpniu 1980 roku byłem na urlopie. Gdy wróciłem do pracy, Porozumienia Sierpniowe były już podpisane. Od razu zająłem się organizacją komisji zakładowej nowych związków. Była to pierwsza lub jedna z pierwszych komisji zakładowych w zakładzie opieki zdrowotnej naszego województwa. Zarejestrowaliśmy się w Jastrzębiu, bodajże 4 września 1980 r. Ale chyba dopiero w pierwszej połowie września po raz pierwszy usłyszałem o Alinie Pienkowskiej. Poznałem ją na którymś z wrześniowych spotkań organizowanych w Gdańsku. Była dla mnie ogromnym autorytetem. I tak już pozostało.
- Po 1989 r. został Pan lekarzem wojewódzkim. Z czyjego nadania politycznego?
- Objęcie stanowiska zaproponował mi w lipcu 1991 r. ówczesny Wojewoda Katowicki Wojciech Czech. Znaliśmy się ze Związku Górnośląskiego. Związek był wtedy bardzo wpływową organizacją, powstałą na fali odradzających się ruchów regionalnych. – Ja zaś zawsze mocno utożsamiałem się z historią i kulturą Górnego Śląska, i to właśnie przyciągnęło mnie do tej organizacji.
Przyznam, że długo wahałem się, czy przyjąć propozycję objęcia stanowiska lekarza wojewódzkiego. Aby to przemyśleć, wyjechałem na kilkanaście dni na jedną z moich ulubionych wypraw rowerowych: po zabytkach wzdłuż biegu Odry od Raciborza do Szczecina. Był to bowiem czas częstych zmian personalnych na stanowisku lekarza wojewódzkiego i nikomu nie wróżono dłuższej kariery. Po powrocie z wyprawy postanowiłem jednak podjąć to wyzwanie.
- Czy miał Pan konkurentów na stanowiska pełnomocnika i dyrektora Śląskiej Regionalnej Kasy Chorych ?
- Pełnomocnikiem zostałem 23 października 1998 r. Zbliżał się koniec roku, za dwa miesiące kasy miały rozpocząć działanie. Miałem zostać trzecim już pełnomocnikiem, w sytuacji gdy kasom wszyscy wróżyli katastrofę. Znów zatem – trudne wyzwanie. Tym jednak razem się nie wahałem. Będąc lekarzem wojewódzkim, od kilku lat przygotowywałem nasze województwo do wprowadzenia systemu ubezpieczeniowego. Zawsze uważałem, że to jedyne rozwiązanie dla polskiej służby zdrowia. Miałem więc 70 dni. Ale już 10 listopada podpisaliśmy pierwszą w Polsce umowę ze świadczeniodawcą. Trudno opisać zapał, z jakim wówczas pracowaliśmy, czuliśmy się jak zdobywcy Dzikiego Zachodu. Wokół piętrzyły się trudności, a my wierzyliśmy, że damy sobie radę. I tak się stało!
- Proszę sobie wyobrazić, że znów jest 1998 r., ale ma Pan dzisiejszą wiedzę i doświadczenie. Co robiłby Pan inaczej w Śląskiej Kasie Chorych?
- Gdybym teraz organizował kasę, zrobiłbym dokładnie to samo, co wtedy. Przy dość pośpiesznym wdrażaniu systemu naprawdę popełniliśmy niewiele błędów. Tak dużej zmiany w państwie nie da się bowiem wprowadzić w sposób idealny. Zwłaszcza że w Polsce wprowadzano jednocześnie 4 reformy. Miałem okazję z bliska obserwować reformowanie administracji publicznej. Wprowadzono 1 stycznia nowy podział terytorialny kraju, ale powiaty tak naprawdę zaczęły działać po kilku miesiącach. Tyle że powiat mógł nie funkcjonować, bo tego nie było widać. Kasy chorych natomiast musiały efektywnie funkcjonować już od 1 stycznia: nie mogło być żadnej przerwy w finansowaniu służby zdrowia. I nie było. Jednak to o nas od początku pisano źle, niezależnie od tego, jak wyglądała rzeczywistość. Kasy chorych miały się nie udać. A jeśli się udały, to tym gorzej dla nich.
Niestety, zabrakło nam czasu na "dopieszczenie" systemu i niezbędne korekty. Tak naprawdę kasy funkcjonowały efektywnie 2,5 roku. Potem nastał okres terroru, wreszcie wegetacja. Gdyby podsumować, ile w krótkim czasie dokonaliśmy, to widać, że pokonaliśmy góry. Nowi uzdrowiciele działają już 3 lata. Proszę porównać ich dokonania. Przecież to jedna wielka destrukcja.
Co mogliśmy zrobić lepiej? System komputerowy (w tym nasze karty) mogliśmy wdrożyć szybciej, ale niestety już wtedy w "centrali" powstało prawie roczne opóźnienie (kontrakt na karty zawsze budził czyjeś emocje – ciekawe, dlaczego?!). Błędem było rozwiązanie Krajowego Związku Kas Chorych oraz uchwalenie "ustawy 203". Ale to były decyzje poza nami. No, i problemem była znikoma wiedza polityków o tym, co się dzieje w systemie. Oni nawet nie próbowali się tego dowiedzieć, a na każdą krytykę reagowali panicznie.
- Czy czuje się Pan skrzywdzony przez ekipę Łapińskiego?
- Ekipa Łapińskiego (i pochodne) skrzywdziła przede wszystkim polską służbę zdrowia. Brutalnie zdemontowano prawie wszystkie, przez lata budowane mechanizmy usprawniające jej funkcjonowanie. Próbowano pozbawić wpływu na system fachowców. Dominowała jedna filozofia: teraz rządzę ja i moi ludzie. W służbie zdrowia nastał – trwający do dzisiaj – okres obskurantyzmu. Ja też oberwałem za swoje.
- Zaatakowano Pana też za Fundację "Zamek Chudów". Czy jej powołanie było błędem? Czy działalność ta nie zaszkodzi Pana dalszej karierze?
- Ekipa Łapińskiego postawiła wielu osobom zadanie: znaleźć coś na Sośnierza. Od zmiany rządu rozpoczął się okres nieustających kontroli. Przyznam, że byłem zaskoczony, ilu młodych ludzi dawało się zaciągnąć do tej brudnej roboty. A kiedy już mnie wyrzucono z kasy, co najmniej kilka osób starało się coś znaleźć na mnie w papierach. Przeglądano wszystkie zamówienia publiczne, sprawdzano wszystkie moje delegacje, czy płaciłem za prywatne rozmowy telefoniczne. Oczywiście, założono podsłuchy, sprawdzano moje billingi, wcześniej jeszcze skradziono (przy współpracy firmy ochroniarskiej) twarde dyski, włamano się do domu. I jak widać, niewiele z tego wynikło. Ukarano mnie karą pieniężną za wprowadzenie systemu refundacji za przedmioty ortopedyczne, później karę cofnięto, a system wdrożono w całej Polsce (zresztą z błędami). Znaleziono pretekst, by oskarżyć mnie za wprowadzenie systemu kart elektronicznych. I w tym kontekście pojawił się też atak na moją Fundację. Oni dotąd nie mogą uwierzyć, że ktoś – zamiast dla siebie – robi coś dla dobra publicznego, nie mając z tego osobistej korzyści. A ja po prostu naprawdę kocham zabytki, kocham historię. Z tego, co robimy w Fundacji, jestem dumny i nie mam sobie nic do zarzucenia. Życzyłbym Polsce, aby każdy odchodzący ze stanowiska funkcjonariusz publiczny zostawiał za sobą odbudowane zabytki, wydane książki, funkcjonujące muzea. Zanim zatem ktoś wyda inną opinię – zapraszam, niech przyjedzie do Chudowa. Smutne jest tylko to, że moją działalność tak zohydzono, bo to chyba skutecznie odstrasza naśladowców.