Na dożywocie i 25 lat pozbawienia wolności Sąd Okręgowy w Łodzi skazał dwóch byłych sanitariuszy. Andrzej N. i Karol B. w czasie pracy w łódzkim pogotowiu ratunkowym zabili pięcioro pacjentów wstrzykując im pavulon. Dwaj byli lekarze stacji – Janusz K. i Paweł W. – dostali 6 i 5 lat więzienia za narażenie 14 chorych na niebezpieczeństwo utraty życia. Wobec wszystkich oskarżonych orzeczono także zakaz wykonywania zawodu na 10 lat.
O aferze w łódzkim pogotowiu ratunkowym zrobiło się głośno po publikacji w "Gazecie Wyborczej". W reportażu "Łowcy skór" dziennikarze opisali, jak w stacji handluje się informacjami o zgonach pacjentów. O podobnych praktykach media mówiły i pisały już dużo wcześniej, jednak ten tekst okazał się sensacją, ponieważ napisano w nim także o metodach zabijania pacjentów. Na jego autorów posypały się gromy. Nikt nie mógł uwierzyć, że pracownicy pogotowia byli zamieszani w zabójstwa. Tymczasem Centralne Biuro Śledcze zajmowało się już przypadkami uśmiercania chorych po doniesieniu szefów łódzkiej stacji pogotowia.
Po kilku latach śledztwa – pierwsza sprawa trafiła na wokandę. Wkrótce rozpocznie się następna. A prokuratura pracuje nadal. Główne wątki śledztwa dotyczą: pozbawiania życia pacjentów przez stosowanie niewłaściwej terapii medycznej lub niewłaściwych leków, korupcji oraz opóźniania wysyłania karetek do pacjentów. W sumie podejrzanych jest jeszcze 41 osób. Są wśród nich lekarze, sanitariusze, dyspozytorzy stacji oraz właściciele zakładów pogrzebowych.
Swoista mafia
Handel informacjami o zgonach pacjentów w łódzkim pogotowiu rozpoczął się na początku lat 90. ubiegłego wieku. Początkowo właściciele zakładów pogrzebowych przywozili do pogotowia drobne prezenty, czasem wódkę. Jednak stawki zaczęły szybko rosnąć. Alkohol zaczęto dostarczać skrzynkami. To również trwało krótko.
- W pewnym momencie zorientowałem się, że od kilku dni nikt z pogotowia nie dzwonił. Pojechałem do ich siedziby – zeznawał jeden z byłych właścicieli firmy pogrzebowej. – Powiedzieli mi wtedy jasno, że zakładów w Łodzi jest coraz więcej i konkurencja rośnie. Nie chcieli już żadnych prezentów. Zażądali pieniędzy.
Zaczęło się od drobnych kwot, ale te oczywiście z czasem zaczęły rosnąć. Najwyższa kwota, o jakiej mówili świadkowie na sali łódzkiego sądu, to 1800 złotych za informację o zgonie, jaką płacili szefowie zakładów pogrzebowych. Za te pieniądze pracownicy pogotowia sprzedawali im "skórę", bo tak właśnie nazywali zwłoki pacjentów.
Kiedy po raz pierwszy dla pieniędzy zabito lub nieprawidłowo udzielono pomocy pacjentowi? Tego nie wiadomo. Jednak ponad wszelką wątpliwość ustalono, że pacjentów w pogotowiu ratunkowym dla pieniędzy zabijano.
- Inspiratorem tego procesu była prasa. Media donosiły o handlu informacjami o zgonach. Zatem prokuratura i organy ścigania wiedziały o tym procederze. Są także dowody, że w tej sprawie składano doniesienia. I to, że dzisiaj siedzą na ławie oskarżonych te osoby, to jest brak działania prokuratury przede wszystkim – mówił w swoim końcowym wystąpieniu Jerzy Sosnowski, adwokat lekarza Pawła W. – Według prokuratora sprawa rozpoczęła się od odważnych lekarzy, a to oczywista nieprawda. Wszyscy w Łodzi o handlu informacjami wiedzieli od 10 lat. Już wtedy powinno być wyjaśnione, czy jest to przestępstwo łapówki czy oszustwa. Skąd ci ludzie, teraz oskarżeni, mieli wiedzieć, że popełniają przestępstwa?
Obrońca interpretuje fakty na korzyść swojego klienta. Nie pamięta, a może nie chce pamiętać o roli kilku lekarzy łódzkiego pogotowia i Bogusława Tyki, obecnego dyrektora stacji. To Tyka zaraz po otrzymaniu raportów od lekarzy poszedł z nimi do CBŚ.
Jako pierwszy nieprawidłowości w stacji zauważył dr Jerzy Morawski. Do pogotowia w Łodzi przeniesiono go ze Zgierza. Dostał posadę kierownika działu usług.
- Ten awans od razu mnie zdziwił. Zostałem ściągnięty z prowincji do olbrzymiej bazy. To nie miało sensu – mówił przed sądem Morawski.
Pierwszym zadaniem, jakie dostał, była kontrola leków. Ówczesny dyrektor chciał obniżyć koszty funkcjonowania stacji. Morawski sporządził raport już po dwóch tygodniach. Wtedy po raz pierwszy zawiadomił swojego przełożonego o "wyciekaniu pavulonu z pogotowia".
- Choć był to dopiero początek, już byłem przerażony tymi nieprawidłowościami – opowiadał lekarz.
- A jaka była reakcja ówczesnego dyrektora pogotowia? – pyta sędzia.
- Też się przeraził, ale trwało to tylko weekend. Potem stwierdził, żebym się nie przejmował tymi rzeczami, bo nie widzi nieprawidłowości. Tymczasem zużycie leków zwiotczających można było porównać do małego szpitala – opowiadał Morawski.
Raport trafił do szuflady. Na szczęście, doszło do zmiany na stanowisku dyrektora stacji. Bogusław Tyka już nie zignorował raportów lekarzy. To był początek końca "łowców skór". Dzisiaj dr Jerzy Morawski jest zastępcą dyrektora Tyki. Po wszczęciu śledztwa pogotowie zostało niemal prześwietlone. Przeliczono, że z apteki stacji w latach 1997-2000 wydano 939 ampułek pavulonu, przy czym nie pobierano rurek intubacyjnych. Pod lupę trafiły karty wyjazdów.
- W gabinecie dyrektora nie było skrawka wolnej podłogi, wszędzie leżały karty pacjentów, kilka tysięcy. Odkładaliśmy te najbardziej podejrzane. Na początku wytypowaliśmy lekarzy: Janusza K. i Pawła W. Oni jednak nie byli jedyni – wspominał w jednym z wywiadów Jerzy Morawski. Lekarz nigdy nie mógł zrozumieć pracowników stacji, którzy byli zamieszani w proceder handlu "skórami". – Nie potrafię wytłumaczyć ich zachowania. Pracownicy, z którymi rozmawiałem, opisywali ich jak dobrze zorganizowaną mafię. To rzeczywiście była swoista grupa przestępcza. Tam najważniejszy był pieniądz. Wszystko kręciło się wokół niego.
Bzdury nieuka?
Lekarze nie przyszli do sądu na ogłoszenie wyroku. Starszy z oskarżonych – 51-letni Janusz K. właściwie pierwszy wyrok usłyszał już kilka miesięcy wcześniej. Sąd lekarski, na razie nieprawomocnie, zakazał mu wykonywania zawodu. Jeżeli apelacja podtrzyma wyrok Sądu Okręgowego, trafi do więzienia na 6 lat za umyślne narażenie 10 pacjentów na śmierć.
Janusz K. właściwie nigdy nie przyznał się do stawianych mu zarzutów. Właściwie, bo w rzeczywistości to on sam dostarczył prokuraturze i sądowi dowodów przeciwko sobie. Biegli nie mogli wyjść ze zdumienia analizując karty wyjazdów tego lekarza. Jeszcze bardziej zdumiewały jego wyjaśnienia.
- Nie wiem, jak działa adrenalina – odpowiedział śledczym Janusz K., kiedy pytali go, dlaczego w jednym z przypadków zastosował akurat ten lek.
- Podanie w tym przypadku adrenaliny biegli nazwali głupotą! – grzmiał na sali prokurator Robert Tarsalewski.
Jednak to nie był jedyny przykład. Innemu pacjentowi Janusz K. podał leki na obniżenie ciśnienia, mimo że akurat ten cierpiał na niskie ciśnienie. Chorego trzeba było natychmiast reanimować, ale lekarz nie poradził sobie z tym zadaniem. Innego pacjenta, którego wyziębionego znaleziono na klatce schodowej, kazał położyć na nagrzewnicy karetki. W drodze do izby wytrzeźwień, jak stwierdził oskarżony, mężczyzna zmarł. Kolejna karta i opis sporządzony ręką Janusza K.
- Odstąpiłem od reanimacji na prośbę rodziny – czyta głośno sędzia Jarosław Papis. – To prawda?
- Tak, – tak odpowiada oskarżony.
- To działanie na granicy eutanazji – biegli nie mają wątpliwości.
Na sali sądowej lekarz sprawiał wrażenie przestraszonego, zahukanego. Okazało się, że K. po prostu zwykle taki był. W pogotowiu wiele razy był atakowany przez kolegów, krzyczeli na niego także sanitariusze i kierowcy. Nie miał tam zbyt dużego autorytetu jako lekarz.
- Doktor K. nie potrafił obsługiwać EKG i defibrylatora. Defibrylatora to się bał, że poparzy go prąd – opowiadał o lekarzu oskarżony sanitariusz Andrzej N. – Nie umiał również wkłuć się do żyły i założyć wenflonu.
- Umiał pan defibrylować pacjentów? – sędzia pytał z niedowierzaniem.
- Osobiście nie wykonywałem defibrylacji – odpowiedział oskarżony lekarz z 20-letnim stażem pracy.
Dlaczego tego nie robił, już nie wyjaśnił. Milczeniem zbywał też odczytywane przez sędziego własne wyjaśnienia, które składał w prokuraturze.
- Były takie przypadki, że na miejscu, wezwany do pacjenta, nie posiadałem dostatecznej wiedzy, żeby udzielić pomocy – sędzia czytał powoli zeznania lekarza z lekkim zdziwieniem. – Miałem problemy, kiedy była utrata przytomności, przypadki kardiologiczne czy krwawienia.
Lekarz podobnie reagował, kiedy sędzia czytał wyjaśnienia sanitariusza Andrzeja N. na jego temat. Spuszczał głowę i milczał.
- Doktor K. był nieudolny, i to bardzo – opowiadał w trakcie śledztwa sanitariusz. – Podpisywał wszystko, co mu podstawiliśmy. Karol podsunął mu raz receptę, gdzie wypisał jako lek bułkę z masłem. Powiedział: Doktor, podpisuj. Potem Karol pokazywał to wszystkim i mówił: – Zobacz, jaki czubek.
Wyjaśnienia sanitariusza potwierdziła także kontrola karetki, którą jeździł oskarżony lekarz Janusz K. Zespół W1 miał niesprawne podstawowe urządzenie, które służy przy intubacji.
- Można bez niego intubować, ale lekarz musi mieć ogromne doświadczenie – stwierdził dr Morawski.
Sąd kilkadziesiąt razy pytał oskarżonego, dlaczego podawał pacjentom leki, których działania nie znał. Dlaczego nie prosił o pomoc zespołów reanimacyjnych?
- Nie wiem, co mną kierowało, kiedy podawałem ten lek – odpowiadał czasem lekarz. Jednak zwykle milczał.
- Przepraszam, wychodzę, bo nie mogę słuchać takich bzdur, takiego nieuka – to reakcja jednej z pokrzywdzonych osób. Jej matka zmarła w czasie reanimacji prowadzonej przez oskarżonego lekarza.
Janusz K. nie ma sobie nic do zarzucenia.
- Chciałbym podkreślić, że pracowałem jako lekarz 20 lat i do tej sprawy nie było na mnie skarg pacjentów czy przełożonych. Mam pierwszy stopień specjalizacji jako ginekolog. I początkowo tylko w takim charakterze pracowałem w pogotowiu. Po zmianach organizacyjnych w stacji musiałem jeździć do wszystkich przypadków – stwierdził w swoim ostatnim słowie przed wyrokiem. – Mam świadomość, że moja wiedza z zakresu ratownictwa nie była tak szeroka, jak z zakresu położnictwa. A wszystkie decyzje musiałem podejmować natychmiastowo i bezzwłocznie. Z całą jednak mocą stwierdzam, że wszystko wykonywałem rzetelnie i fachowo.
Lekarz ze snów
Paweł W. jest najmłodszy ze wszystkich oskarżonych. Ma 35 lat. Kiedy pracował w pogotowiu, miał 29 lat. W trakcie śledztwa nie powiedział ani słowa, takie miał prawo. Jednak zdaniem prokuratora takie zachowanie cechuje klasycznych przestępców.
- W miarę rozwoju postępowania dopasowuje sobie odpowiednie koncepcje. I w końcu na procesie opowiada o każdym pacjencie ze szczegółami. Wcześniej ich nie pamiętał – tak o oskarżonym lekarzu mówił prokurator Tarsalewski. – Teraz, jak twierdzi, przyśniły mu się! Nie wiem, czy oskarżony po prostu sobie z nas żartował?
To fakt. Dopiero po tym, jak Paweł W. zapoznał się z opiniami biegłych, już na sali sądowej opowiedział o każdym z czworga pacjentów, których zdaniem prokuratury naraził na utratę życia. Chociaż od czasu tych wizyt minęły trzy, a nawet cztery lata, lekarz opowiadał o nich z aptekarską dokładnością.
- Wysoki sądzie, pierwszy zarzut, jaki mi postawiono, dotyczy pana Mariana C. Wydarzenie to miało miejsce 2 marca 2001 roku. Około godziny 21.30 dostaliśmy zlecenie wyjazdu na ul. Wysoką. Dyspozytor określił to jako pilny wyjazd. Dane, jakie nam podano, to: alkoholik, charczy, wymioty krwią. Pacjent leżał na podłodze mieszkania. Był blady, spocony, z drgawkami. Ciśnienie tętnicze 60/0, akcja serca 120 na minutę – oskarżony lekarz zeznawał bez zająknięcia. Jego wypowiedź była wręcz teatralna. Jakby na siłę chciał pokazać perfekcję swojego działania.
- Pan to naprawdę tak świetnie pamięta? – pytał sędzia z niedowierzaniem.
- Tak, proszę wysokiego sądu.
- A ten pacjent był blondynem, brunetem? Może był łysy? – sędzia chciał sprawdzić pamięć lekarza.
- Tego nie pamiętam.
- Gruby był, chudy? – drążył sędzia.
- Duży nie był – ratował się oskarżony.
I dalej minuta po minucie, szczegół po szczególe, opisywał wizytę u chorego. Z taką samą precyzją kreślił też obraz reanimacji pana Mariana, który w drodze do szpitala "stracił oddech". Paweł W. wymienił wszystkie leki, jakie podał pacjentowi. Wszystkie czynności, jakie wykonał, żeby ratować jego życie.
Sędzia słuchał go spokojnie. Po chwili ze stosu akt wyjął kartę wyjazdu zespołu Pawła W. do pana Mariana.
- Proszę podejść i pokazać mi, gdzie pan wpisał te leki, o których pan teraz opowiada.
- Nooo – tym razem lekarz zaczął się jąkać. – Ta karta jest źle wypełniona, bo robiłem to następnego dnia po północy i nie pamiętałem szczegółów.
- Ale pan nie pamiętał nawet szczegółów tej wizyty jeszcze 3 lata temu, w trakcie zeznań przed prokuratorem, a dzisiaj jest pan tak drobiazgowy.
- Już wyjaśniam – grzecznie tłumaczył się oskarżony. – Prokurator podał mi tylko nazwisko chorego. Dopiero kiedy zapoznałem się z materiałem dowodowym, mogłem sobie więcej przypomnieć. Żyłem tym przez 3 lata. Stopniowo przypominałem sobie pewne fakty. Wiele rzeczy mi się nawet śniło. I w snach przypomniałem sobie dużo szczegółów.
I tak było w pozostałych trzech przypadkach zmarłych. O wszystkich lekarz W. opowiadał drobiazgowo. On, podobnie jak Janusz K., jest ginekologiem. Jednak ani razu nie skarżył się, że musiał w trakcie pracy w pogotowiu jeździć do innych przypadków. Nie skarżył się, bo – jak twierdził – nie miał problemu z ratownictwem, a jego jedynym błędem był bałagan w dokumentacji. Właściwie chodzi o to, że oskarżony lekarz praktycznie nic nie zapisywał w kartach wyjazdów. No, może oprócz godzin. I te właśnie okazały się nie lada kłopotem.
- Czas zgonu, jaki wpisywałem w karcie, to jednocześnie czas rozpoczęcia reanimacji – twierdził stanowczo oskarżony lekarz.
- Ale tu nie ma logiki. Reanimował pan trupa? – zastanawiał się sędzia.
- Takie są zasady. Tak się wpisuje. Tak mnie uczono na studiach – powtarzał Paweł W. do czasu, kiedy na sali pojawił się pierwszy z biegłych. Paweł W. jeszcze raz powtórzył swoją teorię o czasie zgonu.
- To bzdury! Skoro oskarżonego tak uczono na medycynie, to z pewnością kończyliśmy inne medycyny – stwierdził prof. Wojciech Gaszyński.
Owe zapisy czasów stały się jeszcze większym problemem dla lekarza, kiedy sąd porównał je z billingami jego telefonu komórkowego.
- W karcie jako czas zgonu wpisał pan godzinę 23.10, ale zawsze pan mówił, że nie chodziło o zgon rzeczywisty – to było jedno z kolejnych przesłuchań oskarżonego.
- Tak, oczywiście, wysoki sądzie. To czas, kiedy rozpocząłem reanimację.
- Długą i ciężką? – pytał sędzia.
- Tak.
- To jak pan wytłumaczy, że o 23.12 z pana telefonu komórkowego dzwoniono do firmy pogrzebowej "Czarna Róża"?
- Nie mam pojęcia...
- Proszę wytłumaczyć. Gdzie tym razem był pana humanitaryzm? – sędzia podniósł głos.
Sędziemu wiele razy trudno było ukryć irytację i zdenerwowanie, szczególnie przy wyjaśnieniach Pawła W. Oskarżony malował obraz samego siebie w najpiękniejszych kolorach nawet wtedy, gdy wszystko świadczyło przeciwko niemu. Tak było w przypadku zgonu jednego z pacjentów, którego zwłoki lekarz woził karetką przez półtorej godziny po Łodzi, bo szukał syna zmarłego. Sąd nie miał wątpliwości, że robił tak, aby dostać pieniądze od firmy pogrzebowej.
- To nie tak, szukałem syna, bo chciałem być humanitarny – twierdził Paweł W.
Opowieści lekarza W. o samym sobie nie pokrywają się z zeznaniami świadków. W pogotowiu mówili o nim ponoć "Don Wasyl". To dlatego, że miał mieć najwięcej zgonów.
- Paweł W. nie miał litości dla pacjentów – wspominał przed sądem kierowca Roman S. – Był ostry, ordynarny i najbardziej pazerny na pieniądze. Raz pojechaliśmy do pacjenta pod dom towarowy "Central". Lekarz tak uderzył tego faceta w twarz, że mało się nie przewrócił. Policjanci z niedowierzaniem kiwali głowami, a on im na to, że taki ma sposób kontaktu z pacjentami.
Paweł W. do końca nie zmienił swoich wyjaśnień. Twierdził, że reanimował pacjentów z poświęceniem. Jego błąd polegał tylko na tym, że nie zapisywał tego w kartach wyjazdu. Karetka, w której najczęściej dyżurował, też została skontrolowana. Był w niej sprawny respirator, ale nigdy nie był używany. Jeździł zafoliowany.
* * *
Wszyscy oskarżeni zostali skazani także za oszustwo. Polegało ono na tym, że przyjmowali pieniądze od zakładów pogrzebowych za informacje o zgonach pacjentów. Te zaś rekompensowały sobie ten wydatek zawyżając cenę swoich usług, o czym pracownicy pogotowia wiedzieli.
Lekarze nawet nie próbowali się bronić przed tymi zarzutami. Po prostu, nie przyznawali się. Ich obrońcy natomiast twierdzili, że branie pieniędzy ze względów etycznych może było naganne, ale na pewno nie z punktu widzenia prawa karnego.
- Mamy wolną gospodarkę, a informacja, nawet ta o zgonie, to po prostu towar – twierdzili adwokaci lekarzy.