Istnieją całe grupy zawodów, które z racji przemian społecznych czy zmian technologicznych po prostu wymierają. Coraz trudniej znaleźć dobrego krawca czy szewca, nie mówiąc już np. o parasolnikach. W żaden sposób nie da się jednak racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego takimi zawodami w Polsce miałyby być zawody lekarza i pielęgniarki.
Fot. Thinkstock
Sporo się ostatnio mówi i pisze o narastających niedoborach profesjonalnej kadry medycznej. W maju ogłoszono, że 50 proc. lekarzy specjalistów ma już ponad 50 lat. W trakcie trwającego ogólnopolskiego protestu pielęgniarek podkreśla się rosnący średni wiek pielęgniarek i gigantyczną lukę pokoleniową, która za parę lat spowoduje, że istniejące już w wielu miejscach niedobory kadrowe zamienią się w ogólnopolską katastrofę. Dane dotyczące stanu systemów opieki zdrowotnej w krajach OECD pokazują od lat, że już teraz mamy wskaźniki lekarzy i pielęgniarek – w przeliczeniu na 1000 mieszkańców – zdecydowanie niższe niż średnia. Nie wywołuje to jednak, poza narzekaniem, żadnych działań naprawczych.
Przyjdzie w końcu taki dzień, w którym się okaże, że pielęgniarek i lekarzy jest już tak mało, że płacąc im nawet kilkakrotnie więcej niż teraz, nie będziemy w stanie leczyć i pielęgnować wszystkich potrzebujących. Takie będzie następstwo ciągnących się od wielu lat zaniedbań.
Jaka jest przyczyna niedoboru lekarzy? Jest ich co najmniej kilka. Pierwszą jest znaczne zwiększenie zapotrzebowania na nich w związku z reformą systemu w 1999 roku. Wprowadzenie finansowania opartego na zasadzie fee for service, otwarcie systemu na nowych uczestników oraz możliwość zwiększenia kontraktów w szpitalach praktycznie tylko poprzez uruchamianie tzw. nowych produktów (oddziałów, poradni itp.), spowodowało wzrost liczby nowych podmiotów, zaś w istniejących wzrost liczby oddziałów i poradni. Swoje dołożyło ustawowe zablokowanie lekarzom rodzinnym, posiadającym własne praktyki, możliwości pracy u innych pracodawców oraz wprowadzenie licznych standardów, teoretycznie mających poprawić jakość opieki, ale praktycznie zwiększających wymagane zatrudnienie i pogłębiających niedobór pracowników.
Znaczny wpływ na liczbę lekarzy miała także zmiana sposobu kształcenia podyplomowego. Jeszcze nie tak dawno stażysta mógł samodzielnie przyjmować pacjentów. Lekarze bez specjalizacji mieli pełne prawo wykonywania zawodu. Obecnie stażysta i lekarz w pierwszych latach specjalizacji praktycznie nie mogą leczyć samodzielnie. Ma to oczywiście korzystny wpływ na jakość, ale pogłębia braki ludzkie.
Opisane wyżej wymogi spowodowały deficyt lekarzy z uwagi na niedostosowanie ich liczby do sztucznie wytworzonego zapotrzebowania. Jeżeli do tego doda się odejście wielu młodych lekarzy w latach 90. do firm farmaceutycznych, a także liczną emigrację, to dziura pokoleniowa już nie powinna budzić zdziwienia.
Jednocześnie nikt nie pomyślał, jak zapewnić napływ nowych lekarzy, odpowiednio do rosnących potrzeb. Nie zwiększono w sposób wystarczający miejsc na studiach stacjonarnych. Nie stworzono wystarczającej liczby miejsc rezydenckich. Zastanawiające jest, ilu lekarzy po ukończeniu rezydentury ma problemy ze zdaniem egzaminu specjalizacyjnego. Czy ich tak słabo kształcimy, czy też może korporacje sztucznie hamują napływ nowych specjalistów?
Z brakiem kadry lekarskiej, zwłaszcza wobec starzenia się społeczeństw i zwiększonego zapotrzebowania na profesjonalistów medycznych, borykają się bogate kraje. Z tego powodu otworzyły one szeroko drzwi dla wykształconych imigrantów. Korzystają z tego Polacy, podejmując pracę w innych krajach UE. Imigracja do Polski jest natomiast minimalna. Pierwszym powodem są marne warunki pracy i płacy, które powodują wyjazdy naszych lekarzy. Ale istnieje też drugi powód – maksymalne utrudnienia przy nostryfikacji dyplomów i uznawaniu kwalifikacji zawodowych. Sam w swojej firmie mam dwóch lekarzy, specjalistów zza wschodniej granicy, którzy obecnie odbywają staż podyplomowy (!), na dodatek bez żadnych świadczeń.
Jak widać, przyczyn braku lekarzy jest mnóstwo, na pewno nie wymieniłem wielu pozostałych. Jest to efektem wielu lat ślepoty władz publicznych, zaś teraz stajemy coraz bardziej wobec konieczności podejmowania działań wręcz kryzysowych. Wykształcenie nowych lekarzy to proces wieloletni, choć im szybciej zwiększymy liczbę studentów, tym lepiej. Do jednego miejsca na studia lekarskie aspiruje po kilkanaście i więcej osób, więc z naborem nie byłoby problemów. Może lepiej byłoby dla państwa finansować studia medyczne, zamiast miejsc na wielu innych kierunkach, które nie gwarantują pracy w przyszłości?
Bezwzględnie należy jednak „zderegulować” pracę lekarzy, która coraz mniej ma wspólnego z wykonywaniem wolnego zawodu, znieść chociażby czasowo część wymogów dotyczących standardu zatrudnienia i wykształcenia, ułatwić dostęp do naszego rynku pracy obcokrajowcom. Inaczej w przyszłości lekarze będą jedynie kroplą w morzu potrzeb, choć kroplą naszą i świetnie przygotowaną do wykonywania zawodu.
Sparafrazuję więc po raz kolejny Katona: wszelkie próby naprawy systemu bez zwiększenia jego finansowania i zwiększenia liczby profesjonalistów medycznych nie przyniosą oczekiwanych efektów.