Jeszcze zanim rozpoczął się głodowy protest rezydentów, nie było w Polsce chyba nikogo, kto twierdziłby, że system opieki zdrowotnej w naszym kraju nie wymaga zmian. Recept na zmiany jest wiele, a wystawiają je zarówno ci, którzy wiedzą, o czym mówią, jak i ci, którzy lepiej, żeby przynajmniej w tej sprawie nie zabierali głosu.
Od pierwszego dnia protestu rezydentów, po przeczytaniu 5 postulatów: zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia do poziomu europejskiego nie niższego niż 6,8 PKB w ciągu 3 lat, a następnie do 9% PKB w ciągu 10 lat, likwidacji kolejek, rozwiązania problemu braku personelu medycznego, likwidacji biurokracji w ochronie zdrowia oraz poprawy warunków pracy i płacy w ochronie zdrowia – wiedziałem, że młodzi lekarze zderzą się ze ścianą niechęci ich spełnienia. Niechęci, a nie niemożności, mimo że rządzący tak właśnie mówią o tych postulatach.
Tak przynajmniej było w pierwszych dniach, kiedy protestujących usiłowano ośmieszyć, a nawet zdyskredytować, sięgając w telewizji, tylko z nazwy publicznej, do manipulacji, których nie powstydziliby się resortowi propagandyści z Radiokomitetu.
Mimo że z ust ministra zdrowia, rzadziej innych przedstawicieli rządzących, na początku protestu często padały określenia klasyfikujące te postulaty jako „nierealne” lub „niemożliwe”, to po kilkunastu dniach usłyszeliśmy, że „zgadzamy się z tymi postulatami, co więcej, są one zgodne z naszym programem i tym, co już robimy, różnimy się tylko w tempie wdrożenia tych zmian”.
Protest, zgodnie z intencją jego uczestników zyskał nie tylko akceptację szerszego środowiska medycznego, ale także poparcie społeczne Polaków. Cieszy mnie to, bo zmiany, których żądają protestujący lekarze są słuszne.
Protest się rozszerza,
bo służy nam wszystkim
Dzięki temu niechęć do realizacji „nierealnych żądań” stopniowo ustępuje miejsca poszukiwaniu rozwiązań. W Ministerstwie Zdrowia zaczął pracę zespół, którego powstanie zapowiedziała premier podczas posiedzenia Rady Dialogu Społecznego. Jego zadaniem jest opracowanie do 15 grudnia propozycji zmian, które będą systemową odpowiedzią rządu na postulaty protestujących. Ich przedstawiciele, choć zaproszeni, nie uczestniczą w pracach zespołu, kontynuując i stopniowo rozszerzając protest. I słusznie – wiemy bowiem, że w MZ działało już wiele podobnych, nadzwyczajnych zespołów „do spraw ………” (w tym miejscu można wpisać dowolną nazwę), a na początku 8-letnich rządów koalicji PO-PSL w atmosferze „otwartego dialogu” odbył się nawet trwający kilka tygodni „Biały Szczyt”, zakończony wydaniem czegoś na kształt „kontraktu” społecznego, z którego nic nigdy nie wynikło. Takie zespoły i szczyty już wielokrotnie służyły rządzącym, z tej czy innej opcji, do pokazania, że „sprawy ochrony zdrowia leżą im na sercu”. Informacje o wynikach prac takich gremiów były raczej „sukcesem” odtrąbionym w mediach niż przyczynkiem do realnych zmian systemowych. Przywołany „Biały Szczyt” przeszedł do historii nie z powodu opracowania wdrożonych później zmian (między innymi zapowiadanej przez ówcześnie rządzących potrzeby konkurencji płatników i wprowadzenia dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych), ale z powodu wypowiedzi ówczesnego premiera, Donalda Tuska, który zapytany o możliwość zwiększenia składki na powszechne ubezpieczenie zdrowotne powiedział: „Do dziurawego wiadra wody się nie dolewa”. To zdanie spowodowało, że w tym roku mija już 11 lat, od kiedy składka na ubezpieczenie zdrowotne w Polsce jest zamrożona na najniższym poziomie w Unii Europejskiej, a w systemie opieki zdrowotnej w naszym kraju, niczym we wspomnianym „dziurawym wiadrze”. nie ma już prawie wody.
Jedna decyzja może
zmienić wszystko
Ci, którzy mieli 8 lat na uszczelnienie systemu, już nie rządzą, ale ci, którzy za chwilę będą obchodzić 2. rocznicę objęcia rządów, też jeszcze nie pokazali, że umieją to zrobić. Wciąż nie wiemy, jak ma wyglądać system opieki zdrowotnej wg PiS. Pisałem o tym już kilkakrotnie, że wizja i wyborczy program tej partii to zdecydowanie za mało, a zapowiadany powolny wzrost nakładów na zdrowie do 6% PKB osiągnięty dopiero w 2025 roku spowoduje, że powszechnie odczuwalnej „dobrej zmiany” w polskim systemie nie będzie. Zapóźnienia są zbyt długie, a potrzeby zbyt duże, a wiemy doskonale, że z powodu starzenia się ludności Polski w zakresie wielu świadczeń zdrowotnych będą jeszcze większe.
Na pewno postulaty protestujących są trudne, spełnienie ich wymaga czasu i konsekwencji, ale mówienie, że są one niemożliwe do zrealizowania jest po prostu nieprawdą. Wszystko zależy od decyzji, a przede wszystkim odpowiedzenia sobie na pytanie, czy chcemy mieć ochronę zdrowia finansowaną i zorganizowaną wg naszych potrzeb, czy wg nieprawdziwie zaniżanych możliwości? Jestem pewien, że gdyby na początku transformacji systemu politycznego w Polsce nie podjęto błędnych decyzji o stale utrzymywanym, nadmiernym deficycie środków publicznych przeznaczanych na zdrowie i nie kontynuowano tej polityki przez blisko 3 dekady, obecna sytuacja w polskim systemie opieki zdrowotnej nie byłaby tak trudna i nieakceptowana właściwie przez wszystkich. Gdyby zgodnie ze zdrowym rozsądkiem – ale także idąc za radami ekonomistów zdrowia i ekspertów polityki zdrowotnej – uznano, że na wydatkach na ochronę zdrowia nie wolno oszczędzać ponad miarę, nawet nie 28 lat temu (w 1989 roku przy okazji tworzenia podstaw ekonomicznych pod nową Polskę), ale choćby 10 lat później (przy okazji wprowadzania systemu ubezpieczenia zdrowotnego i wyznaczania procentowej wysokości składki zdrowotnej na poziomie nie zaledwie 7,5%, jak wymusił to ówczesny minister finansów, ale 9%, jak proponowali eksperci zdrowotni i twórcy tego systemu), to stan zdrowia Polaków, ale także sytuacja naszego systemu opieki zdrowotnej byłaby lepsza. Raz na kilka lat te błędne decyzje nie tyle zmieniano, co jedynie nieznacznie korygowano, ale zawsze działo się to pod presją strajków i protestów, nierzadko prowadzonych nie w przychodniach i szpitalach, ale na warszawskich ulicach – Miodowej, Wiejskiej oraz w Alejach Ujazdowskich. O dziwo, nigdy nie były to protesty pacjentów, którzy tłumnie powinni manifestować pod sejmem i siedzibą premiera (że nie mają dostępu do diagnostyki i leczenia, nie tylko zgodnie ze współczesną wiedzą medyczną czy zapisami polskiego prawa, ale nawet skierowaniami wystawionymi już przez leczących ich lekarzy), ale właśnie personelu medycznego, pielęgniarek i lekarzy. To paradoks, że o lepszą ochronę zdrowia dla Polaków walczą ci, którzy w nim pracują, a nie ci, którym system ten ma służyć. Tak, niestety, jest przez wszystkie lata po 1989 roku, a przez to strajki i protesty w ochronie zdrowia spłycano i sprowadzano jedynie do żądań płacowych pracowników.
Dzisiaj także słyszymy, że spełnienie postulatów protestujących medyków jest niemożliwe. Ja jednak twierdzę, że jest inaczej i że jest to bardziej kwestia naszych potrzeb i aspiracji, a nie kwestia możliwości ich zaspokojenia.
Wystarczy popatrzeć, gdzie w tabelach lub na wykresach przygotowanych przez autorów corocznego raportu OECD „Health at Glance” znajduje się Polska, żeby samemu odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie jesteśmy z nakładami na zdrowie w stosunku do innych krajów, a także dlaczego polscy ratownicy medyczni, pielęgniarki i lekarze zabiegają o zwiększone nakłady i poprawę organizacji systemu opieki zdrowotnej w naszym kraju.
Granice międzypaństwowe są otwarte, potrzeby kadrowe w wielu krajach Europy podobne do naszych, a warunki pracy, płacy i jakości życia wciąż dużo lepsze niż w Polsce. Nie wolno nam zatem zlekceważyć tego protestu, bo to może być przekroczenie ostatnich granic wytrzymałości tysięcy profesjonalistów medycznych. Słowa „niech jadą”, które padły na sali sejmowej, czy ośmieszanie protestujących w mediach to wyraz działania na szkodę nas wszystkich i dowód na skrajną nieodpowiedzialność.
Dekada bez zmian systemowych,
drobne korekty wymuszone
protestami
Wiemy, że podwyższenie wysokości składki na ubezpieczenie zdrowotne z 7,5% do 9% w latach 2001–2006 było jednym z nielicznych rozwiązań, które w zakresie finansowania opieki zdrowotnej można nazwać systemowym. Krótkotrwale poprawiło sytuację, ale – jak się okazało – nie zmieniło obrazu całości. Dlatego od tamtej pory mieliśmy do czynienia z blokowaniem Ministerstwa Zdrowia i protestami „butelkowymi”, a jakiś czas później „Białym miasteczkiem” pielęgniarek przed siedzibą Rady Ministrów. Kilkukrotne okołonoworoczne protesty lekarzy rodzinnych wymuszały doraźne rozwiązania w postaci mniejszych czy większych podwyżek płac, czy też zasad płatności za niektóre świadczenia. Nie były to jednak zmiany, które można by nazwać systemowymi i które zapewniałyby konieczne uszczelnienie systemu oraz finansowanie, umożliwiające poprawę sytuacji.
Nie stworzono w Polsce warunków, w których system opieki zdrowotnej byłby zorganizowany i finansowany adekwatnie do potrzeb pacjentów, a także aby był atrakcyjnym miejscem pracy dla pracowników różnych zawodów medycznych. Fragmentacja rodzajów opieki, brak jej ciągłości i kompleksowości, a także koordynacji przez coraz bardziej spychaną na margines podstawową opiekę zdrowotną, a przy tym nieefektywna alokacja środków z nadmiernym finansowaniem szpitali, powodują – na co eksperci zwracają uwagę od lat, a pacjenci odczuwają na własnej skórze – że ten system wymaga radykalnej przebudowy. Problem polega na tym, że nie można go zamknąć na jakiś czas, a obok zbudować nowy, tylko budowa nowego musi odbywać się w ramach tego, który mamy. To bardzo trudne zadanie, na pewno kosztowne, ale nie mamy innego wyjścia. Te koszty trzeba ponieść, nawet jeśli część strumienia pieniędzy – owej wspominanej wody – wyleje się przez nieszczelne wiadro. Jeśli skupimy się tylko na wieloletnim łataniu dziur – a tak można odczytać wiele nieprecyzyjnych zapowiedzi ministra zdrowia i przez ten czas nie dolejemy więcej wody – kiedy skończymy naszą pracę wiadro może być już puste.
Dla porównania sytuacji w zakresie finansowania opieki zdrowotnej w Polsce i w innych europejskich krajach warto spojrzeć na dane z tabeli obok, która prezentuje zmiany, jakie w tym zakresie zachodziły w całej Europie począwszy od 2005 roku. Polska nie dość, że wciąż wydaje mało, to także wolniej niż wiele innych krajów zwiększa swoje nakłady na zdrowie. Dlaczego? Czy nasze potrzeby zdrowotne rosną wolniej niż w innych krajach?
Rządzący, którzy naprawdę chcą zmienić na lepsze polski system opieki zdrowotnej, nie mogą ignorować potrzeby uczynienia ze zdrowia rzeczywistego, a nie wyłącznie deklaratywnego, priorytetu politycznego. A to wymaga nie tylko decyzji i słów, ale przede wszystkim pieniędzy, które pozwolą na stworzenie organizacji pracy i warunków, które zatrzymają w zawodzie i na polskim rynku pracy w systemie finansowanym ze środków publicznych wszystkie grupy zawodowe – lekarzy, pielęgniarki, położne, ratowników medycznych, rehabilitantów, fizjoterapeutów, analityków, dietetyków, edukatorów zdrowotnych czy specjalistów zdrowia publicznego. Adresatem tych postulatów nie jest zatem ten czy inny minister zdrowia, którego pozycja w rządzie, jako lekarza, jak dotychczas wskazuje polska praktyka, na ogół nie jest mocna, ale najważniejsi liderzy rządzącej partii. To od nich zależy przyszłość naszego systemu opieki zdrowotnej: czy będzie miał nas kto leczyć, podłączyć kroplówkę czy pielęgnować. Wierzę i szczerze sobie tego życzę, by podejmując decyzje, zdecydowano o budowaniu systemu opieki zdrowotnej, który możliwie w jak najpełniejszym stopniu odpowiadać będzie na potrzeby zdrowotne Polaków, kierując się zasadą, że wydatki na zdrowie to inwestycja w przyszłość, a nie jedynie koszt.