SZ nr 17–25/2017
z 16 marca 2017 r.
Absurdy ochrony zdrowia
Krzysztof Boczek
Szpitale, gabinety i przychodnie bywają wylęgarnią absurdów. Zachłanność, znieczulica i bezmyślność czasem rozwijają się w nich niczym rośliny w szklarni.
Mieszkająca w słonecznej Kalifornii 23-letnia Kira Milas nie wiedziała, ile będzie ją kosztował telefon na 911 po tym, gdy uderzyła w brzeg basenu łamiąc sobie 3 zęby. Karetka wiozła ją 15 km do Scripps Memorial Hospital w La Jolla. Po tygodniu Kira dostała rachunek za podwózkę: 1772 dolary – czyli ponad 110 dolarów za kilometr jazdy. „New York Times” twierdzi, że to jednak niewiele – przejazd karetką może kosztować w USA dziesiątki tysięcy dolarów. Słynny stał się przypadek rachunku 3,4 tys. dol. za podwózkę sanitarką na odległość... 60 metrów!
Dlaczego jest tak drogo? W USA ambulanse to często wyodrębnione ze szpitali biznesy, które odzyskują średnio 30–40 proc. kwot z wystawianych rachunków. Czyli „brakujące” 60–70 proc. jest przerzucane na uczciwych pacjentów, którzy płacą. Koszty przewozu w karetkach w skali kraju są ogromne. Tylko Medicare – federalny ubezpieczyciel – w 2012 r. zapłacił prawie 6 mld dolarów za przejazdy sanitarek.
10 lat wcześniej było to 3 razy mniej.
Rachunek za ambulans to ciągle tylko preludium do kwoty, jaką pacjentów obciąży amerykański szpital. 37-letni Peter Drier, po 3-godzinnej operacji przepukliny krążka międzykręgowego w kręgosłupie szyjnym dostał kilka rachunków: 4,3 tys. dolarów od anestezjologa, 56 tys. od szpitala Lennox Hill na Manhattanie oraz szokujące 113 tys. od ortopedy i 117 tys. dol. od neurochirurga. Tego ostatniego lekarza Drier nawet nie poznał, nie umawiał się z nim, nic o nim nie wiedział. Razem ponad 310 tys. dolarów za 3-godzinną operację! Ponad 3 razy więcej niż miało to kosztować.
Okazało się, że szpital wezwał telefonicznie neurochirurga na konsultację w trakcie operacji. Dodatkowo ortopeda Driera nie był zatrudniony w tej placówce, więc także działał „poza siecią”. W takiej sytuacji, tacy specjaliści liczą sobie 20-, 40-, a nawet 80-krotność i tak horrendalnie wysokich stawek. 117 tys. dolarów to opłata za ok. 2 godziny konsultacji neurochirurga, a 133 tys. dol. – za 3 godziny pracy ortopedy.
Pechowcy, do których personel szpitala wzywa wielu takich specjalistów na telefon, po tygodniu dostają po kilkanaście takich niebotycznych rachunków. Nawet za bardzo proste zabiegi rachunek może być kuriozalny. Jeden z rekordów to 40 tys. dolarów za 20 minut zszywania rany. 2 tys. dol. za minutę prostej pracy lekarza.
Absurdalnie wysoki jest także rozrzut cenowy usług medycznych. Ten sam rezonans magnetyczny może kosztować 300 dolarów jak i 6,2 tys., a test wysiłkowy serca od 100 do 2,5 tys. dolarów. Mammografia to wydatek od 50 do 607 dolarów, wazektomia – od 450 do 3500, a wszczepienie botoxu w jeden punkt na twarzy – od 15 do 800 dolarów. 53-krotne przebicie! „Harvard Business Review” i strona ClearHealthcost.com opisują setki przypadków takich dramatycznych różnic.
Przed wprowadzeniem Obamacare, polisy zdrowotne nie posiadało ponad 46 mln mieszkańców największego imperium gospodarczo-militarnego na Ziemi. Nawet po jej implementacji, koszta ciągle są astronomicznie wysokie – przeciętny mieszkaniec stanu Idaho wydaje średnio 25 proc. swoich dochodów na leczenie.
Steven Brill – dziennikarz śledczy z „Time Magazine” – spędził 7 miesięcy, analizując rachunki, jakie szpitale wystawiają pacjentom. – Służba zdrowia to nie jest wolny rynek. To stek bzdur – podsumował swoje odkrycia. „Time” opisał najwyższe opłaty w szpitalach za jednorazowe produkty. Zwykła plastikowa reklamówka – 8 dolarów; plastikowy kubeczek jednorazowy do podawania lekarstw – 10 dolarów; 1 tabletka przeciwbólowa – 15 dolarów; para rękawiczek gumowych jednorazowych – 53 dolary!
W czasie przeciętnego pobytu pacjenta, rachunek tylko za kubeczki jednorazowe potrafi sięgnąć 440 dolarów, a za same gumowe rękawiczki, dochodził do ponad 5 tys. dolarów.
Rak korupcji
zjada 89 proc. funduszyW krajach Trzeciego Świata absurdy często biorą się stąd, że pieniędzy w służbie zdrowia jest tam – nomen omen – jak na lekarstwo. Afryka to najbiedniejszy kontynent, a mimo to aż 80 proc. jego mieszkańców musi płacić za służbę zdrowia z własnej kieszeni, bo brak rządowych ubezpieczeń. W 2008 r. w Nigerii aż 28 proc. państwowych placówek zdrowia twierdziło, że przez co najmniej dwa lata nie otrzymało od rządu... żadnego leku. Nawet jednego opakowania. Większość specyfików kupowanych przez rząd za pieniądze z międzynarodowej pomocy trafiała na czarny rynek. Jeśli Afrykanin takowe kupił, to i tak miał szczęście – połowa leków w Nigerii to podróbki, zrobione czasami z cukru lub np. rozdrobnionej cegły. W 2011 r. 2/3 pieniędzy, jakie Światowy Fundusz Walki z AIDS, Gruźlicą i Malarią przekazał Mauretanii, Mali, Zambii i Republice Dżibuti – została zdefraudowana. W Kenii taki sam los spotkało prawie 100 proc. funduszy na walkę z AIDS. Tego ostatniego dokonało kilku urzędników. Według WHO w krajach Trzeciego Świata, aż 89 proc. wszystkich pieniędzy w ochronie zdrowia pochłania rak korupcji.
Pojazd kosmiczny atakujeW 2015 r. urzędnicy federalni w USA usystematyzowali sposoby, w których można się skaleczyć, doznać obrażeń, stracić zdrowie lub życie. Wyszło tego ok. 70 tys. opcji. Każdej przyporządkowano inny, cyfrowo-literowy kod (np. V91.07XA). Tych lekarze mają używać podczas stawiania diagnoz. Ma to ułatwić analizę danych medycznych. Amerykanie kpili z najbardziej absurdalnych kategorii. Przykładowo Z63.1 to „problemy w relacji z teściami”, a V91.07XA to „poparzenia od ognia podczas jazdy na nartach wodnych”. To tak rzadkie i nieprawdopodobne, że internauci stworzyli wiele memów obrazujących te absurdalne sytuacje. Kod V9542XA oznacza „spadający pojazd kosmiczny rani pasażera”, a W5612XA wskazuje, że pacjent został „uderzony przez lwa morskiego”. Systematyka wygenerowała problemy – lekarze tracą czas na odnajdywanie właściwego kodu. Jeśli podadzą nieprawidłowy, mają trudności z uzyskaniem odszkodowania od ubezpieczalni. Nowe zajęcie to dodatkowy czas lekarza, co podnosi i tak już horrendalne koszty usług medycznych w USA.
Podwyżka? 5 tysięcy procentAbsurdalne rozmiary osiągnęła też pazerność niektórych przedstawicieli biznesu farmaceutycznego. Tuż po przejęciu Turing Pharmaceuticals przez 33-letniego biznesmena Martina Shkreliego cena 1 pigułki wiodącego produktu firmy – leku Daraprim – wzrosła z 13,5 do… 750 dolarów! O 5 tysięcy procent! To o tyle istotne, że lek ten jest często refundowany przez federalne ubezpieczenia w USA – Medicare, Medicaid. Tymczasem ci ubezpieczyciele nie mogą... negocjować cen leków. Firmy więc podnoszą sobie ceny jak chcą, a budżet płaci jak za zboże. Między 2008 a 2015 r. producenci podwyższyli ceny aż 400 leków generycznych o... co najmniej 1000 procent! Zazwyczaj tej zmianie nie towarzyszyło żadne ulepszenie farmaceutyku.
Skrócone kolejki...
wydłużyły sięHitem było rozporządzenie NFZ w sprawie butów ortopedycznych. Pacjentowi po amputacji nogi, albo z nogą zniekształconą krótszą, przysługiwało raz na rok obuwie ortopedyczne. NFZ wcześniej refundował parę butów, ale w 2011, w ramach oszczędności poprzestał na... jednym. Dokupienie drugiego leżało w gestii pacjenta. Jeśli nie miał na to pieniędzy – nosił buty nie do pary. W 2011 r. lekarz pierwszego kontaktu nie mógł zlecić gastroskopii pacjentowi, jeśli podejrzewał u niego raka żołądka. Musiał wypisać skierowanie do gastrologa. Pacjent czekał na wizytę co najmniej kilka tygodni, potem kolejne kilka na badanie i wynik. A gdy już się okazywało, że jednak ma raka żołądka bywało... za późno na jego leczenie.
W 2014 r. ówczesny minister zdrowia – Bartosz Arłukowicz – wprowadził „pakiet kolejkowy”, który miał skrócić oczekiwanie na wizytę u specjalisty. Reporter RMF FM sprawdzał post factum, jakie efekty przyniosła zmiana. Okazało się, że kolejki... wydłużyły się. Np. w Śląskim Szpitalu Reumatologiczno-Rehabilitacyjnym, na rehabilitację czekało 3,5 tys. osób. Ostatni z nich mieli być przyjęci za... 9,5 roku!
Kafka w SORMarzec 2011, ul. Nowe Ogrody w Gdańsku. Pod budynkiem sądu człowiek dostaje ataku padaczki i traci przytomność. Akurat dokładnie obok nieprzytomnego zatrzymuje się na światłach karetka pogotowia. Ludzie proszą o interwencję. – Nie mam zlecenia – rzuca kierowca i rusza dalej, gdy robi się zielone światło. Vis-à-vis tego miejsca znajduje się szpital z oddziałem ratunkowym. Przechodnie biegną tam i proszą o natychmiastową pomoc. – Muszą państwo wezwać karetkę – słyszą. Ta miałaby przyjechać z odległej o 6,5 km dzielnicy Zaspa. Znieczulica i idiotyzm? Tak, ale zgodne z procedurami. Historia z Gdańska skończyła się happy endem – przed przyjazdem pogotowia pacjent odzyskał przytomność. Ale to wyjątek. We wrześniu ub.r. w Międzychodzie 59-latek mieszkający vis-à-vis szpitala powiatowego zmarł czekając na karetkę. Personel placówki na SOR nie udzielił mu pomocy. Kazał wezwać pogotowie. Przyjechało, gdy ciało mężczyzny już stygło. Media lokalne opisują wiele podobnych historii.
Lepiej drożej
i tuż przed śmierciąW 2008 r. Szpital Miejski w Olsztynie za 700 tys. zakupił aparat do bezinwazyjnego rozbijania kamieni nerkowych. Głowicę aparatu przykładało się do chorego miejsca, a energia kruszyła kamień wewnątrz. Placówka zapłaciła też za szkolenie lekarza, który to urządzenie obsługiwał. Już w drugiej połowie 2009 r. szpital musiał jednak wstrzymać przyjmowanie pacjentów na te zabiegi, bo wykorzystała limit 600 tys. przyznany przez NFZ. Sprzęt od sierpnia 2009 r. stał bezczynny, lekarz tylko przez pół roku korzystał ze zdobytej wiedzy, kolejka pacjentów z kamieniami nerkowymi rosła. „Kamica nerkowa nabiera u nas cech epidemii. Rocznie leczymy na to schorzenie ok. tysiąca osób” – opisywał wówczas sytuację Marek Żabiński, ordynator urologii i wojewódzki konsultant w tej dziedzinie. Gdy sprawę na wierzch wyciągnęły media, NFZ zaapelował do lekarzy, by do niwelowania kamieni, stosowali inną metodę – np. tradycyjną operację. Droższą, inwazyjną, niebezpieczną i bardziej problematyczną. Pacjenci z nierozbitymi kamieniami nerkowymi trafiali do szpitala już z powikłaniami, czasami w stanie zagrażającym życiu. Takie leczenie było dla NFZ wielokrotnie droższe. Ale wówczas pieniądze się znajdowały.
Leczenie chaosemPo rozwiązania z pogranicza absurdu sięga i obecna władza. Proponowany przez Ministerstwo Zdrowia projekt „sieci szpitali” miałby m.in. ułatwić dostęp do świadczeń zdrowotnych. Tyle że – wg organizacji istotnych dla służby zdrowia – będzie dokładnie odwrotnie. OZZL uważa, że spadnie ilość pieniędzy przeznaczanych na szpitale i dramatycznie zmniejszy się liczba udzielonych świadczeń. Krzysztof Bukiel – szef OZZL – ocenia ten projekt jako „powrót do PRL”. Naczelna Rada Lekarska jest równie ostra: „Tak radykalna zmiana zasad finansowania świadczeń oraz organizacji opieki szpitalnej, specjalistycznej oraz nocnej i świątecznej pomocy, doprowadzi do chaosu oraz zmniejszenia dostępności do świadczeń.” – pisze NRL w oświadczeniu ze stycznia tego roku. – To katastrofa dla Polski – ocenia projekt Andrzej Mądrala, wiceprezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Prywatnych. Twierdzi, że ustawa może pozbawić kontraktów aż 400 placówek medycznych w całym kraju. Taki los może spotkać m.in. Szpital Geriatryczny w Katowicach – jedyną tego typu placówkę w kraju. Tymczasem nasze społeczeństwo starzeje się w najszybszym tempie w Europie. NRL, NFZ, OZZL i inne organizacje i instytucje funkcjonujące w ochronie zdrowia już w listopadzie ub.r. nie zostawiły suchej nitki na projekcie. Ustawa miała być poprawiona, ale z 325 uwag zgłoszonych uwzględniono tylko 29. Prawie 300 razy odrzucono zastrzeżenia, pisząc: „uwaga niezasadna”.
Przyzwyczajenie – druga
natura medykaW 2008 r. krakowskie Towarzystwo Prawa Medycznego stworzyło listę 60 absurdów, jakie – mimo upływu wielu lat – nadal obowiązywały w polskiej służbie zdrowia. Najstarsze miały już pół wieku. Pacjent, który chciał poskarżyć się na fizjoterapeutów, ratowników medycznych czy dietetyków, mógł to zrobić tylko w komisji przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej (WRN). Tyle, że WRN-y... zlikwidowano w 1990 roku. Nawet jeśli pacjent zdołałby przywrócić zza grobu tę instytucję, to ta i tak mogłaby nałożyć grzywnę w wysokości maksymalnie... 1,5 złotego.
Listę 60 podobnych absurdów Towarzystwo wysłało do ministra zdrowia – wówczas Ewy Kopacz. Ta obiecała poprawę i likwidację części z tych głupot. 3 lata później Towarzystwo donosiło, że liczba absurdów... wzrosła. Szef jednego z pomorskich szpitali mówił: do wielu wyjątkowo idiotycznych przepisów po prostu się przyzwyczailiśmy i traktujemy je jak coś zupełnie normalnego.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?