„Od powietrza, głodu, ognia i wojny. Wybaw nas, Panie!” – wołali kiedyś wierni w kościołach w okresach epidemii, klęsk żywiołowych i narodowych nieszczęść. Ale te słowa błagalnej modlitwy to nie tylko wyraz lęków będących dawniej codziennością ludzkiej egzystencji. To także dowód trwającej przez wieki bezradności lekarzy wobec „złego powietrza”, czyli moru bądź zarazy, która co rusz zbierała śmiertelne żniwo.
Bezradności tak wielkiej, że po przejściu epidemii wymierały często nie tylko całe rodziny, ale nawet wsie i miasteczka. Ci, co zostawali przy życiu, zwykle nie nadążali z pochówkiem zmarłych. Wrzucali ich w pośpiechu do wspólnych grobów poza murami miast, by czym prędzej o tych „morowych smętarzach” zapomnieć. Teraz ich pozostałości są żywym świadectwem tego, że grób zaczyna się tam, gdzie kończą się moce modlitwy, a przede wszystkim – medycyny.
Epidemie chorób zakaźnych zawsze wywoływały u ludzi powszechną trwogę. Oddaje to m.in. słowo pestis, używane początkowo na określenie jakiegokolwiek moru, potem odnoszące się do dżumy, tej największej ze średniowiecznych plag. Sam wyraz pestis ma niejasne pochodzenie. Być może jest pokrewny łacińskiemu perdo, czyli zgubić, zniszczyć, zmarnować lub perditus, czyli stracony, nieuleczalny, beznadziejny. Ale niezależnie od etymologii, wszystkie te znaczenia niosą ze sobą piętno nieszczęścia, które przychodziło wraz z epidemią. Nieszczęścia masowej i nagłej śmierci. Nieszczęścia, którego ludzie nie tylko nie potrafili wyjaśnić, ale nawet nie wiedzieli, że sami są jego sprawcami, przechodząc wiele tysięcy lat temu od natury do kultury.
Choroby zakaźne epidemiczne zaczęły się bowiem szerzyć wtedy, gdy człowiek, być może znudzony ciągłą wędrówką z miejsca na miejsce, rozpoczął osiadły tryb życia i udomowił zwierzęta. To od nich pochodzi wiele znanych także dziś – i występujących powszechnie u ludzi – chorób zakaźnych, jak np. gruźlica. Duże skupiska ludzi na stosunkowo małej przestrzeni, czyli powstawanie miast, ale ze słabą infrastrukturą sanitarną, wojny i przemieszczanie się wojsk, masowe migracje cywilów, wreszcie rozwój komunikacji i otwarcie nowych szlaków handlowych, np. ze Wschodem – oto czynniki decydujące o szerzeniu się kiedyś epidemii. Jeśli do tego dochodziły klęski nieurodzaju, prowadzące do głodu i wyniszczenia organizmu, to do „spektaklu masowej śmierci” był zaledwie krok – musiał się tylko znaleźć właściwy drobnoustrój we właściwym miejscu.
Tego, że one w ogóle istnieją i są przyczyną chorób, lekarze przez całe wieki nie potrafili wyjaśnić. Wytłumaczenia dla pojawiania się moru szukano gdzie indziej – bywało, że w sferach nadprzyrodzonych lub w gwiazdach, ale też w najbliższym otoczeniu, odwołując się do obserwacji.
I tak, już w starożytności znana była koncepcja teurgiczna, mówiąca o tym, że mór jest karą za grzechy. Obowiązkiem ludzi było przestrzeganie nakazów i zakazów ustanowionych przez bogów. Gdy człowiek je łamał, obrażeni bogowie go opuszczali, a w ich miejsce wchodził demon choroby, np. przebiegającej epidemicznej febry. Koncepcja astrologiczna wyjaśniała natomiast zjawisko moru ruchem ciał niebieskich. To właśnie niekorzystna koniunkcja Jowisza, Marsa i Saturna w 1494 r. miała ponoć spowodować wybuch w Europie epidemii nowej choroby zakaźnej – kiły. Według kolejnej, tzw. koncepcji kozła ofiarnego, za wystąpienie moru były odpowiedzialne niektóre grupy ludności – np. Żydzi czy Cyganie. Choć opierała się ona na obserwacji, że niektóre epidemie rzeczywiście zaczynały się w miejscach zamieszkanych przez te nacje, to w rzeczywistości była wyrazem niechęci i lęku wobec odmiennej kulturowo ludności.
Kolejną, „bliższą ziemi” była natomiast koncepcja miazmatyczna, która wybuchy epidemii tłumaczyła powstawaniem tzw. miazmatów, czyli wyziewów zepsutego powietrza, w miejscach nieczystych, np. na bagniskach czy pobojowiskach. Być może jej idea wzięła się m.in. z obserwacji, że np. malaria szczególnie dotykała ludność mieszkającą w pobliżu bagien. Inna koncepcja, tzw. konstytucji epidemicznej, mówiła natomiast, że z wnętrza ziemi wydobywa się genius epidemicus, czyli „duch epidemii”, który powoduje, że codzienne choroby nagle się zaostrzają i przyjmują epidemiczną postać. Propagatorem tej idei był sam Thomas Sydenham (1624–1689), słynny lekarz angielski, którego wkład w rozróżnienie dziecięcych chorób zakaźnych przebiegających z wysypką, tj. płonicy i odry, jest przecież niepodważalny.
Ostatnia z koncepcji, która pojawiła się do XIX w., nazwanego erą mikrobiologii, to koncepcja kontagionistyczna. Wskazywała, że choroby epidemiczne mogą być przenoszone w wyniku bezpośredniej styczności między osobami lub między osobami a przedmiotami, tzw. żagwiami zarazy, na których występują niewidzialne semina, czyli nasiona zarazy. Co ciekawe, ta odrodzeniowa myśl naukowa, autorstwa Girolamo Fracastoro (1483–1533), dała podwaliny pod współczesną epidemiologię. Ale przełom w wyjaśnieniu, czym są choroby zakaźne i ich epidemie, nastąpił dopiero w XIX w. za sprawą uczonych: Ludwika Pasteura (1822–1895) z Francji i Roberta Kocha (1843–1910) z Niemiec. Pasteur rozstrzygnął, że czynnikiem etiologicznym chorób zakaźnych są niewidoczne gołym okiem drobnoustroje, a Koch opracował podstawowe reguły diagnostyczne, których spełnienie miało być dowodem na to, że konkretny mikroorganizm powoduje określoną chorobę.
Zanim jednak medycyna unaoczniła, że epidemie szerzą się za sprawą niewidzialnych mikrobów, ludzie starali się po widocznych gołym okiem znakach rozpoznać, czy nadchodzi zaraza. Po to, by móc w porę zastosować się do jednego z zaleceń, mających chronić przed śmiercią, tj. cito, longe, tarde, co znaczyło „uciekaj szybko, daleko i nierychło wracaj”. I tak np. zwiastunem moru mogło być nagłe pojawienie się w danej okolicy wielkiej ilości ropuch, motyli i wszelkiego robactwa, lub równie nagłe opuszczenie jej przez ptaki. Złym znakiem, wieszczącym nieszczęście, bywały także częstsze niż zwykle poronienia lub narodziny bliźniąt.
Gdy wieść gminna już niosła, że do wsi lub bram miasta zbliża się zaraza, tak długo, jak się dało, starano się jednak nie dopuszczać do siebie wieści o chorobie, gdyż lęk miał ją przyspieszać. W celach profilaktycznych wybijano też bezpańskie zwierzęta – koty, psy, a nawet drób trzymany w przydomowych zagrodach. Nakazywano również okadzanie domów i ulic, ponieważ wierzono, że dym oczyszcza złe powietrze. Zarządzano dni postu i pokuty, i oczywiście – modlono się.
Gdy jednak choroba dotarła do miasta, niektórzy starali się uciec z niego w ostatniej chwili przed zamknięciem bram, gdyż potem, aż do zakończenia epidemii, nie można go było opuścić. Chyba że jako trup, na jeden z tych „morowych smętarzy”.
Mogiły, które powstawały w czasie zarazy, niemal zawsze były umieszczane na odludziu, z dala od domostw i „zwykłych” cmentarzy, oraz w miejscach niechętnie przez ludzi odwiedzanych. Czas moru nie sprzyjał także dochowywaniu pełnej ceremonii związanej z przygotowaniem do pogrzebu i jego przebiegiem. Dopóki to było możliwe, trupy wkładano do trumien, a w pogrzebie uczestniczył zazwyczaj duchowny i rodzina. Wzrost śmiertelności powodował jednak zmianę formuły pogrzebów – ciała zmarłych grzebano w masowych grobach późną nocą, a pochówkom nie towarzyszyły już uroczystości kościelne. „Pochówki (…) odbywały się cicho i bez zbędnych ceremonii. Ciała zmarłych, zwykle przywiezione wozem na miejsce pochówku, wrzucano do wspólnego grobu, dokładnie wysypanego wapnem. Często pomagano sobie w tej czynności kijem zakończonym hakiem – pisze Karolina Kot w artykule „Cmentarze epidemiczne południowej Polski”1. I jak zaznacza autorka, nad grobem zwykle sypano niewysoki kurhan, stanowiący mogiłę. Po ustąpieniu epidemii krewni wznosili czasem na nim krzyż lub kapliczkę, natomiast niezwykle rzadko stawiano tam imienne nagrobki.
W ten oto sposób, z biegiem czasu na szlaku przemarszu masowej śmierci morowej, powstawały coraz liczniejsze cmentarze epidemiczne, m.in. dżumowe, a od XIX w. także choleryczne. Do dziś przetrwało ich już niewiele, czasem zaledwie pod postacią samotnej kapliczki, postawionego gdzieś w polu krzyża czy niewielkiego kurhanu usypanego na granicy dwóch wsi, przy rozstajach dróg. Te, które udaje się odnaleźć, to najczęściej powstałe w XIX w. cmentarze choleryczne, stanowiące ślad po nawracających wówczas co kilka-, kilkanaście lat epidemiach cholery. A choroba ta przyszła do Europy ze Wschodu. W 1817 r. epidemia wybuchła w Kalkucie. W 1830 r. zaraza dotarła do Rosji. Gdy w tymże roku wybuchło na ziemiach polskich powstanie listopadowe, nikt nie przypuszczał, że kilka miesięcy później zawita tu nowy zaborca – cholera. Przywleczona przez powracających do Warszawy z Imperium Rosyjskiego jeńców, którzy wcześniej ośmielili się podnieść rękę na cara, oraz kupców i kolejarzy, powodowała ich szybkie wycieńczenie i śmierć. Ostre rysy twarzy, zapadnięte oczy i zmarszczona skóra – oto fizis, ta facies cholerica, będąca wyrazem skrajnego odwodnienia organizmu spowodowanego choleryczną biegunką.
Choroba tak bardzo potrafiła zmienić wygląd człowieka, że czasem trudno było odróżnić umierającego od już umarłego. A wtedy łatwo było o pomyłkę. Taką oto, wiejącą grozą opowieść można m.in. przeczytać na stronie gminy Żegocina2. „Ponieważ ludzie umierali masowo, kopano mogiły zbiorowe. Złożonych do takiego grobu posypywano wapnem, żeby ta zaraza więcej się nie roznosiła. Zdarzyła się taka historia, że kilka osób wieźli wołami od gościńca w stronę cmentarza. Droga była bardzo kamienista i wyboista. Trząsł się cały wóz. Wtedy jeden z przewożonych zaczął się podnosić. Więc go zdjęli i pozostawili przy drodze. Od tego czasu nigdy już od razu nie wrzucali ludzi do dołka, tylko na pewien czas układali ich przy grobie, a dopiero potem zasypywali w mogile” – opowiada Albina Waligóra zasłyszaną od swego ojca historię o cmentarzu cholerycznym w Bytomsku.
„Od nagłej, a niespodziewanej śmierci – zachowaj nas, Panie!” – wołali wierni w suplikacji. Zanim jednak medycyna odkryła swą moc zapobiegania i leczenia chorób zakaźnych, wielu z nich zmarło i spoczywa w bezimiennych grobach.
Zapalmy w ten czas listopadowej zadumy świeczkę, by „oświetlić drogę zbłąkanym duszom, które tak nagle zostały od życia oderwane przez bezlitosną chorobę”3.