Tegoroczne wakacje psują nie tylko anomalie pogodowe. Dla wszystkich zarządzających szczególnie niepokojące jest widmo wysokiego deficytu budżetowego. Deficyt budżetowy to niedobór dochodów państwa w stosunku do jego wydatków. W teorii ekonomii pięcioprocentową nadwyżkę wydatków nad dochodami uznaje się za próg bezpieczeństwa, powyżej którego gospodarka zaczyna chorować. W takiej sytuacji następuje nagłe poszukiwanie oszczędności w wydatkach państwowych: gdzie się da i na czym się da!
Dla lekarza i pielęgniarki zjawisko deficytu to chleb codzienny, tyle że w innej, medycznej formie – tzw. deficytu tlenowego u niemal co dziesiątego szpitalnego pacjenta. Tlenu, niezbędnego do prawidłowego funkcjonowania organizmu, może być za mało w stosunku do potrzeb naszych mięśni, mózgu, serca, a nawet tajemniczej, ulubionej przez urazy śledziony. Jak zaczyna brakować w organizmie tlenu, to zachwianiu ulega równowaga przychodów – zasad oraz wydatków, czyli kwasów, na korzyść tych ostatnich. PH maleje, pacjent robi się siny, próbuje szybko oddychać, aby zwiększyć przychód tlenu, a jego organizm automatycznie skupia się na prawidłowym odżywianiu mózgu i serca kosztem innych peryferyjnych, mniej potrzebnych narządków. Następuje centralizacja krążenia – dopływu tlenu kosztem obwodowych konsumentów, np. mięśni łydek. Organizm człowieka w chwili wystąpienia deficytu tlenowego ma genetycznie zapisaną reakcję ekonomiczną, polegającą na odcięciu dopływu tlenu do mięśni łydki, aby tylko centrum, tj. mózg i serce, pracowały jak najdłużej. Ekonomiści sądzą, że to oni "odkryli Amerykę", czyli rozumieją tak trudne zjawiska, jak deficyt budżetowy, makro- i mikroekonomia czy ekonomika itp. Nie wiedzą, że po prostu opisują naturalne, proste, medyczne mechanizmy i "współczulno-przywspółczulne" reakcje ludzkiego organizmu. Organizm państwowy jest przecież podobny do organizmu ludzkiego, tyle że zamiast krwiobiegu z erytrocytami mamy TIR-y, pociągi i samoloty, zamiast neuronów – telefony, a zamiast serca i mózgu – prezydenta, sejm, senat czy rząd. Reakcje organizmu człowieka i państwa są także podobne w momencie wystąpienia nadwyżki budżetowej/tlenowej, czyli gdy przychodów "tlenowych" jest więcej niż wydatków – następuje wówczas "obrastanie w tłuszczyk" w niektórych miejscach organizmu... i u niektórych ludzi w państwie.
Żeby zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi z tą ekonomią i deficytem, musimy się cofnąć do roku 400 p. n. e., kiedy to Ksenofont, historyk ateński i tęgi wojak, wymyślił nową dziedzinę wiedzy: ekonomię, nazwaną przez niego pierwotnie: oikonomikos – na określenie zasad zarządzania zwykłym gospodarstwem (majątkiem). Ale już od XVI wieku nazwa ta upowszechniła się jako określenie nauki o gospodarce. Współcześnie z ekonomii wypączkowała ekonomika, czyli cząstka ekonomii zajmująca się wybranym działem gospodarki, jak np. ekonomika zdrowia czy ekonomika rolnictwa.
Fundamenty ekonomii znajdujemy już w Talmudzie pod nazwą "mamona", czyli z jęz. aramejskiego: "zysk". Zysk jest upragnioną przez każdego nadwyżką przychodów nad poniesionymi wydatkami, która pozwala wypłacać dywidendy, inwestować, nabyć nowy samochód, lecieć na Seszele, sponsorować drużyny piłkarskie itp.
Właściwe podejście do zarządzania finansami w poszukiwaniu mamony opisuje drugie słowo-klucz praojca ekonomii – oikonomos (gr.). Oznacza ono zarządzającego domem albo człowieka gospodarnego, oszczędnego. Któż z nas nie chciałby być gospodarny i oszczędny?
Od lat staram się podczas comiesięcznych raportów lekarskich i pielęgniarskich wyjaśniać zasady ekonomiki zdrowia w bardzo prosty sposób. Filozofia zarządzania finansami firmy zdrowotnej, a nawet państwa niczym się nie różni od gospodarowania budżetem rodziny. W czasach Ksenofonta nie było wprawdzie ustawy o rachunkowości z 1994 r. i o zakładach opieki zdrowotnej z 1991 r., ale "ksenofoncki", tj. gospodarny, sposób patrzenia na finanse rodzinnego, starożytnego majątku ziemskiego przydaje się do dzisiaj: i w zozie, i w państwie.
Wyobraźmy sobie, że ktoś z marnej pensji osiąga roczne przychody w wysokości 10 000 zł. Na codzienne potrzeby typu "wikt i opierunek" wydaje 8000 zł. Do tego dochodzi wakacyjny wyskok za 1500 zł, nagła awaria domowego sprzętu AGD – 1000 zł i spłata komputera dla dziecka – 2000 zł. Dorzućmy 1000 zł za korepetycje dziecka "na studia" i rower na komunię chrześniaka – 500 zł. Ogólnie: roczne jego wydatki wynoszą 14 000 zł przy przychodach 10 000 zł. Może pomogą biedakowi rodzice? Może weźmie kredyt albo dzięki zakładowym/ogólnopolskim strajkom dostanie podwyżkę, np. 203 zł miesięcznie? W ten sposób uzyskałby rocznie dodatkowe przychody w wysokości 2000 zł. Ale brakowałoby mu nadal 2000 zł do rocznego zbilansowania przychodów z kosztami zwykłego życia. I to stanowi deficyt budżetu rodzinnego, który będzie musiał spłacić najpewniej w pierwszych miesiącach nowego roku finansowego.
Podobna sytuacja jest w każdej firmie zdrowotnej. Ona też osiąga roczne przychody w wysokości, powiedzmy, 30 mln złotych przy kosztach funkcjonowania w wysokości np. 30 mln złotych. Niby jest nieźle, bo bilans ma na zero. Ale jeśli dojdą w ciągu roku niespodziewane wydatki; na usunięcie awarii pralek, laparoskopów, remont zarwanego sufitu, dachu itp. w wysokości, powiedzmy, 1 mln złotych oraz np. wywalczona przez związki podwyżka płac, czyli wydatek kolejnych 3 mln złotych rocznie – deficyt rośnie. Wzrost cen leków, benzyny do karetek, oleju i węgla do kotłowni szpitalnej itp. to kolejne roczne wydatki w wys. 2 mln zł. I mamy podobną sytuację jak w biednej rodzinie – przychody zozu nie równoważą wydatków. Tyle że nie chodzi już o deficyt 2 tys. zł, a o 6 mln zł.
W większej skali, tj. państwa, deficyt budżetu sięgnąć może miliardów złotych. W takiej sytuacji następuje znana nam z praktyki klinicznej centralizacja krążenia pieniądza: mniej na nieistotne potrzeby, byle tylko kontynuować niezbędne dla podtrzymania państwowego organizmu przedsięwzięcia... Czy placówki zdrowotne z 20% udziałem w zapewnieniu społecznego zdrowia będą w tych makroekonomicznych kalkulacjach obwodową łydką, czy centralnym sercem?
Marek Wójtowicz