W sali posiedzeń Société Médico-Psychologique, 28 lipca 1880 r., gromadzą się uczeni, by wysłuchać odczytu Jules’a Cotarda o urojeniach hipochondrycznych występujących w ciężkiej postaci melancholii. Ten znany w swoim środowisku neurolog, od lat zajmuje się patologiami układu nerwowego. Tym razem zaciekawił go niezwykły przypadek Mademoiselle X.
Tajemnicza Panna X, 43-letnia kobieta, była pacjentką Cotarda, u której rozpoznano ciężką postać melancholii. Panna X, bo tak właśnie kazała się nazywać, początkowo była przekonana, że brakuje jej niektórych części ciała. Twierdziła, że nie ma mózgu, nerwów, klatki piersiowej, ani wnętrzności. Jest tylko skórą i kośćmi. Potem zaczęła twierdzić, że nie żyje i dlatego nie może już umrzeć w sposób naturalny, czyli, paradoksalnie, że będzie żyć wiecznie. Panna X prosiła o spalenie żywcem. Podejmowała też próby samobójcze, które były nieskuteczne. Urojenie nieistnienia spowodowało, że zaczęła odmawiać przyjmowania jedzenia. I to, niestety, doprowadziło ją do śmierci głodowej. Analizując przypadek Panny X Cotard zdiagnozował u niej tzw. lypemanię – melancholię życia, zaburzenie wprowadzone do systematyki chorób psychicznych przez J.-É. Esquirola. Twierdził, że występujące u Panny X objawy, w tym przekonanie o nieistnieniu, mogą wynikać z urojonej interpretacji wrażeń płynących z własnego ciała. Cotard sugerował, że różne formy urojeń nieśmiertelności mogły być kiedyś źródłem legendy o Wędrującym Żydzie (Wandering Jew). Sama legenda pojawiła się ok. XIII w. i mówiła o złorzeczącym Jezusowi w drodze krzyżowej Żydzie. Pokutą miała być wieczna wędrówka, aż do ponownego przyjścia Jezusa. Cotard, opisując przypadek Panny X, wskazał nowy typ lypemanii, charakteryzujący się lękiem melancholicznym, myślami potępienia, zachowaniami samobójczymi, niewrażliwością na ból oraz urojeniami nieistnienia i nieśmiertelności. Cotard wprowadził też pojęcie urojeń nihilistycznych. Pacjenci z tego typu urojeniami mieli wykazywać skłonność do negowania wszystkiego, w skrajnych przypadkach – jak Panna X – negowania istnienia nawet samego siebie. Opisany przez Cotarda inny przypadek melancholii u chorego z urojeniami nihilistycznymi, zgłaszającego niemożność wizualizacji twarzy swoich dzieci, nasunął mu myśl, że tego typu urojenia mogą być wtórne do utraty tzw. widzenia psychicznego, czyli tworzenia wyobrażeń obiektów bez pobudzenia zmysłów. Po przedwczesnej śmierci Cotarda na błonicę, którą zaraził się od swojej córki, pisano o nim, iż był uczonym zwracającym uwagę na paradoksy, ale kierującym się poczuciem rzeczywistości. W dowód uznania zespół objawów występujących u Panny X nazwano w 1893 r. syndromem Cotarda.
Panna X była przekonana, że nie żyje. Pan R.T. natomiast trafił do kliniki psychiatrycznej, żywiąc przekonanie, iż zamienił się w wilka. Motyw przemiany człowieka w zwierzę to zarówno zjawisko kulturowe, jak też objaw psychopatologiczny. Oba zjawiska określane są pojęciem likantropii, co dosłownie odnosi się do przemiany w wilka, ale obejmuje też przemianę w inne zwierzęta. W literaturze medycznej opisy likantropii pojawiały się już w starożytności. Marcellus Sidetes, grecki lekarz z II w., wskazywał, że jest to rodzaj melancholii, która sprawia, że osoby nią dotknięte wychodzą nocą, naśladują wilki, przebywają aż do rana nad grobowcami. Chorzy ci mają słabowity wygląd, bladą skórę, suche oczy i język, są spragnieni, a na ich ciele widoczne są owrzodzenia. Jako leczenie zalecał upust krwi aż do omdlenia, dietę, kąpiele, środki przeczyszczające, teriak. Areteusz z Kapadocji, rzymski lekarz z czasów Nerona, opisywał melancholików jako tych, którzy „niepomni na siebie, żyją życiem niższych zwierząt”. Przytaczał towarzyszące melancholii urojenia: „jednemu wydaje się, że jest wróblem, kogutem lub glinianą wazą. Niektórzy wierzą, że są ziarnem gorczycy i bez przerwy trzęsą się ze strachu, że zje ich kura”.
Nowożytny opis likantropii podał R. Burton w pracy z 1621 r. pt. Anatomy of Melancholy. Określił on likantropię jako „wycie ludzi na grobach i polach nocą, bez możliwości wyperswadowania im, że nie są wilkami”. Twierdził też, że likantropia jako choroba, mogła być źródłem legend o przemianach ludzi w wilki. Pogląd, że wilkołactwo jest możliwe pokutował do końca XVIII w., ale wraz z rozwojem psychiatrii likantropię zaczęto wyjaśniać bez uciekania się do mitycznych tłumaczeń. W systematykach chorób psychicznych z XIX wieku objaw przemiany w zwierzę pojawia się pod nazwą likantropii, zoantropii oraz innymi nazwami, jak np. melancholia metamorphosis Heinrotha. W polskiej literaturze medycznej likantropia opisywana była rzadko. B. Frydrych, pierwszy polski lekarz zajmujący się psychiatrią etatowo, w 1845 r. wydał pracę pt. „O chorobach umysłowych”. W przytoczonym podziale chorób umysłowych umieścił likantropię w grupie tzw. monomanii, czyli obłąkań jednoprzedmiotowych, będących według niego rodzajem majaczeń. O likantropii wzmiankował też A. Poradnia w „Tygodniku Lekarskim”. W jednej z prac opisał przypadek tzw. szczekania histerycznego, jako objawu histerii kobiecej. Najczęściej o likantropii pisali lekarze niemieccy i francuscy. Definiując ją jako wyobrażenie danej osoby o przemianie w zwierzę bądź byciu zwierzęciem, wiązali z urojeniami. W kulturach industrialnych, opartych na racjonalizmie, ujawnienie przez człowieka odczuwania zwierzęcej metamorfozy jest uważane za patologię. W kulturach preindustrialnych, akceptujących pierwiastki irracjonalne w życiu społecznym, likantropia może mieścić się w pojęciu normy. W latach 80. XX w. podano dwa kryteria diagnostyczne pozwalające na jej rozpoznanie. Pierwsze, to zgłaszanie przez chorego „poczucia bycia zwierzęciem”, drugie – zachowanie chorego w sposób przypominający zwierzę.
A na co cierpiała Pani B? Pani B. od kilku lat narzekała na złe samopoczucie. Zmęczenie, migreny, bóle całego ciała były jej codziennością, do której przywykła. Akceptowała nawet pojawiające się na skórze czarne, drobne punkciki, przypominające wągry. Gdy jednak pewnego ranka po wstaniu z łóżka zauważyła w niej małe, różnokolorowe drobne „sznureczki”, których pełno było także na pościeli, i poczuła intensywne swędzenie, wiedziała, że dzieje się z nią coś złego, czego nie potrafiła zrozumieć. Zrozumienia nie znalazła też u najbliższych. Gdy lekarz rozpoznał u niej chorobę psychiczną, jej życie legło w gruzach. Ale nie tylko jej. Z początkiem XXI w. lawinowo zaczęła rosnąć w USA liczba podobnych przypadków. Do lekarzy zgłaszali się zrozpaczeni pacjenci, skarżący się na męczące doznania czuciowe: „pełzanie”, „szczypanie”, lub „drapanie” skóry, pojawianie się w niej „włóknopodobnego materiału” oraz złe samopoczucie i zaburzenia pamięci. Ponieważ badania nie wykazywały przyczyn somatycznych, lekarze rozpoznawali parazytozę urojeniową. Z „psychiatryzacją” cielesnych dolegliwości nie chciała się pogodzić Marie M. Leitao, mieszkanka Kalifornii, która niepokojące objawy chorobowe zauważyła u swojego 2-letniego syna. Nie znajdując satysfakcjonującego rozpoznania, przejrzała dawną literaturę medyczną i natrafiła na artykuł z 1935 r., w którym opisano „dziwne” schorzenie – morgellons. Termin morgellons został po raz pierwszy użyty w XVII w. przez lekarza T. Browne’a na określenie choroby występującej endemicznie u małych dzieci w Langwedocji. Głównym objawem było pojawianie się na plecach włosów, czemu towarzyszył nasilony kaszel i konwulsje. Inni opisywali napady płaczu, brak apetytu, wyniszczenie oraz niewyjaśnione zmiany w skórze. Dla jednych były to robaki lub glisty, sugerujące pasożytniczą etiologię choroby. Dla innych, jak dla Browne’a, były to włosy lub szczecina. W kolejnych wiekach pojawiło się jeszcze wiele różnych opisów, lecz nie przyniosły one rozwiązania zagadki. Nazwa morgellons ostatecznie poszła w zapomnienie.
Przypomniała ją M. Leitao, wykorzystując na określenie nowej, jak sądziła, nieznanej choroby, choć nieco podobnej do tej sprzed wieków. Założona przez nią w 2002 r. organizacja zaczęła zbierać informacje o zachorowaniach. Pierwsze zgłoszenia pochodziły z Kalifornii, następne z Teksasu i Florydy, potem z pozostałych stanów. Do 2006 r. zarejestrowano 2 tys. przypadków, w 2008 było ich aż 12 tys. Niezwykłość objawów morgellons powodowała pojawienie się wielu teorii etiologicznych. Wskazywano na czynniki infekcyjne. Wśród podejrzanych patogenów była wywołująca boreliozę Borrelia burgdorferi. Twierdzono, że pojawiające się w skórze „twory” są podobne do struktur, jakie rozwijają się w długotrwałych kulturach komórkowych, zainfekowanych niektórymi wirusami. Sugerowano, że może to dawać objawy parazytozy „bez pasożytów”, czyli parazytozy urojeniowej, w której to różne odczucia wcale nie byłyby urojeniem, ale rzeczywistością. Pojawił się też wątek związku morgellons z uprawami GMO. Wobec nacisku opinii publicznej rządowe CDC w Atlancie podjęło w 2006 r. decyzję o rozpoczęciu badań naukowych, mających wyjaśnić zagadkę. Przeprowadzono badania epidemiologiczne i laboratoryjne materiału pobranego od chorych, w tym analizę włókien, jakie ponoć występowały w skórze. Opublikowane w 2012 r. wyniki badań wykazały jednak, że w ciałach pacjentów brak jest obcych organizmów, a tajemnicze włókna pochodzą z… ubrań. Niestety, Pani B. cierpiała jednak na parazytozę urojeniową. Tacy chorzy nie chcą pogodzić się rozpoznaniem choroby psychicznej i dla potwierdzenia obecności pasożytów przynoszą w pudełeczkach lekarzowi różne „twory” wyjęte ze skóry, co nazywane jest w psychiatrii „matchbox sign”. Szukając pomocy u dermatologów, oczekują licznych i potwierdzających ich przekonania badań oraz leczenia dermatologicznego. Zwykle nie chcą też podjąć leczenia psychiatrycznego, ponieważ odrzucają chorobę psychiczną jako źródło ich skórnych dolegliwości. Świat urojeń bywa przecież dla chorych tak bardzo rzeczywisty.