„Za komuny” popularny był dowcip o kelnerze, który przywołany przez gości, wołał: „kolega!”. Ówże kolega czynił to samo i w końcu klientów nie obsługiwał nikt. Nasi reformatorzy systemu opieki zdrowotnej najwidoczniej wyciągnęli z tego dowcipu wnioski – i teraz nie ma już nawet tego pierwszego kelnera, który odsyłał do kolegi. Pacjent jest pozostawiony samemu sobie. Nikt za nic nie odpowiada, wszystkiemu winien jest ktoś inny – najpewniej Balcerowicz, a także pięćdziesiąt lat „komuny”.
Oczywiście, pacjent zawsze może sobie załatwić usługę za prywatne pieniądze – zresztą ponoć i składka nie jest „pieniądzem publicznym”. Tyle że jednym z rezultatów transformacji ustrojowej jest sytuacja, w której 57,6% pracujących mężczyzn i 73,4% pracujących kobiet otrzymuje wynagrodzenie niższe od przeciętnego. Statystyka wynagrodzeń przedstawiała się w końcu roku 1998 tak: przeciętne wynagrodzenie – 1304,4 zł, mediana (wynagrodzenie dzielące pracowników „na dwie połowy”) – 1090,0; modalna (wynagrodzenie najczęstsze) – 966,8. W takich warunkach zmuszanie pacjenta do korzystania ze świadczeń odpłatnych, na które większości ludzi najzwyczajniej nie stać, jest już nie dyskryminacją, lecz czymś bliskim eksterminacji.
Niestety, „rozumni szałem” reformatorzy, mimo wielu zwracanych im uwag, popełnili niemal wszystkie możliwe błędy, a nie najmniej istotnym jest brak precyzyjnego rozdziału kompetencji między mnożące się wciąż podmioty. Nikt tak do końca nie wie, za co odpowiada centralna administracja rządowa – ministerstwo zdrowia, za co terenowa – wojewoda, za co samorząd terytorialny – gminny, powiatowy i wojewódzki, za co kasa chorych, a za co izby korporacji zawodowych. Skoro niejasny jest rozdział kompetencji, oczywisty jest brak odpowiedzialności. Powołanie nowego tworu, jakim jest Związek Kas, niewątpliwie zwiększy pulę łupów do partyjnego podziału, ale nie sądzę, aby miało poprawić sytuację chorych.
Nie da się ukryć, że w odbiorze społecznym sytuacja w ochronie zdrowia jest oceniana fatalnie, i nie da się ukryć, że ocena ta jest uzasadniona. Niestety, szans na naprawę błędów nie widać – politycy „idą w zaparte” i albo pomijają wyniki badań opinii publicznej, zachowując wyniosłe milczenie, albo bleblają o „latach zaniedbań”, które właśnie pokonujemy i – po „przejściowych trudnościach” – doczekamy świetlanej przyszłości. W oficjalnych wystąpieniach powraca język z lat propagandy sukcesu – ale cóż, obecnie rządzący wtedy właśnie chodzili do szkół, oglądali telewizję, kroniki filmowe, czytali prasę i ten styl sobie utrwalili.
Moim zdaniem, trzeba wreszcie sprawę postawić jasno – przyznać się do błędu i to popełnionego już bardzo dawno. To chyba w 1992 roku Sejm podjął uchwałę o wprowadzeniu w Polsce ubezpieczeń zdrowotnych – i od tego się zaczęło „mierzenie sił na zamiary”. Ale tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, nieuchronnie prowadzi to do katastrofy. Tłumaczyliśmy kolejnym decydentom – jako Rada Polityki Społecznej przy Prezydencie RP Lechu Wałęsie, jako eksperci w parlamencie, wreszcie – po prostu jako fachowcy posiadający doświadczenie i dobrą wolę, że projekty reform są nie dopracowane, że konieczne jest przygotowanie spójnego pakietu zmian legislacyjnych i organizacyjnych, by reforma okazała się przyjazna dla pacjentów. Na próżno. Politycy i urzędnicy „wiedzieli lepiej”. I cóż? Nikomu z nich włos z głowy nie spadnie, najwyżej zmienią jedno lukratywne stanowisko na drugie, a chorzy będą tracić zdrowie i życie z naszej winy. Bo nic nie zwalnia środowiska lekarskiego z odpowiedzialności za zaistniałą sytuację. Uwikłane w walkę o obronę swoich materialnych interesów, nie upominało się skutecznie o właściwe rozwiązanie spraw o fundamentalnym znaczeniu dla zdrowia społeczeństwa. Przykładem jest strajk anestezjologów. Czy ktoś policzy, ile zgonów spowodował? Nikt, bo skoro w ramach protestu nie wpisywano przyczyn zgonu, jakakolwiek analiza skutków naszych działań czy zaniechań nie jest możliwa.
Czas na opamiętanie. Reforma okazała się zatapialna jak „Titanic”. Na razie orkiestra gra jeszcze marsze triumfalne. Ale znów – mamy dwa człony alternatywy: albo nastąpi cud, rząd i parlament się ockną, zreflektują i przystąpią do reformy, albo nastąpi – bardziej prawdopodobna – interwencja sił nadprzyrodzonych.