Poniedziałek
Schodziła ze schodów, stanęła na skórce od banana, zjechała z kilku stopni, potłukła się, odarła skórę z kolana. Ale najpoważniejsze było skręcenie nogi w kostce. Nie mogła się podnieść; nim dotarłam, któryś z przechodniów pomógł się jej pozbierać i odprowadził do mieszkania. Pacjentka okazała się z tych, co nie tylko lepiej wiedzą, co im jest, ale i znacznie lepiej wiedzą, jak się należy leczyć. Mimo to łaskawie pozwoliła się zbadać. Na zdjęcie rentgenowskie oczywiście się nie godziła, przyjęłam, że się obejdzie i potraktowałam to jako distorsio pedis z uszkodzeniem torebki ścięgnistej.
Pacjentka nie dała sobie unieruchomić kończyny, twierdząc, że trzeba ją rozruszać, to szybciej przejdzie. Dobrze, że zgodziła się pozostać w łóżku. Leków jej nie trzeba, stwierdziła, bo ona wyleczy to metodą BSM, polegającą na trzymaniu rąk na odpowiednich częściach głowy. Niestety, zgoda na leczenie jest warunkiem niezbędnym podjęcia działań terapeutycznych, więc pozostawiwszy pacjentkę praktycznie bez leczenia, pojechałam do domu.
To wszystko wydarzyło się przeszło miesiąc temu. Przez ten czas nieleczenia oglądana przeze mnie stopa i staw skokowy, bo trudno oglądanie nazwać leczeniem, puchły, siniały i nie pozwalały chodzić. Pacjentka usiłowała chodzić w klapkach, żeby kostka miała większą swobodę ruchu.
Dziś kategorycznie stwierdziłam, że kostkę należy zabandażować bandażem elastycznym i nosić trampki – z wyczuciem, lecz silnie zasznurowane.
- To sposób na to, żebym nawet za pół roku nie mogła stanąć na nodze – oburzyła się pacjentka.
- To jedyny sposób, by pani w dwa tygodnie zaczęła normalnie chodzić – oświadczyłam stanowczo, odmawiając zarazem kontynuowania leczenia, które leczeniem nie jest. Po czym pożegnałam się, raz jeszcze zapewniając, że dotychczasowym sposobem i w pół roku do zdrowia nie powróci.
Gdy wracałam do domu, zatrzymała mnie kobieta biegnąca łąką w stronę drogi. Stanęłam na poboczu, otworzyłam drzwi. Dobiegła zdyszana, nie mogła słowa z siebie wydobyć.
- Doktorko, ratujcie! Natalka! Chyba jej nogę urwało! – wołała nieskładnie. – Tu zaraz, przy mostku, na łące, samochodem dojedzie!
Ruszyłam w kierunku pokazanym przez kobietę. Przez rów biegła polna droga, z całkiem solidnym mostkiem nad rowem. Widocznie jeździli tam traktorem. Na łące stał wóz na siano, obok na ziemi leżała może siedmioletnia dziewczynka. Z rany pod kolanem dziecka płynęła krew. Przy niej łańcuch zakończony hakiem, widocznie o ten hak zraniła się w nogę.
Oglądnęłam ranę, mogła mieć 10 cm długości, biegła skosem, dosyć powierzchownie, w każdym razie konieczne było założenie szwów. Duże naczynia i ścięgna nie były uszkodzone; hak od łańcucha służący do przypinania pawęży jest niewielki, ot tyle, by wpiąć go w oko łańcucha.
Wyjęłam z samochodu apteczkę pierwszej pomocy, założyłam opatrunek uciskowy. Wsadziłam Natalkę do samochodu, obok kazałam siąść matce i pojechałyśmy do szpitala. Dziecko zostało na urazówce, ja poczekałam na matkę i zabrałam ją do domu, jutro będziemy wiedzieć, co dalej.
Wtorek
Natalka zostanie w szpitalu, jak powiedział chirurg, jeszcze na jakiś tydzień. Rana była brzydka, tkanka podskórna porozrywana, usunęli strzępy, niemniej hak był brudny i zardzewiały i może się nieładnie goić. Matka Natalki z wrażenia poczuła się źle, miała kołatania i kłucia w okolicy serca, bardziej wyglądało to na nerwicę, ale trzeba było jednak brać pod uwagę wszystko. Ciśnienie 140/85, EKG też w porządku. Dałam jej wyciąg z melisy i krople Milocardin, po tym powinna się poczuć lepiej.
Telefon. Podniosłam słuchawkę.
- Pani doktor?
- Tak, słucham.
- Bo ja mam taką straszną prośbę, ale wstydzę się powiedzieć. I czy się pani doktor nie będzie gniewać, ale wszyscy mi mówią, że tylko pani mi pomoże...
- Nie będę się gniewać, o co chodzi?
- Bo nasza jałówka złamała nogę, a jest cielna. Weterynarz skierował na ubój konieczny, a to taka śliczna jałówka i cielna, jak to zabijać?
- Dobrze, zaraz przyjadę.
Jałówka, rzeczywiście bardzo ładna, leżała w stajni. Obie kości prawego śródstopia miała złamane. Obrzęku jeszcze nie było. Posłałam chłopa do apteki po 10 bandaży elastycznych i parę opakowań waty, ja tymczasem zbiłam z dwóch deszczułek szynę. Nie chciałam zakładać od razu gipsu, bo gdyby noga spuchła, mogłyby być kłopoty.
Wrócił chłop z apteki. Docięłam deseczki tak, by krowa po założeniu szyny nie mogła stanąć na tej nodze, wyścieliłam watą, kości szczęśliwie były w prawidłowej pozycji, wystarczyło tylko unieruchomić. Zabandażowałam i umocowałam koniec bandaża. Powiedziałam, że za tydzień będziemy zakładać gips, a jeśli kończyna nie będzie miała obrzęku, to w tę sobotę. Jutro przyjadę zobaczyć, jak się szyna trzyma, ale sądzę, że wszystko będzie dobrze.
Środa
Prace polowe w całej pełni, teraz do lekarza idzie tylko ten, co już naprawdę musi. Niestety, często nie idzie ten, co powinien.
Ojciec rodziny, jak wszyscy mieszkańcy wioski wytrawny grzybiarz, wracając z pola zebrał gołąbki i usmażył je z jajkami na kolację. W nocy wystąpiły wymioty i bóle brzucha. Dolegliwości były tak silne, że zadzwonili po mnie, gdy zaczęło świtać. Natychmiast pojechałam, bo jestem wyczulona na ewentualne zatrucie.
- Co jedliście wczoraj? – spytałam jeszcze w wejściu do izby.
- Jajecznicę z grzybami.
- Jakie to były grzyby?
- Gołąbki, te zielone, mąż się zna na grzybach.
- Kto je jeszcze jadł?
- Nikt, dzieci już spały.
Zbadałam dokładnie, brzuchy miękkie, bolesne, poza złym samopoczuciem, wymiotami i bólami brzucha nic nie stwierdziłam. Jednak te grzyby nie dawały mi spokoju.
- Gdzie są korzonki grzybów?
- W koszu na śmieci.
Wygrzebałam obierki z grzybów, wyglądających rzeczywiście na gołąbki, włożyłam do woreczka z folii, zadzwoniłam po pogotowie. Powiedziałam, że podejrzewam zatrucie muchomorem sromotnikowym i że odpady grzybów zabezpieczyłam. Po dwudziestu minutach przyjechała karetka, przez ten czas stan chorych znacznie się pogorszył. Załadowali pacjentów do karetki, zabrali woreczek z resztkami grzybów i na syrenie pojechali na toksykologię do Krakowa.
Po dwóch godzinach zadzwoniłam do kliniki dowiedzieć się, co z moimi grzybiarzami. Dzięki temu, że mogli od razu zbadać resztki grzybów, stwierdzili, że to rzeczywiście były muchomory. Teraz pacjenci są już pod kroplówką, niemniej rokowanie jest niepewne, jeżeli nawet wyjdą z życiem, to ze zdrowiem nie, bo uszkodzona wątroba pozostanie na zawsze.
I pomyśleć, że te trujące grzyby zebrał wytrawny grzybiarz. Najpewniejsze są jednak pieczarki ze sklepu, może nie takie smaczne, ale nie zagrażające nikomu.
Czwartek
Od rana przychodzili pacjenci z bólami głowy i gardła. Pogoda się nagle zmieniła z chłodnej i deszczowej na upalną ze skłonnością do burz, stąd zapalenia gardła.
Trudno jednak latem nakłonić pacjentów do położenia się do łóżka. Miejscowi palili się do pracy w polu, bo zbiory i tak już opóźnione przez złą pogodę, wczasowicze zaś twierdzili, że nie po to tu przyjechali, na dodatek w tak piękną pogodę, by spędzać czas w łóżkach.
Wśród tych wszystkich przeziębionych trafił się jeden wymagający dokładniejszego zdiagnozowania i leczenia. Jakiś czas temu, nie potrafił określić dokładnie kiedy, przyczepił mu się kleszcz. Zdrapał go, nie prosząc nikogo o pomoc. Teraz ma dreszcze, gorączkę i silne bóle głowy. Badając stwierdziłam wyraźną sztywność karku – to mogło być kleszczowe zapalenie mózgu. Wypisałam skierowanie do szpitala i żona zabrała go na oddział zakaźny w Zakopanem.
Potem przywieźli kobietę z silnymi bólami brzucha. Choruje na kamienie żółciowe, nie była na nic operowana, teraz od paru godzin ma silne bóle brzucha po prawej stronie, trudne do dokładnego umiejscowienia. W badaniu brzuch cały tkliwy, najsilniejsza bolesność w punkcie Mac Burney'a, co wskazywałoby jednak na wyrostek robaczkowy.
- Wyrostek, trzeba do szpitala – stwierdziłam.
- Po co zaraz do szpitala? – obruszyła się pacjentka. – Tyle razy mnie brzuch bolał, pani doktor dała zastrzyk i przechodziło.
- Ale teraz to nie woreczek, tylko wyrostek i może trzeba będzie wyciąć – tłumaczyłam.
- Za żadne skarby nie dam się kroić! – broniła się kobieta.
- To mi pani podpisze, że się pani nie godzi jechać do szpitala. A tam też nie tacy pospieszni do noża, najpierw zbadają, a jeżeli nie trzeba operować, to odeślą do domu.
- Na pewno? – pytała jeszcze nie uspokojona.
- Na pewno, to pani obiecuję – zapewniłam.
Kobieta zgodziła się jechać, byle nie karetką pogotowia, bo co sąsiedzi powiedzą. Odjechała własnym samochodem, tym, który ją do mnie przywiózł. A ja zadzwoniłam na izbę przyjęć, że jedzie pacjentka ciężko przestraszona, żeby jej jeszcze bardziej nie spłoszyli.
Piątek
Właśnie zdążyłam pomyśleć, że w tym roku jakoś dziwnie nie ma ropni i czyraków, nagminnych przy zbiórkach siana i zboża, gdy do gabinetu wszedł pacjent z niepewną miną.
- Coś mi wyskoczyło i boli jak nieszczęście, spać w nocy nie da...
- Pokażcie to coś – poprosiłam.
- Kiedy to w takim miejscu, że wstyd pokazywać, może by tak bez pokazywania...
- Bez pokazywania się nie da, ściągajcie spodnie.
Zdjął je z oporami i niechęcią. Na pośladku, bliżej krocza, miał już pięknie wybudowany czyrak. Położyłam delikwenta pupą do góry i spróbowałam czyrak ewakuować, jednak siedział jeszcze twardo. Nie było rady, trzeba dzień lub dwa poczekać. Kazałam mu przykładać rozparzone, byle nie za gorące siemię lniane i pokazać się jutro. Siemię niech przykłada możliwie często, kilka razy dziennie.
Zadzwonili od krowy, że chce wstawać. Nie pozwolić, zaleciłam. Jeżeli nie będzie chciała po dobroci, to uwiązać łeb nisko, by nie mogła go dźwignąć. A jak noga?
- Jakby nie była złamana, ani nie puchnie, ani chyba jej nie boli...
- To jutro założymy gips i będzie mogła chodzić.
- Co, tak prędko? – zdziwili się.
- A oni ją chcieli na ubój...
- Ci "oni" będą nam jutro potrzebni do założenia gipsu.
To mi przypomniało o konieczności przygotowania materiału i umówienia się z weterynarzem. Krowa grzeczna, ale dla pewności trzeba ją uśpić, by się nie ruszała. Podjechałam do szpitala na chirurgię urazową i wycyganiłam od nich 15 opasek gipsowych.
- A kogoż to pani doktor będzie gipsować, słonia? – zdziwił się chirurg.
- Niemalże słonia – roześmiałam się. – Zrobię zdjęcia, to wam pokażę – obiecałam.
Sobota
Najpierw przyszedł pacjent z czyrakiem, a raczej wspomnieniem po czyraku. Okładali sumiennie i już pod wieczór okolica czopa zmiękła i czop, przy niewielkiej pomocy żony, wyszedł bez kłopotu. Krater był czysty, bez ropy, poleciłam przemywać macierzanką i szałwią, a najlepiej – przykładać przymoczki z tych ziół.
Na dziesiątą byłam umówiona z weterynarzem. Został ostrzeżony, że pacjentka jest w ciąży, więc podał tylko niezbędną ilość leku. Ja tymczasem zdjęłam szynę, sprawdziłam ułożenie kości, było bardzo dobre. Owinęłam kończynę najpierw papierem toaletowym, by gips nie przywarł do sierści, a następnie przy pomocy weterynarza i gospodarza uformowałam gips, naturalnie od stawu do stawu, naturalnie ze wzmacniającą szyną i oczywiście z dwiema deszczułkami po obu stronach odnóża, żeby krowie nie było za łatwo chodzić.
Gips twardnieje szybko, jednak poleciłam gospodarzom, by przytrzymali krowę w pozycji leżącej, póki nie skamienieje, przez jakieś 6-7 godzin. Przez ten czas najlepiej siedzieć przy krowie, mówić do niej, opowiadać bajki, czytać jej gazetę, treść obojętna, ważne, by słyszała spokojny ludzki głos. Co prawda weterynarz przyglądał mi się, jakbym miała nie po kolei, ale gospodarze zaraz ustalili dyżury, wiedząc, że jeżeli poleciłam, to trzeba wykonać...
- Od jutra może się paść na równej łące – powiedziałam odchodząc. – Za 6 tygodni zdejmiemy gips, krowa będzie jak nowo narodzona.