Osiem lat. Osiem lat stabilnych rządów, koalicji nietarganej konfliktami. W ochronie zdrowia – jak chyba w żadnym innym obszarze – widać, czym kończą się dwie kadencje administrowania i zarządzania, a nie rządzenia, krajem.
Zmiana jest dobra, jeśli jest dobra – bon mot przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska miał pomóc Ewie Kopacz w kampanii wyborczej, w której Prawo i Sprawiedliwość szermowało hasłem „Czas na dobrą zmianę”. Fakt. Nie każda zmiana jest dobra. I nie ma żadnej gwarancji (przeciwnie – jest wiele obaw), czy zmiany proponowane przez PiS w ochronie zdrowia przyniosą dobre efekty. Ale też ochrona zdrowia, jak żaden inny obszar, potrzebuje zmiany. Nie jakiejkolwiek, ale dobrej. Potrzebuje jej teraz, i potrzebowała jej osiem lat temu, cztery lata temu. Platforma Obywatelska zmiany obiecała, ale słowa nie dotrzymała. To jedna z przesłanek wyborczej porażki. Pozornie – nic się złego nie stało. Marek Balicki, były minister zdrowia, a obecnie członek prezydenckiej Narodowej Rady Rozwoju, uważa, że system teraz funkcjonujący przez kilka, może dziesięć lat będzie wydolny. Nie satysfakcjonujący, fatalnie oceniany przez większość pacjentów – ale ciągle wydolny. W publikowanych na przełomie lat 2014 i 2015 rankingach systemów ochrony zdrowia krajów UE czy OECD Polska zajęła ostatnie bądź jedno z trzech ostatnich miejsc. Może być gorzej: maksymalnie za dziesięć lat, ocenia Marek Balicki, system pogrąży się w kryzysie, porównywalnym albo głębszym niż ten z początku lat 90. Pozornie rządy PO na polu ochrony zdrowia kończą się jeśli nie sukcesami, to bilansem pozytywnym.
Jedną z wyborczych obietnic z 2007 roku były podwyżki płac personelu medycznego. Słowo stało się ciałem – od 2008 roku płace w służbie zdrowia zaczęły rosnąć. Tyle że głównie (może nawet – jedynie) za sprawą większych zarobków lekarzy, których dochody zwiększyły się na przestrzeni ostatnich ośmiu lat o minimum kilkadziesiąt procent. W wielu przypadkach – kilkaset proc. Po raz pierwszy lekarze, jako grupa zawodowa, znaleźli się na szczycie rankingu najlepiej zarabiających (Diagnoza Społeczna 2015). Pozostali pracownicy placówek zdrowotnych mieli zdecydowanie mniej szczęścia, co skończyło się groźbą wielkiego protestu pielęgniarek, wymuszonymi podwyżkami – i perspektywą zaskarżenia rozporządzeń podwyżkowych do Trybunału Konstytucyjnego. Platforma nie może sobie jednak nawet przypisać zasługi wzrostu wynagrodzeń lekarzy – był on możliwy dzięki tzw. ustawie wedlowskiej, wywalczonej przez ministra zdrowia rządu PiS, prof. Zbigniewa Religę. I nie mógłby osiągnąć takiej skali, gdyby lekarze nie pracowali na minimum kilku etatach – 3 tysiące konsultacji, jakich średnio udziela polski specjalista, czyni z polskich medyków prawdziwych „przodowników pracy”.
Kolejny punkt w programie PO – poprawa zarządzania szpitalami publicznymi, zmiany własnościowe, rozwiązanie palącego problemu zadłużenia szpitali. Pozornie – również tutaj jest sukces. Wprowadzone w czasie pierwszej kadencji rządów PO rozwiązania dla szpitali samorządowych sprawiły, że zadłużenie placówek powiatowych i wojewódzkich stało się wprost problemem samorządów, które są zobligowane albo pokrywać stratę z własnych środków, albo – przekształcać czy też zamykać szpitale. Równocześnie jednak administracja rządowa zupełnie nie przejęła się losem szpitali najwyższego stopnia referencyjnego. Efekt? Gigantyczne zadłużenie szpitali klinicznych oraz instytutów (zwłaszcza szpitali pediatrycznych, których apele o indeksację wycen procedur JGP przez lata były ignorowane). A długi wszystkich szpitali w opublikowanym w październiku raporcie firma Magellan oceniła na 10 miliardów złotych.
Leki – i dopłaty pacjentów
Forsowana przez minister zdrowia Ewę Kopacz ustawa refundacyjna, z której wprowadzeniem przez niemal rok zmagał się Bartosz Arłukowicz, miała doprowadzić do spadku cen leków. Ceny leków rzeczywiście spadły, i Narodowy Fundusz Zdrowia zaczął notować potężne, liczone w setkach milionów złotych, oszczędności. Równocześnie jednak dopłaty pacjentów wzrosły. Zarówno dlatego, że refundacja stała się mniej korzystna, jak i dlatego, że lekarze coraz więcej leków teoretycznie refundowanych zaczęli przepisywać ze 100-proc. odpłatnością, obawiając się kar finansowych nakładanych przez NFZ.
Wzrost liczby lekarzy
Była taka obietnica. W 2008 roku Ewa Kopacz, jako minister zdrowia, zapowiadając likwidację stażu podyplomowego mówiła o tym, że krótsze studia medyczne to szybki efekt większej liczby lekarzy. Likwidacja stażu wymagała jednak znacznie większego wysiłku niż zapowiedź likwidacji. I choć wbrew protestom samorządu lekarskiego, samych studentów i środowisk naukowych likwidacja ta została w końcu przeprowadzona, ciągle jest kontestowana. Ale najważniejsze – liczba lekarzy ciągle spada. Polska z liczbą 2,2 lekarza na 1000 mieszkańców zajmuje „zaszczytne”, ostatnie miejsce w Europie. A znaczące zwiększenie miejsc specjalizacyjnych nastąpiło dopiero w tym roku!
Kolejki do lekarzy
Mało było równie żenujących momentów w debacie liderów ośmiu komitetów jak ten, w którym Ewa Kopacz, mówiąc o systemie ochrony zdrowia, twierdziła, że pakiet onkologiczny jest sukcesem rządów PO, bo skrócił czas oczekiwania na leczenie do dziewięciu tygodni. Uczciwie trzeba przyznać, że dodała: „w niektórych chorobach”. Problem w tym, że pakiet podzielił pacjentów na kilka grup, według kryteriów administracyjnych, a nie medycznych. Chcąc się stosować do litery prawa (a to jest konieczne, gdy chce się rozliczyć świadczenia z publicznym płatnikiem), szpitale realizujące pakiet popadały, a raczej popadają, w problemy finansowe. Obietnica złożona przez ministra zdrowia, prof. Mariana Zembalę, że nowelizacja przepisów, rozporządzeń ministra i zarządzeń prezesa NFZ, znacząco poprawi funkcjonowanie pakietu, jest na razie tylko zapowiedzią. Dlaczego jednak przez blisko rok, wbrew opiniom ekspertów i podmiotów realizujących pakiet onkologiczny urzędnicy forsowali wadliwe rozwiązania, pogrążające placówki w długach? Naprawianie czegoś, co samemu się zepsuło, trudno uznać za sukces.
Podobny mechanizm uzyskania „sukcesu” zastosowano przy wprowadzaniu zdrowej żywności do szkół, a raczej – wyprowadzaniu z nich śmieciowego jedzenia. Negocjacje na szczeblu ministerialnym w sprawie powrotu drożdżówek do szkolnych sklepików (ostatecznie MZ zgodziło się na drożdżówki niskokaloryczne) były podobno żartem, ale faktem bezspornym było to, że minister zdrowia podpisał rozporządzenia bez szerszych konsultacji, w trakcie których byłaby szansa na racjonalizację kilku, przynajmniej, decyzji.
Dialog społeczny
Sukces, choć może niepełny, i przede wszystkim – tylko pozorny. W trakcie rządów PO nie było większych protestów ani lekarzy, ani pielęgniarek. Jeśli protesty się zdarzały, były rozwiązywane na szczeblu lokalnym. Niemal co roku zaostrzały się relacje między MZ a lekarzami rodzinnymi, ale dopiero na przełomie lat 2014 i 2015 sytuacja przez chwilę była naprawdę krytyczna. Za sprawą, przede wszystkim, ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który robił naprawdę dużo, by konflikt eskalować.
Dramatycznych, ogólnopolskich protestów niemal nie było, ale nie da się jednak ukryć – ani tego, że przez osiem lat PO nie rozwiązała problemów środowiska pielęgniarskiego, których nie można sprowadzać wyłącznie do dramatycznie niskich wynagrodzeń, ani tego, że w czasie rządów Platformy zanikł ostatecznie jakikolwiek dialog między administracją rządową a partnerami społecznymi, a nawet – o zgrozo – przedstawicielami samorządów terytorialnych, które odpowiadają za ochronę zdrowia na swoim terenie. Przedstawiciele organizacji samorządowych na szczeblu Komisji Wspólnej Rządu i Samo-
rządu Terytorialnego musieli upominać ministra zdrowia i przypominać o obowiązku przesyłania projektów aktów prawnych do konsultacji. Konsultacje z samorządami zawodowymi, organizacjami pracodawców, związkami zawodowymi były często (przeważnie) fikcją. Zmiana na stanowisku ministra zdrowia na cztery miesiące przed wyborami i spotkania prof. Mariana Zembali ze społecznościami i środowiskami zajmującymi się ochroną zdrowia w różnych miastach w Polsce tylko w niewielkim stopniu zatarły fatalne wrażenie po autorytarnych zapędach poprzednika.
Co z tą wodą?
Gdy PO dochodziła do władzy, obiecywała znaczące zmiany systemowe. W ochronie zdrowia miał to być przyjazny pacjentowi, pozostający pod kontrolą państwa, system oparty na mechanizmach rynkowych. System ubezpieczeniowy, z powszechnym ubezpieczeniem, ubezpieczeniami uzupełniającymi, a może i alternatywnymi, w których obowiązkowa składka mogłaby być przekazywana do ubezpieczycieli prywatnych, z mechanizmami regulującymi popyt na usługi lekarskie (współpłacenie), przejrzystą refundacją, silnym sektorem prywatnym w lecznictwie ambulatoryjnym i szpitalnym. Tak, to wszystko było w programie z 2007 roku.
A potem wybuchł kryzys finansowy, i PO rozgrzeszyła się na osiem lat z robienia jakichkolwiek systemowych zmian. W imię filozofii ciepłej wody w kranie. Nie zauważając, że w ochronie zdrowia „ciepła woda w kranie” nie płynie. Trzymając się metafory, niemal wszyscy, którzy uczestniczą w systemie: pracownicy, menadżerowie, pacjenci albo męczą się z zamarzniętymi rurami, albo patrzą jak ledwie kapie z kranu. Na jednych leje się na przemian ukrop i lodowata woda, a ci najbardziej poszkodowani stoją przed kranem, od którego wymontowano kurki.
Ciepła woda w kranie – synonim stabilizacji. Platformie Obywatelskiej nie starczyło ośmiu lat, by zauważyć, że stabilizacja źle funkcjonującego systemu grozi jego totalną destrukcją, i katastrofą.