U pacjenta przywiezionego na przełomie października i listopada do dużego, sieciowego szpitala publicznego stwierdzono zawał. Wykonana w trybie pilnym koronarografia wykazała nie tylko dokonany zawał, ale także kolejne, znaczne zwężenia tętnic wieńcowych, których lokalizacja wykluczała założenie stentów. Stwierdzono, że konieczny jest zabieg kardiochirurgiczny, którego w tym szpitalu się nie wykonuje. Lekarze umieścili pacjenta na OIOK-u i poinformowali o sytuacji jego żonę, polecając, aby udała się do drugiego, dużego szpitala sieciowego i załatwiła tam przyjęcie pacjenta do koniecznej operacji. Na wieść o chorobie i o zadaniach do wykonania starsza kobieta, przy łóżku chorego męża straciła przytomność. Po udzieleniu pomocy jakoś się pozbierała, ale nadal nie wiedziała, jak sobie poradzić ze zleconym jej zadaniem. Tymczasem stan pacjenta określono jako krytyczny, co miało skłonić żonę do szybszego załatwienia koniecznego zabiegu. W tym miejscu włączyliśmy się do sprawy i w swojej bezgranicznej naiwności zadzwoniliśmy do dyrektora szpitala, sądząc, że to jakieś niedopatrzenie. Pacjent w krytycznym stanie ma być przekazany z jednego dużego szpitala do drugiego szpitala, a wszystko to ma zaaranżować jego starsza, spanikowana żona? Dyrektor oświadczył jednak, że takie są u nich zwyczaje i tyle. Stan pacjenta jest bardzo ciężki i niech się rodzina pośpieszy.
Skontaktowaliśmy się z innym, tym razem niepublicznym szpitalem, gdzie sprawę załatwiliśmy od ręki – operację wykonano w trybie pilnym, a po wszystkim potwierdzono, że problem pacjenta był bardzo skomplikowany i jego dni bez zabiegu były policzone. To, co się działo z pacjentem, to może nie jest jeszcze normą, ale, niestety, zdarza się dość często. Od 1 października funkcjonuje sieć szpitali i miało być tak pięknie. Finansowane ryczałtowo szpitale publiczne tworzące sieć miały ze sobą współpracować, tak aby pacjent był zabezpieczony kompleksowo, aby jego problemy zdrowotne były rozwiązywane sprawnie i szybko. I co? I nic.
Jest, jak było – a będzie jeszcze gorzej. Bo niby dlaczego miałoby się poprawić? Jakie nowe mechanizmy miały zacząć działać, aby szpitale zaczęły funkcjonować tak, jak sobie ministerstwo wymarzyło? Przecież finansowanie ryczałtowe zmniejsza rolę pacjenta w systemie, a w szczególności pacjenta kosztochłonnego. Sygnalizują to już również anestezjolodzy, którzy ostrzegają, że pacjenci kosztochłonni są mniej chętnie przyjmowani na OIOM-y. Jeśli do szpitali sieciowych przesunięto więcej pieniędzy, to jaki efekt chciano uzyskać? Przecież te pieniądze przesunięto za nic, ot tak, lubimy was. Dyrektorzy, lekarze, samorządowcy, politycy – cieszą się. Załatwiliśmy lepsze finansowanie i na tym kończy się cała radość.
Niestety, od lat ministrowie nie zajmują się poprawą funkcjonowania systemu organizacyjnego ochrony zdrowia, ale z lubością rozdają pieniądze, jeśli je przypadkiem mają lub tropią afery wśród tych, których nie lubią, a teraz nielubiane są placówki niepubliczne. Opisany na wstępie problem pacjenta został na szczęście rozwiązany. Zawiodły dwa duże, sieciowe szpitale publiczne, problem rozwiązał błyskawicznie szpital niepubliczny. Dlaczego lekarze pierwszego szpitala publicznego tak się zachowali? Można snuć różne domysły. Albo jakaś znieczulica na problem pacjenta, albo po prostu im się nie chciało, albo chciano wymusić od rodziny pacjenta jakąś opłatę nieformalną, albo były jeszcze jakieś inne przyczyny. Tak czy inaczej: wprowadzenie sieci nic tutaj nie zmieniło i nie zmieni. Można tylko mieć nadzieję, że próba rozwiązania kolejek do operacji zaćmy pozwoli usunąć zaćmę również z oczu ministerstwa zdrowia. Choć nie wiem, czy ta zaćma dotyczy oczu.