Czym zakończy się audyt Polskiej Komisji Akredytacyjnej w szkołach wyższych, które otworzyły w ostatnim roku kierunki lekarskie, nie mając pozytywnej oceny PKA, choć pod koniec maja powiało optymizmem, że zwycięży rozsądek i dobro pacjenta. Ministerstwo Nauki chce, by lekarzy mogły kształcić tylko uczelnie akademickie.
Jeszcze w połowie maja wydawało się, że najbardziej prawdopodobny scenariusz to pogrożenie palcem, zamknięcia jednego, maksymalnie dwóch kierunków i wyciągnięcia „pomocnej dłoni” do pozostałych uczelni. Taki rozwój wypadków był tym bardziej prawdopodobny, że podczas swojego pierwszego spotkania z Komisją Zdrowia (a wcześniej – z Naczelną Radą Lekarską), w grudniu ubiegłego roku minister zdrowia Izabela Leszczyna zapewniała, że żadnego hurtowego zamykania kierunków lekarskich nie będzie, choć rząd przykłada wielką wagę do jakości kształcenia. Dowodem miało być zarządzenie audytu w podmiotach, którym były minister nauki Przemysław Czarnek taśmowo wydawał zgody na otwieranie kierunków lekarskich oraz wstrzymanie – do „maja, czerwca” – rozmów między resortami nauki i zdrowia na temat limitów miejsc na kierunkach lekarskich. To ożywiło nadzieje środowiska lekarskiego oraz przedstawicieli uczelni medycznych, zrzeszonych w KRAUM, na zatrzymanie degradacji kształcenia na kierunkach lekarskich.
Prof. Marcin Gruchała, kończący swoją misję rektor GUMed oraz przewodniczący KRAUM wielokrotnie, od stycznia do kwietnia, powtarzał deklarację, że „stare” uczelnie medyczne są w stanie zapewnić miejsca nawet dla wszystkich – mowa o ponad siedmiuset osobach – studentów kierunków lekarskich, które zostały otworzone mimo negatywnej opinii PKA. Zakładając realistyczny – choć ciągle będący do zaakceptowania – scenariusz, że taka decyzja zapadnie nie wobec wszystkich kontrolowanych, ale kilku, które mają tak duże braki – infrastrukturalne czy kadrowe – oferta uczelni akademickich wydawała się rozsądnym, pożądanym kierunkiem.
Jednak z wypowiedzi polityków widać było bardzo wyraźnie, że nikt nie pali się do wejścia na ścieżkę, która oznacza konflikt z lokalną (regionalną nawet) społecznością. Bo to, co rząd PiS „dał”, rząd demokratów ma odebrać? Tak chyba jedynie można wyjaśnić niespotykaną w ostatnich kilkunastu już latach zgodność tonu wypowiedzi posłów podkomisji stałej ds. organizacji ochrony zdrowia, która w marcu i kwietniu dwukrotnie dyskutowała o temacie kształcenia kadr lekarskich: raz przy okazji informacji ministra zdrowia na temat stanu kadr medycznych, drugi raz – podczas posiedzenia poświęconego tematowi kształcenia przeddyplomowego, głównie lekarzy i lekarzy dentystów. Posiedzenie marcowe obfitowało zresztą w zaskakujące momenty, by wymienić tylko ogłoszenie przez reprezentującego resort dyrektora Departamentu Rozwoju Kadr Medycznych, że już w najbliższych latach Polska osiągnie nadpodaż pracy, jeśli chodzi o lekarzy, zaś w nieco dalszej perspektywie będziemy wręcz mogli mówić o kilkudziesięciu tysiącach „nadprogramowych” przedstawicieli tego zawodu.
Nie wszyscy uwierzyli: posłowie, reprezentujący regiony, w których dziś występują skrajne deficyty kadr lekarskich, ale i przedstawiciele środowiska lekarskiego dopytywali o metodologię sporządzenia takiej prognozy i wskazywali, że ministerstwo nie uwzględniło bardziej zaawansowanych czynników, nie tylko takich jak sama demografia, ale również zmiany kulturowe i ekonomiczne, które sprawiają, że obecnie 30–40-letni lekarze nie są gotowi pracować w takim natężeniu jak ich starsi koledzy, nie zamierzają też pracować powyżej racjonalnego wieku emerytalnego, gdy w tej chwili normą jest, że lekarze kontynuują pracę – w różnych formach – jeszcze długo, nie tylko powyżej 65., ale i 70. roku życia.
Ministerstwo Zdrowia – co może szczególnie szokować – przedstawiło też jako sukces radykalne i gwałtowne zwiększenie liczby miejsc na kierunkach lekarskich (!) i tylko pojedynczy posłowie zwrócili uwagę na dysonans między takim stanowiskiem a przewidywaną (nawet jeśli niesłusznie) „nadpodażą” lekarzy.
Niedopracowana (padały określenia „kompromitująca”) informacja resortu to jedno, stanowiska prezentowane przez posłów – drugie. Elżbieta Polak (KO) zwracała uwagę, że w najbliższych dwóch latach będzie do wydania w ochronie zdrowia kilkanaście miliardów złotych, z czego 3 mld zł – na poprawę warunków kształcenia. – To pieniądze ważne, zwłaszcza dla nowych, młodych uczelni, bo tam potrzebne są instytuty i sprzęt. Trzeba zadbać o dobre warunki kształcenia, bo lekarz to zawód wielkiej odpowiedzialności – przekonywała, mówiąc o „wysypie” nowych uczelni, które nie mają „instytutów, nawet patomorfologii, nie mówiąc o bazie naukowej i dydaktycznej”, ale dzięki pieniądzom unijnym te braki można zniwelować, albo przynajmniej zmniejszyć. Że nie był to żaden lapsus, przekonać się można było podczas drugiego, kwietniowego, posiedzenia – podczas którego posłanka mówiła dokładnie to samo, podkreślając jeszcze mocniej wątek „dawania szansy” nowym kierunkom lekarskim. – Gdy my otwieraliśmy kierunek lekarski w Zielonej Górze, też słyszeliśmy negatywne opinie, na przykład rektorów akademickich uczelni medycznych – przypominała, dodając, że w tej chwili absolwenci z Zielonej Góry mają świetne wyniki LEK.
Wywołany niejako do tablicy prof. Marcin Gruchała przyznał, że negatywne podejście „starych” uczelni dekadę temu można uznać za błąd, ale zwrócił uwagę, że gdy podejmowano decyzje o uruchomieniu kierunków lekarskich w Zielonej Górze czy Rzeszowie, tamtejsze uniwersytety musiały spełnić bardzo ostre kryteria – takie same, jakie stawiano wszystkim uczelniom medycznym. Dlatego, w jego ocenie, nie można zestawiać tych dwóch sytuacji – bo dziś problemem jest to, że kształcenie lekarzy powierzono szkołom po kilkukrotnej liberalizacji kryteriów. Rektor GUMed ocenił, że w tej chwili praktycznie każda uczelnia może się starać o zgodę na prowadzenie tego kierunku. – Wystarczy zatrudnić dwanaście osób na umowę o pracę, w pełnym wymiarze, z dorobkiem w zakresie nauk o zdrowiu, czyli np. absolwentów AWF – dodał, dodając, że część uczelni może w całym dorobku naukowym poszczycić się dwustoma publikacjami „w zakresie nauk medycznych, z tym że większość jest w języku polskim”. – To nie jest środowisko, w którym powinni się kształcić lekarze. Apelujemy do państwa o pewien rozsądek, o przyjrzenie się tej sytuacji i dokonanie selekcji – powiedział prof. Gruchała.
Jednym z problemów jest jednak to, że nie bardzo wiadomo, kto jest właściwym adresatem takich apeli. Sprawą kształcenia przeddyplomowego lekarzy zajmowali się posłowie Komisji Zdrowia, którzy wysłuchali informacji Ministerstwa Zdrowia, jednak wielkim nieobecnym byli (przewodnicząca podkomisji, Józefa Szczurek-Żelazko, zapewniła, że zaproszenia zostały wysłane w terminie) przedstawiciele Ministerstwa Nauki oraz Polskiej Komisji Akredytacyjnej – czyli ci, którzy faktycznie są „gospodarzami” tematu. Bo, jak zwracał uwagę Damian
Patecki z Naczelnej Rady Lekarskiej, Ministerstwo Zdrowia nadzoruje już mniejszą część uczelni, prowadzących kierunki lekarskie – większość podlega resortowi nauki. – Ten dualizm powinien zniknąć, bo tak naprawdę nie wiadomo, z kim rozmawiać na tematy jakości kształcenia – stwierdził. Posłowie zaś przyznawali, że chętnie dowiedzieliby się więcej, z pierwszej ręki, nie tylko o postępach w audycie, ale przede wszystkim – o przyczynach, dla których PKA wydała aż dziesięciu uczelniom negatywne oceny.
„Świat nauki” – choć, jak podkreślał, nie ministerstwo – reprezentował na kwietniowym posiedzeniu przedstawiciel Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, dr hab. Marcin Pałys. – Zawód lekarza jest zawodem zaufania społecznego i wszystkie działania, które prowadzą do obniżenia tego zaufania, nie pomagają systemowi ochrony zdrowia, a raczej szkodzą. – Jako Rada wyraźnie mówiliśmy, że kwestia posiadania pozytywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej jest niezbędna do tego, aby otwierać nowe kierunki lekarskie i kontynuować kształcenie na nich.
Doktor Pałys podkreślił, że „nie powinno być ustaw, które dają w drodze decyzji politycznej uprawnienia do prowadzenia kierunków lekarskich, a nie w drodze merytorycznej, opartej na ocenie jakości”, a decyzję co do losu kierunków już otwartych należy podjąć jak najszybciej, bo „trwanie w stanie niepewności utrudnia ewentualne przeniesienie studentów, a liczba osób uczestniczących w tym procesie jest coraz większa”.
– Nie potępiajmy tych uczelni, które podjęły się tego niespotykanie trudnego zadania. Trzeba zweryfikować ich możliwości i pomóc, jeśli podołają temu zadaniu – podsumował dyskusję na forum podkomisji wiceminister Marek Kos.
Przełom przyszedł w ostatnim tygodniu maja. Podczas posiedzenia sejmowej Podkomisji ds. nauki i kształcenia przedstawiciele ministerstw nauki oraz zdrowia a także przewodniczący Polskiej Komisji Akredytacyjnej przekazali informacje, które można wręcz uznać – na tle wcześniejszych dyskusji – za sensacyjne. Po pierwsze, minister nauki zwrócił się do minister zdrowia o to, by nie uwzględniała przy wyznaczaniu limitów miejsc na kierunkach lekarskich szkół, które poddane są nadzwyczajnemu audytowi PKA z powodu uruchomienia kierunku bez pozytywnej oceny tejże komisji. Chociaż kontrole PKA zakończyły się w szkołach w połowie czerwca, ale kolejnych kilka tygodni zajmie domknięcie procesu kontrolnego i przedstawienie wniosków, jest oczywiste, że w kolejnym roku akademickim naboru na kierunki lekarskie na tych uczelniach nie będzie.
Po drugie, Ministerstwo Nauki chce cofnąć trzy nowelizacje ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, które w skrajny sposób zliberalizowały kryteria pozwalające na ubieganie się o zgodę na prowadzenie kierunku lekarskiego. Przepisy mają wrócić do stanu z października 2018 roku, co oznacza – w skrócie – że prawo będzie pozwalało na prowadzenie kształcenia przyszłych lekarzy tylko uczelniom akademickim.
Ministerstwo Zdrowia dołożyło do tych zapowiedzi obietnicę zmian w LEK i L-DEK (odejście od pytań z bazy, a w każdym razie znaczące ograniczenie udziału pytań z bazy w puli pytań). Wystandaryzowany ma też zostać obligatoryjny (zgodnie z nowymi standardami kształcenia) egzamin praktyczny, który będą organizować uczelnie.
Bez żadnej wątpliwości, ogłoszone pod koniec maja decyzje są ogromnym sukcesem środowiska lekarskiego, zwłaszcza samorządu oraz Porozumienia Rezydentów OZZL, które od lat ostrzegały przed konsekwencjami dewastacji kształcenia i nie oddawały pola również w ostatnim półroczu, kiedy wydawało się, że żadnego przełomu nie będzie. – Ministerstwo Nauki tworzy grunt pod umożliwienie kontynuowania kształcenia przyszłych lekarzy w szkołach, które nie mają wymaganego zaplecza dydaktycznego. Rząd Donalda Tuska w tym obszarze zamierza kontynuować politykę PiS – mówił pod koniec marca na spotkaniu z dziennikarzami prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Łukasz Jankowski, informując o głosach, że te uczelnie, które już rozpoczęły kształcenie (albo wręcz dostały zgody, choć naboru jeszcze nie przeprowadziły) „zostawić w spokoju”.
Lekarze mówią bez ogródek: PKA negatywne opinie formułowała całkiem niedawno. Niektóre z obecnie kontrolowanych uczelni mają za sobą nie jedną, ale dwie kontrole PKA – obie zakończone negatywnie, a jednak ciągle mogą uczyć przyszłych lekarzy. – To tak, jakbyśmy pozwolili komuś, żeby jeździł bez prawa jazdy, bo być może w przyszłości uda mu się zdać egzamin. Wygląda na to, że rządzący chcą tym uczelniom dawać szanse aż do skutku. Sprzeciwiamy się takiemu podejściu oraz utrzymywaniu strategii, że lepszy jakiś lekarz, niż żaden.
Brak naboru na rok akademicki 2024/2025 nie spełnia postulatu lekarzy, na pewno nie wprost. Ten jest prosty: wszystkie uczelnie, które nie przejdą rzetelnego audytu i nie wykażą, że już teraz mogą kształcić (kształcą) lekarzy zgodnie z wysokimi standardami, należy pozbawić prawa do prowadzenia kierunków lekarskich zaś studentów z tych uczelni powierzyć uczelniom akademickim.
– Były minister nauki Przemysław Czarnek mówił, że państwowe uczelnie wyznaczały limity przyjęć na kierunki lekarskie, a lekarzy potrzeba więcej. Postanowił „obejść” stare uczelnie i pokazać, że lekarzy mogą kształcić inni – tłumaczył mediom Damian Patecki. Problem w tym, że to nie państwowe uczelnie wyznaczały limity przyjęć, bo pierwotną przesłanką do kształtowania ich liczby były ustalone przez rząd limity miejsc na kierunkach dziennych. Gdyby, o czym rektorzy największych uniwersytetów medycznych wielokrotnie mówili, stawka za studenta „dziennego” była wyższa i za większą ich liczbę państwo wykładałoby pieniądze, uczelnie nie musiałyby uruchamiać studiów płatnych, czy – zwłaszcza – English Division.
Z tymi pierwszymi jest już zresztą kłopot. Collegium Medicum UJ ogłosiło właśnie, że od najbliższego roku akademickiego nie będzie już uruchamiać studiów płatnych. Powody są dwa: duża liczba miejsc na kierunkach lekarskich radykalnie zmniejszyła zainteresowanie studiami na uczelni renomowanej, ale – drogiej. Drugi powód również daje do myślenia: na studiach płatnych odsetek studentów niekończących nauki jest wyraźnie wyższy, niż na studiach dziennych (i tylko część z nich zmienia studia na dzienne w ramach tej samej lub innej uczelni, pozostając na kierunku lekarskim). Damian Patecki na posiedzeniu podkomisji nawiązał zresztą do tych informacji, stawiając pytanie, jak poradzą sobie ze studiowaniem medycyny osoby, które ledwo zdały egzamin maturalny z przedmiotów kierunkowych, skoro rady nie dawali na przestrzeni ostatnich lat ci, którym zabrakło stosunkowo niewiele do dostania się na studia dzienne? Ale myliłby się ten, kto sądzi, że tylko przedstawiciele środowiska lekarskiego mają wątpliwości co do rozmachu, z jakim przystąpiono do kształcenia lekarzy. Podczas kwietniowego Kongresu Rzecznicy Zdrowia z podobnym niepokojem o jakości kształcenia wypowiadał się m.in. Waldemar Malinowski, przedstawiciel pracodawców szpitali powiatowych, który zwracał uwagę, że placówki te rzeczywiście potrzebują lekarzy, bo najbardziej odczuwają deficyt kadr medycznych, ale nie stać ich – w żadnym wymiarze – na lekarza gorzej przygotowanego do wykonywania zawodu. Jeśli dodać do tego głos organizacji pacjentów, które już w zeszłym roku z niepokojem przyjmowały zmiany w systemie kształcenia, można odnieść wrażenie, że jedynymi zainteresowanymi w utrzymaniu kursu obranego przez rządy PiS są politycy. Niezależnie od barw.