Jestem pod ogromnym wrażeniem manifestacji przedstawicieli Porozumienia Zawodów Medycznych. Być może dlatego, że tak wielu młodych lekarzy, często nawet jeszcze studentów medycyny, postanowiło tego dnia wyjść na ulicę. Ale najpewniej to poruszenie zostało wywołane u mnie także tym, co usłyszałem i zobaczyłem na mównicy pod koniec marszu. Przez sześć minut Krzysztof Bukiel wykrzyczał całą prawdę o polskiej służbie zdrowia. Wykrzyczał ten, który ma prawo krzyczeć i rozliczać, bo od niemal samego upadku PRL-u walczy nie tylko o prawa lekarzy, ale i pacjentów. W tym czasie zdążyli urodzić się, dorosnąć i wykształcić ci, którzy teraz na ten marsz przyszli. Bukiel wykrzyczał, że 25 lat czekamy na to, aby wreszcie zrobić w Polsce porządek z ochroną zdrowia, wykrzyczał, że nie ma w niej sprawiedliwości, choć tak wielu ludzi w zeszłym roku zaufało partii, która sprawiedliwość nosi w swojej nazwie. Krzyczał do wszystkich polityków wszystkich opcji, że to wstyd, że ten system jest tak źle dofinansowany o tak wielu lat. Bardzo mocno brzmiały te słowa, zwłaszcza że na mównicy stał obecny minister zdrowia, a do zeszłego roku uczestnik wielu tych manifestacji. Decyzję o marszu ulicami Warszawy PZM podjęło po tym, jak pod koniec lipca Konstanty Radziwiłł ogłosił, że finansowanie służby zdrowia na poziomie 6 proc. PKB osiągniemy w... 2025 roku. To był najmocniejszy fragment przemówienia Bukiela:
„26 lipca pani premier i pan minister ostatecznie wbili nam nóż w plecy. Powiedzieli, nie będzie poprawy aż do roku 2025. Obietnica, że się poprawi za dziesięć lat jest obietnicą nic nie wartą. Jak mamy w to uwierzyć? Równie dobrze moglibyście powiedzieć, że wyślecie Polaka na Marsa”.
Mocne słowa, zważywszy na fakt, że Konstanty Radziwiłł, wieloletni lider samorządu lekarskiego przez wiele lat bardzo mocno dopominał się o dofinansowanie służby zdrowia. W ciągu minionych dwóch dekad konflikty w służbie zdrowia miewały różne podłoże; Konstanty Radziwiłł jednak zawsze zauważał i eksponował w swoich przemówieniach wspólny dla nich mianownik: złe dofinansowanie ochrony zdrowia. Konsekwentnie domagał się podniesienia składki na ubezpieczenie zdrowotne, konsekwentnie punktował zbyt niski procent publicznych środków przeznaczanych z budżetu na leczenie. Używał metafor o pojeździe, który nie rozpędzi się bez paliwa. I oto teraz, kiedy został ministrem zdrowia, tak łatwo zrezygnował z walki o to, o co od tak dawna walczył. Z powodu niedofinansowania służby zdrowia źle się dzieje nie tylko lekarzom, ale i pacjentom. Potwierdzają to wszelkiego rodzaju rankingi i dane statystyczne; jesteśmy na końcu europejskiego konsumenckiego indeksu zdrowia, mamy jeden z najniższych wskaźników zatrudnienia pielęgniarek i lekarzy na tysiąc mieszkańców. Kolejki do lekarzy nie maleją, szpitale nadal się zadłużają – wystarczy przytoczyć jakże już wyświechtany przykład pogrążonego w ponad trzystumilionowym długu Centrum Zdrowia Dziecka. 6 proc. PKB na ochronę zdrowia to nie poziom USA czy krajów Europy Zachodniej tylko minimum, które już osiągnęli nasi sąsiedzi z Grupy Wyszehradzkiej. W raportach OECD na temat finansowania medycyny też jesteśmy w ogonie. W tej sytuacji, przy tak wieloletnich zaniedbaniach poprzednich rządów, proponowanie perspektywy 10 lat abyśmy doszli do owych 6 proc. jest faktycznie irytujące, a mocne słowa o wbiciu noża w plecy jest zrozumiałe i usprawiedliwione.
24 września podczas manifestacji Konstanty Radziwiłł nie był w stanie obiecać swoim „zdradzonym kolegom” nic nowego ponad to, co obiecał już w lipcu. W czasie swojego bardzo słabego przemówienia rozpaczliwie sięgnął po argument, który dobrze sprzedawał się w zeszłym roku w trakcie kampanii wyborczej o straconych minionych 8 latach rządów PO. Fakt, dla służby zdrowia były one stracone; na razie jednak nic nie wskazuje na to, żeby obecne rządy miały być od nich lepsze.