Opublikowany w lipcu br. przez ministra zdrowia dokument „Narodowa Służba Zdrowia – Strategia zmian w systemie ochrony zdrowia w Polsce” wydaje się rozwiewać mgły otaczające od dłuższego czasu plany ministerstwa odnośnie do przyszłego ustroju państwa w zakresie zdrowia. Radość z tego jednak niewielka, bo krajobraz, który rysuje się, wydaje się znajomy, déjà vu. Trudno jest w proponowanych zmianach znaleźć jakiś nowy pomysł. Niestety, krajobraz za mgłami to krajobraz zaopatrzeniowego systemu opieki zdrowotnej, który już w Polsce funkcjonował przez ponad 50 lat i z którego trzeba się było wycofywać, co stało się w 1999 r., kiedy to utworzono kasy chorych. Proponowany schemat do złudzenia przypomina model komisarza ludowego Siemaszki, który minister Radziwiłł woli nazywać lepiej brzmiącym nazwiskiem, czyli modelem lorda – a jakże – Beveridge’a. Pierwsza część omawianego dokumentu nosi tytuł: „Analiza potrzeby reformy systemu”. Od razu rodzi się pytanie, czy powrót do dawnych rozwiązań to reforma, czy nie. Pomijając jednak kwestię nazwy, a skupiając się na treści, z przykrością stwierdzam, że diagnoza obecnego, też niedoskonałego systemu jest z gruntu fałszywa. Już dawno nie czytałem dokumentu, który prawie w każdym zdaniu zawierałby fałszywe treści. Stwierdzenie, że model ubezpieczeniowy oparty był na konkurencji pomiędzy placówkami leczniczymi, świadczy o całkowitym niezrozumieniu ubezpieczeniowej reformy systemu służby zdrowia. Głównymi filarami wprowadzonego z 1999 r. systemu było oddzielenie finansowania ochrony zdrowia od budżetu, co pozwoliło odseparować nakłady na opiekę zdrowotną od corocznych politycznych przepychanek budżetowych. Drugim filarem zmian było odejście od finansowania placówek leczniczych poprzez przydzielanie im budżetu i wprowadzenie finansowania za świadczenia wykonane na rzecz konkretnego pacjenta. W ten sposób pacjent stał się nośnikiem pieniędzy dla placówek leczniczych, czyli odeszliśmy od powszechnie wyśmiewanej zasady w ochronie zdrowia: czy się stoi, czy się leży, budżet szpitalowi się należy. A konkurencja – była tylko jednym z narzędzi, który pozwalał na poprawę jakości oraz poprawę gospodarności. To tylko początek tej z gruntu fałszywej diagnozy. Nie lepiej jest w części, która przedstawia cele zmian skupione na pięciu priorytetach. Wydaje się, że czasami pomylono cele z metodami. Bo przecież trudno uznać, że celem zmian jest likwidacja NFZ. Likwidacja NFZ to sposób uzyskania jakiegoś celu, a nie cel. Drugi wskazany cel, czyli reforma zarządzania służbą zdrowia na poziomie regionalnym jest z gruntu chybiony. Przecież ani obecnie NFZ, ani w przyszłości wojewoda nie zarządzają ochroną zdrowia. NFZ finansuje placówki lecznicze, ale nimi nie zarządza. Obecnie zarządzają nimi samorządy lub inni właściciele i tak będzie również wtedy, kiedy pieniądze na opiekę zdrowotną znajdą się w rękach wojewody. Widać tęsknota, aby być omnipotentnym i zarządzać wszystkim jest silniejsza niż dążenie do właściwego rozpoznania stanu rzeczy. Nazwa celu pierwszego w priorytecie II, czyli „Nowy system kontraktowania szpitali” również jest chybiona, przecież nie kontraktujemy szpitali, lecz świadczenia zdrowotne udzielane w tych szpitalach. Wielce kontrowersyjna jest propozycja przejścia na system budżetowania szpitali, które 80 proc. swoich przychodów miałyby otrzymywać w formie dotacji budżetowej. To już było. To się nie sprawdziło. Choć niewątpliwie jest to prosty i wygodny sposób finansowania. Rzecz w tym, że taki system uprzedmiotawia pacjenta, nie jest on już nośnikiem pieniądza, a tym samym spadnie jego znaczenie. Mieliśmy już z tym do czynienia przed reformą i – nie mam wątpliwości – będziemy mieli do czynienia po wprowadzeniu proponowanych zmian. Analiza całego dokumentu przekraczałaby ramy felietonu, na tym więc poprzestanę. Największe zaniepokojenie budzi to, że podstawą proponowania zmian jest z gruntu fałszywa diagnoza, przynajmniej tak wynika z opublikowanego dokumentu. Czy na podstawie złej diagnozy może być zaproponowana właściwa terapia? Odpowiedź nasuwa się sama.