Z Dorotą Korycińską, prezes Ogólnopolskiej Federacji Onkologicznej rozmawia Małgorzata Solecka.
Małgorzata Solecka: Ministerstwo Zdrowia zapowiada jesienną ofensywę. Podczas Letniej Akademii Onkologicznej ujawniono garść szczegółów, w jakich kierunkach będzie zmieniana ustawa o Krajowej Sieci Onkologicznej. Przed sejmowymi wakacjami odbyło się natomiast posiedzenie Komisji Zdrowia, podczas którego może nie z zachwytem, ale w sumie pozytywnie oceniono realizację Narodowej Strategii Onkologicznej. Zabrała Pani głos w imieniu organizacji pacjentów i brzmiał on zgoła odmiennie. Dlaczego?
Dorota Korycińska: Nie ukrywam, że jest duży problem z oceną realizacji NSO. Choćby dlatego, że zapisy strategii to jedno, zapis w sprawozdaniu – drugie, a rzeczywistość to jeszcze coś innego. Mamy zapisany cel na dany rok. Cele, w jednym ze sprawozdań, były oceniane w kropkach, pięć to maksimum. I ten cel, który miał być zrealizowany w stu procentach, dostaje na przykład cztery kropki. To został zrealizowany czy nie? Moim zdaniem – nie został.
To jednak sprawy techniczne. Organizacje pacjentów, również o tym mówiłam na posiedzeniu KZ, ogromną wagę przywiązują do kwestii profilaktyki. Efektywne działania w tym obszarze, jeśli chodzi o onkologię, mają ogromną wagę. Efektywne, podkreślam. Tymczasem w sprawozdaniach, rok w rok, mamy szeroką informację, jak wyglądały działania promocyjne, ile spotów wypuszczono, ile pieniędzy wydano, ile i jakie materiały wyprodukowano. Tylko my pytamy: co z tego? Jaka jest efektywność tych działań? Bo ona, jak pokazują dane, jest taka, że coraz mniej osób zgłasza się na badania przesiewowe. Chcielibyśmy zobaczyć w sprawozdaniach, jakie są efekty podjętych działań.
Trudno też się zgodzić, że postawiony cel można uznać za zrealizowany, jeśli np. zostało przygotowane rozporządzenie. Czy jest podpisane? Czy weszło w życie?
Jak wygląda jego realizacja? Jak zmieniło rzeczywistość? To byłaby pełna, cenna z punktu widzenia obywateli, w tym pacjentów, informacja. Na tym, według mnie, polega pełna, rzetelna informacja. W tych sprawozdaniach przez te wszystkie lata takich informacji zabrakło.
Są natomiast takie kwiatki, jak – już w pierwszym sprawozdaniu – edukacja zdrowotna. Cel, według sprawozdania, został zrealizowany w 80 procentach, oceniono cztery na pięć kropek. O jakiej edukacji zdrowotnej my mogliśmy myśleć w 2020 roku?
M.S.: Co oceniono?
D.K.: Podobno były przygotowane gry edukacyjne, które szkoły mogły ściągać ze strony MEN. Nie pojawiła się jednak informacja, w ilu szkołach te gry rzeczywiście były używane, ile ich ściągnięto ze strony MEN, nie oszacowano, ilu uczniów z nich skorzystało.
Kolejny nasz, czyli organizacji pacjentów, kłopot z oceną realizacji NSO to swego rodzaju rolowanie celów.
To, czego absolutnie nie da się ocenić, że zostało choćby częściowo zrealizowane, po prostu przesuwa się na kolejny rok. Zawczasu, by uniknąć przykrej sytuacji, że trzeba przyznać wprost: nie zrealizowaliśmy. Co prawda, gdy się upomniałam w ubiegłym roku, że takie zapisy o braku realizacji zadań powinny się znaleźć, zostałam poinformowana, że to jest publikowane… gdzie indziej. To wszystko sprawia, że analiza sprawozdań jest naprawdę skomplikowana. Mówiąc szczerze, dziwię się posłom Komisji Zdrowia, że podeszli do lektury tego dokumentu bez większych zastrzeżeń.
M.S.: Trochę sporów było.
D.K.: Była kłótnia polityczna. Dziwna, bo przecież obecna koalicja rządząca nie odpowiada za to, jak była realizowana Narodowa Strategia Onkologiczna w 2023 roku. Nie rozumiem, dlaczego rząd nie zdecydował się wręcz na sporządzenie takiego bilansu otwarcia, na pokazanie, które zadania nie zostały zrealizowane, tylko autoryzował – bo to jest dokument rządowy – przesunięcie tych niezrealizowanych zadań na kolejny rok, bez wyjaśnienia czy uzasadnienia. To jest takie rozmywanie odpowiedzialności.
M.S.: I sprawozdawczości z podejmowanych wysiłków.
D.K.: Naprawdę czekam, aż ktoś z rządzących powie: – Słuchajcie, jest beznadziejnie. Mamy różne programy profilaktyczne, one kompletnie nie działają. Przestańmy chwalić się liczbą spotów, usiądźmy i zastanówmy się wspólnie, co trzeba zmienić.
Byłoby oczywiście fantastycznie, gdyby na tym etapie rządzący już wiedzieli, co trzeba zmienić. Ale to, czego znieść już nie sposób, to tego malowania trawy na zielono. Ludzie potrzebują uczciwości.
M.S.: A ja się zastanawiam, na ile problemy ze sprawozdawczością mogą wynikać z faktu, że Narodowa Strategia Onkologiczna w dużym stopniu była stworzona jako projekt obliczony na PR. Nie w całości, w części. Niezwykle trudno uzyskać w takiej sytuacji realne efekty.
D.K.: Nie da się zaprzeczyć, że jest masa niespójności między zapisami NSO a podejmowanymi decyzjami. Strategia zakłada, na przykład, wprowadzenie nowych, wyższych standardów w kształceniu kadr medycznych, przyszłych lekarzy. Studenci, stażyści, rezydenci mają być na każdym etapie uwrażliwiani, edukowani tak, by zachowywali tzw. czujność onkologiczną, czego bez wiedzy nie da się zrobić. Zwiększono liczbę pytań z onkologii na egzaminach. Super. Tylko jak to się ma do obniżania standardów kształcenia i dopuszczenia do prowadzenia kierunków lekarskich na uczelniach, które nie są w stanie spełnić podstawowych norm?
M.S.: Jak budować system oparty na jakości w sytuacji. gdy poseł koalicji rządzącej mówi o konieczności wyprodukowania jak największej liczby lekarzy…
D.K.: …Jakichkolwiek, byleby byli. Mamy więc ciąg dalszy chaosu. A nie mamy dobrej diagnozy, określenia miejsca, w którym jesteśmy. Mówiłyśmy o programach profilaktycznych, dołóżmy obszar diagnostyki i leczenia. Nadal nie mamy unitów narządowych.
M.S.: Mamy prawie docelową liczbę, jeśli chodzi o raka piersi. Jak mówił prof. Jacek Jassem podczas LAO, powoli budują się unity raka jelita grubego. Nie ma – co naprawdę trudno zrozumieć – unitów dla nowotworów płuc. Rak płuc to główny zabójca onkologiczny.
D.K.: Mogę zdradzić, że Krajowa Rada Onkologiczna, której jestem członkiem od czerwca, nad tym pracuje.
Trudno mi oprzeć się refleksji, że my naprawdę kochamy „gonić króliczka”. O unitach mówi się przecież od dobrych kilkunastu lat. I mówi się, i mówi się... Coś zaczyna się robić, zmienia się ekipa rządząca i znów – od początku. Tak naprawdę w wielu sprawach bylibyśmy już bardzo daleko, gdyby nie brak umiejętności korygowania decyzji. Korygowania, a nie wywracania stolika i rozpoczynania wszystkiego od początku. Nie mamy tej umiejętności miękkiego wprowadzania zmian, gdy okazuje się, że jakieś rozwiązanie nie jest idealne lub optymalne.
Mówię tu bardzo ogólnie, może nawet patrząc szerzej niż tylko na ochronę zdrowia. Choć akurat to w tym obszarze pojawiło się jakiś czas temu światełko w tunelu. Pamiętam, gdy Janusz Cieszyński był wiceministrem zdrowia odpowiedzialnym za cyfryzację, naprawdę był gotowy do słuchania uwag ze strony lekarzy i potrafił korygować rozwiązania, na czym wszyscy korzystali. Widać było zresztą, jak lekarze zmieniają nastawienie – najpierw komentowali czy zgłaszali uwagi w formie pretensji, ale gdy zauważyli, że są one brane pod uwagę, były to już po prostu sygnały. Przeszło to na normalną, zdrową komunikację.
I ja bym takiej właśnie komunikacji oczekiwała przy wprowadzaniu wszystkich zmian systemowych. Niestety dziś tak nie jest, gdy zgłaszamy, że coś nie działa lub działa źle, od razu traktowani jesteśmy jako wróg, a co najmniej przeciwnik.
M.S.: Skoro jesteśmy przy krytyce. OFO konsekwentnie krytykowała w poprzednich kadencjach założenia i realizację projektu Krajowej Sieci Onkologicznej. Nie byliście osamotnieni, wiele krytycznych opinii sformułował m.in. prof. Jacek Jassem, niekwestionowany przecież autorytet w tej dziedzinie. Dziś, gdy Ministerstwo Zdrowia zapowiada istotne zmiany w ustawie o KSO, prof. Jassem nie kryje nadziei. A pacjenci? Organizacje pacjentów?
D.K.: Ci pacjenci, którzy mają realny problem zdrowotny, mają zdiagnozowany nowotwór lub podejrzenie choroby nowotworowej, nie myślą o KSO, tylko o tym, by dostać się do lekarza i rozpocząć leczenie. I tak naprawdę ta perspektywa interesuje mnie szczególnie. Ona jest po prostu ważniejsza.
M.S.: To czego oczekują pacjenci?
D.K.: Możliwości uzyskania szybkiej i dokładnej diagnozy. A gdy ona już będzie, żeby szybko znalazło się miejsce w szpitalu. A potem, żeby pojawił się lekarz, który się nimi zaopiekuje. Może nawet nie lekarz – choć zapewne większość pacjentów widzi na tym miejscu lekarza – ale profesjonalista, który ich przez cały proces leczenia przeprowadzi. Który będzie im tłumaczył kolejne etapy leczenia, pomoże zorganizować konsultacje, dodatkowe badania. Wszystko. Cała nadzieja w koordynatorach onkologicznych.
M.S.: Czyli pacjenci chcą sieci, tak naprawdę. Chcą koordynacji i zapewne kompleksowej opieki.
D.K.: Na pewno chcą zrealizowania tych założeń, które są wpisane w sieć. Czy po zmianach KSO będzie w stanie zrealizować te oczekiwania? Nie wiem. Są duże nadzieje, choćby związane z tym, że zniknie hierarchizacja, pionowe podporządkowanie ośrodków, które tak naprawdę narzucało model konkurencji, nie koordynacji. Przede wszystkim dlatego, że zakwalifikowani na wyższe poziomy mieli mieć wyższe finansowanie. Ministerstwo w tej chwili zapowiada, że „więcej” będzie płacić za „lepiej”, czyli – za jakość. Również zapowiedź spłaszczenia struktury do dwóch poziomów, likwidacja trzeciego – ma sens. Tu musimy jednak poczekać na decyzję Komisji Europejskiej, czy zgodzi się na modyfikację sieci, której kształt został z detalami wpisany do KPO.
Mam nadzieję, że na przeszkodzie nie stanie ani Komisja Europejska, ani nasza magiczna wiara w hierarchiczne zależności. Pacjent potrzebuje dostępnego ośrodka, gwarantującego odpowiednią jakość. Nie musi się leczyć u najwybitniejszych lekarzy z wieloma tytułami. Ważne jest to, by zajmowali się nim doświadczeni lekarze, doświadczony personel. Gdybym miała sobie życzyć tylko jednej rzeczy w obszarze onkologii, to chciałabym, by skończyła się u nas konkurencja wielkościowa, a zaczęła – jakościowa.
M.S.: Kierunek zmian w szpitalnictwie, który na pewno będzie dotyczyć również onkologii, pokazuje, że wzmacniane mają być przede wszystkim duże szpitale. Duże, specjalistyczne ośrodki. Nie mówię, że to źle – ale odwracanie piramidy świadczeń oznacza również to, że pacjentów hospitalizowanych ma być mniej, mają do szpitali trafiać przypadki uzasadnione klinicznie, więc oczywiste jest, że po pierwsze będzie ich mniej, po drugie – będą potrzebować bardziej zaawansowanej pomocy. O tym zresztą również rozmawiano na LAO – czy leczenie onkologiczne musi być realizowane w szpitalach…
D.K.: Oczywiście, że w wielu przypadkach nie musi. Ale to, czy uda się wdrożyć taki model, zależy przede wszystkim od jakości komunikacji. Od tego, czy podmioty, ale też pacjenci, będą się musieli domyślać i zastanawiać, jak będzie wyglądać ich przyszłość, czy decydenci będą potrafili zmiany komunikować i o zmianach rozmawiać, co zawczasu pozwoli wprowadzać korekty. Do tego niezbędne jest założenie, że nie jesteśmy nieomylni – pomyłki przy wprowadzaniu zmian są naturalne, liczy się gotowość do korygowania.
Żeby sieć się nam udała, potrzebna jest też prawdziwa współpraca między ośrodkami, ale nie tylko to. Wszyscy muszą być w gotowości – pracownicy podmiotów leczniczych, nie tylko koordynatorzy czy lekarze, ale wszyscy: NFZ, AOTMiT, MZ. Nie ukrywam, mam obawy, czy jesteśmy gotowi. Zgłaszałam je choćby podczas posiedzenia KRO, zwłaszcza w aspekcie współpracy z POZ.
M.S.: Jedną ze zmian w KSO ma być jej „rozciągnięcie” poza etap leczenia szpitalnego, w tym na podstawową opiekę zdrowotną.
D.K.: Nie jestem pewna, na ile lekarze POZ zostali uprzedzeni, o czym myśli ministerstwo i przede wszystkim – w jakiej perspektywie czasowej. Bo jeśli to jest wstępna zapowiedź, to nie ma problemu. Ale jeśli chcemy to wdrażać, to obawiam się, że problem jest. A raczej, że będą problemy. Choćby dlatego, że nie da się tak prosto rozciągnąć modelu opieki koordynowanej, który teraz jest rozwiązaniem fakultatywnym, na onkologię. Z różnych powodów, choćby dlatego, że tutaj trudno zakładać fakultatywność.
M.S.: W opiece koordynowanej jest w tej chwili niespełna jedna trzecia poradni POZ.
D.K.:: Właśnie. Nie możemy budować rozwiązań, które będą utrwalać nierówności w dostępie do świadczeń, do opieki zdrowotnej. Nie wiem, dlaczego nie wyciągamy wniosków z przeszłości, z podjętych wcześniej działań. Mam na myśli program Profilaktyka 40 Plus. Są takie regiony, w którym nie działa on – poza może stolicami województw – w ogóle. Na przykład w województwie warminińsko-mazurskim są miasteczka, niemałe, w których ludzie nie skorzystali z tej opcji w ogóle. Mam taki apel – popatrzmy z uważnością na te mapy. Postarajmy się odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd się biorą białe plamy. Może się okazać, że te same bariery, które wystąpiły w tym programie, będą czyhać w innych, dopiero projektowanych, rozwiązaniach.
Podczas bodaj pierwszego posiedzenia Komisji Zdrowia poświęconego ocenie programu Profilaktyka 40 Plus, jeszcze w poprzedniej kadencji zapytałam, w jakich miejscowościach mieszkańcy z niego korzystali, jakie były proporcje między kobietami a mężczyznami, ile chorób wykryto. Najprościej mówiąc, badali się mieszkańcy Warszawy, Gdańska i Poznania, w większości kobiety, a co im w badaniach wykryto nie wiadomo, bo takich danych nie zbierano. Ścieżka pacjenta – nieznana.
M.S.: Już wspominałam, niezwykle trudno analizować i ewaluować przedsięwzięcia obliczone na PR…
D.K.: Program był rzeczywiście robiony bez głowy. Największym beneficjentem mogły być poradnie POZ, które poza stawką kapitacyjną miały finansowaną część badań, choćby dla populacji seniorów…
M.S.: …w przypadku których stawka i tak jest przecież dużo wyższa.
D.K.: Niewątpliwie część poradni POZ chwali sobie program. Ale część z niego w ogóle nie skorzystała lub skorzystała w niewielkim stopniu. Czy wiemy, dlaczego? Dlaczego nie skorzystali z ewidentnego benefitu? Ja wiem, bo sprawdziłam, przynajmniej województwo warmińsko-mazurskie. Tam w całkiem niemałych miasteczkach laboratoria nie spełniały kryterium, określonego w programie, a raczej jest bardzo mało prawdopodobne, że ich mieszkańcy specjalnie pojadą robić badania do Olsztyna czy innego większego miasta, gdzie laboratoria zostały dopuszczone do programu. Więc program nie wypalił. Przez tyle lat funkcjonowania programu i ubolewaniu, że jest niska zgłaszalność, nikt nie pomyślał, czy przypadkiem nie spiętrzono jakichś formalnych przeszkód?
Dlatego reaguję alergicznie, gdy słyszę, że słaba zgłaszalność na badania profilaktyczne to wina nas samych, obywateli, bo nie korzystamy.
M.S.: I znów muszę przywołać wypowiedź prof. Jacka Jassema z LAO. Stwierdził wprost, że tak mówić nie wolno. Że fatalne wskaźniki zgłaszalności na badania profilaktyczne nie są winą społeczeństwa.
D.K.: Podpisuję się pod tym. Po pierwsze, trzeba społeczeństwo wyedukować. My sobie wpisaliśmy w sprawozdanie z realizacji NSO za 2020 rok, że edukacja zdrowotna została zrealizowana w 80 procentach, ale przecież wiemy, że to nieprawda. Nie wszystko jest kwestią edukacji. Niedawno wymieniłam kilka zdań w mediach społecznościowych z NFZ, bo na oficjalnym koncie płatnika opublikowano informację, że ludzie nie korzystają z badań profilaktycznych, bo się boją. Poprosiłam o precyzyjną wskazówkę, z jakich badań wynika, że to lęk przed diagnozą powstrzymuje nas przed korzystaniem z badań. Dowiedziałam się, że to są… informacje od samych pacjentów. Naprawdę?
M.S.: Na takich przesłankach mamy budować politykę zdrowotną?
D.K.: Ano na takich. Tymczasem organizacje działające na rzecz pacjentów prowadzą rzeczywiste badania. I wynika z nich, na przykład, że bardzo duży odsetek Polaków nie ma pojęcia o możliwościach realizowania badań profilaktycznych w ramach systemu publicznego. A nawet jeśli wiedzą, że to jest teoretycznie możliwe, nie wiedzą, jak i gdzie się zgłosić.
Mamy przecież twarde dane dotyczące choćby zgłaszalności na mammografię. Mamy wiedzę, w jakich gminach jest ona najwyższa i gdzie jest najniższa. Dlaczego nie sprawdzamy, co działa w jednych i co nie działa w tych drugich? Mam wrażenie, że łatwiej jest stwierdzić, że ludzie są głupi, że się boją. Bo wtedy decydenci czują się zwolnieni z odpowiedzialności. A może być tak jak w programie szczepień przeciw HPV, w którym zrobiono dosłownie wszystko, żeby skomplikować, utrudnić i zniechęcić. Kłody pod nogi dla POZ, brak informacji w szkołach, dwie szczepionki i hasło „wybierz sobie, rodzicu”…
M.S.: …tylko się spiesz, bo jednej zaraz zabraknie.
D.K.: Dokładnie tak.
M.S.: Ma być teraz lepiej.
D.K.: Ma być. Miały być w sierpniu listy do rodziców. Nie słyszałam, żeby coś wyszło. Oczywiście, są zapowiedzi. Trzymamy kciuki, żeby szło lepiej niż do tej pory, ale w mojej ocenie zmarnowano dobrych kilka miesięcy. Spotkania w szkołach dotyczące programu szczepień przeciw HPV, biorąc poprawkę na to, że rząd powstał w połowie grudnia, powinny ruszyć na wiosnę. W marcu, powiedzmy.
Pani minister mówiła jakiś czas temu, że chciałaby, by szczepienia przeciw HPV były realizowane również w aptekach. Co się stało z tą zapowiedzią?
M.S.: To wymagałoby zmiany w ustawie, bo w tej chwili dzieci mogą być szczepione tylko w poradniach POZ, po kwalifikacji przez lekarza. Nie wiadomo, czy lekarze zgodziliby się na wyprowadzenie szczepień młodszych dzieci do aptek. Mówiono jakiś czas temu o szczepieniach przeciw COVID-19 i grypie dla nastolatków 15–16 lat, ale szczepienia przeciw HPV dotyczą, zwłaszcza po obniżeniu granicy wieku, trochę innej populacji.
D.K.: Po pierwsze, zmiany w ustawach nie są żadnym problemem. Politycy nieraz pokazali, że można je przeprowadzić błyskawicznie. A jeśli jest to problem merytoryczny, to oczekiwałabym merytorycznej debaty z udziałem wszystkich zainteresowanych stron. Czyli znów wracamy do dobrej komunikacji, zakładającej współpracę, nie konkurencję. Ta komunikacja i współpraca są potrzebne w programie szczepień przeciw HPV, ale oczywiście nie tylko. Również, na przykład, w badaniach molekularnych nowotworów. Trwa publiczne rozgrywanie animozji, ambicji – mówię z punktu widzenia pacjentów, nie jestem przedstawicielem ani rzecznikiem żadnego zawodu medycznego. Trzeba zbudować platformę porozumienia – i tu widzę ogromną rolę dla Ministerstwa Zdrowia.
Chodzi o to, by rozwiązania systemowe nie były barierą dla pacjentów, dla osób, które jeszcze nie są pacjentami, ale powinny zadbać o profilaktykę. Bo one i tak muszą, bardzo często, pokonywać inne trudności. Na przykład związane z transportem. Pacjentka mówi, że została zakwalifikowana do programu lekowego, ale nie jest w stanie z tego skorzystać, bo nie ma jak dotrzeć do szpitala. Jak dojechać, to raz. Za co dojechać – dwa. Transport nie jest darmowy, a mówimy o ciężko chorych ludziach, często z niskimi dochodami albo bez nich.
Byłoby jednak przesadą twierdzić, że na bariery natykają się tylko pacjenci. Pod tym względem nasz system jest naprawdę sprawiedliwy. Mamy Ogólnopolskie Stowarzyszenie Koordynatorów Opieki Onkologicznej. Poznałam osobiście panie, które w nim działają, które są koordynatorkami w całej Polsce. Mają swoją grupę na jednym z komunikatorów i dzięki temu mogą się ze sobą komunikować, szukać optymalnych rozwiązań dla swoich pacjentów, dowiadywać się, na przykład, gdzie jest możliwość szybszego badania albo gdzie szukać lekarza dla pacjenta z dokumentacją medyczną w języku ukraińskim. To jest przecież totalna partyzantka, która jak najlepiej świadczy o nich, o tych koordynatorkach, o ich zaangażowaniu. I jak najgorzej o systemie, bo koordynatorzy nie mają narzędzia do koordynacji. System jeszcze raz pokazał niewydolność.
M.S.: Może po prostu fikcyjność?
D.K.: Fikcyjność, tak. Dane na temat czasu oczekiwania na badania, kolejek – to wszystko powinno być udostępniane koordynatorom przez NFZ. Powinno być interaktywne narzędzie, również z kontaktami do wszystkich koordynatorów w szpitalach znajdujących się w sieci – tego też szukają „na piechotę”.
To też wzmacnia moje obawy, ta fikcyjność części rozwiązań i to, że łatwo się z nią godzimy. Tu wrócę do profilaktyki. Ludzie, którzy powinni regularnie poddawać się badaniom, mają dziś czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Żyją w pełnym pędzie – obowiązki zawodowe, rodzinne. Są rodzicami, dziadkami, ale też dziećmi starszych już bardzo rodziców. Niektórzy – jak ja – udzielają się jeszcze społecznie. Wpadło mi w oko niedawno pytanie: „A ty kiedy robiłaś cytologię ostatni raz?”. No i zaczęłam się zastanawiać i liczyć, kiedy. Chciałam sprawdzić, czy może mam ten zapis w IKP, ale nie, nie ma. Trzeba zrobić badania profilaktyczne? Szukam informacji, gdzie. Na stronie Ministerstwa Zdrowia jest informacja, że trzeba robić regularnie cytologię i wyjaśnienie, co to za badanie. Praktycznych informacji – zero. Odnośnika, który pozwoliłby je znaleźć – zero. Szukam na stronie NFZ. Nie ma.
Jeszcze niedawno ta sama ścieżka informacji, czy też dezinformacji, dotyczyła też mammografii. W dodatku, żeby znaleźć jakiekolwiek informacje, trzeba było szukać pod „program przesiewowy”... Kto to projektował? I dla kogo?
Skracając tę przydługą, ale pouczającą opowieść, w końcu znalazłam miejsca, gdzie mogłam wykonać badania i dzięki mapom Google dopasowałam je, w miarę, do swoich aktywności, żeby nie jechać na drugi koniec miasta. Ale myślę, że to nie ja powinnam szukać. Powinnam taką informację dostać, na podstawie miejsca zamieszkania, zameldowania, miejsca pracy – jeśli takie jest – gdzie w promieniu powiedzmy 5 czy 10 km mogę wykonać badanie w ramach publicznego systemu.
Powiem więcej. Powinnam dostawać przypomnienia. Każdy ubezpieczony powinien takie przypomnienie dostawać, każdy kto jest w systemie, kto jest zapisany u lekarza POZ. Raz, drugi, piąty. Jak trzeba, to i dziesiąty. Do skutku, czyli do zrobienia badań profilaktycznych.
M.S.: Znam przypadki, gdy poradnie POZ takie przypomnienia wysyłają, na przykład na cytologię.
D.K.: Brawo dla nich! Tak powinno być. To jest praca do wykonania: ludzie dostają przypomnienia, że mają wykonać badania. Jeśli po kilku nadal się nie zgłaszają, być może potrzebna byłaby wręcz interwencja, sprawdzenie – czy na przykład nadal w ogóle mieszkają w Polsce, czy nie wyjechali? Szwecja, w której zgłaszalność na badania profilaktyczne jest modelowa i wynosi 80 proc., właśnie tak robi. Zawiadomienia, przypomnienia, osobista wizyta pracownika ośrodka – jeśli okazuje się, że adresat na przykład wyjechał za granicę, wrócił do swojego kraju, emigrował, zostaje wykreślony. System widzi tych, którzy w nim są, ale widzi też, kto go opuścił. U nas tego bardzo brakuje.
M.S.: Jest coś, z czym można byłoby wiązać nadzieje?
D.K.: Nie będę oryginalna. Uważam, że zapowiedzi dotyczące edukacji zdrowotnej dają podstawy do optymizmu. Z dużą nadzieją słucham też tego, co minister zdrowia mówi na temat walki z używkami, alkoholem i tytoniem. Wydaje się, że tu rzeczywiście jest zmiana myślenia, może nie całkowita, ale wyraźna. Musimy znacznie większy nacisk położyć na wczesne interwencje, na zapobieganie szkodom, na profilaktykę pierwotną, nie tylko medycynę naprawczą. To jest szalenie ważne.
Jeśli miałabym natomiast coś rekomendować, to po pierwsze takie stanięcie w prawdzie, czyli porzucenie taktyki malowania trawy na zielono w sprawach trudnych. Po drugie, komunikację opartą na gotowości do słuchania i słyszenia krytycznych uwag, przyjmowania ich z pewną pokorą, a na pewno próbą zrozumienia i nastawieniem na korygowanie rozwiązań, które się nie sprawdzają, na jak najwcześniejszym etapie.