SZ nr 81–100/2022
z 24 listopada 2022 r.
Baśń o SOR-ze
Małgorzata Solecka
Prezes Prawa i Sprawiedliwości, po siedmiu latach rządów niemal absolutnych, jeżdżący po kraju i odgrażający się, że władza musi zrobić porządek na szpitalnych oddziałach ratunkowych, na których zarabiający krocie lekarze trzymają pacjentów w ciężkim stanie na zydlach… śmieszy, tumani, przestrasza, cytując wieszcza.
– Partia rządząca musi znaleźć sposób, by zmienić sytuację na SOR-ach – mówił Jarosław Kaczyński 22 października w Przemyślu. Nie może, grzmiał, dochodzić do tego, by przez kilkanaście godzin pacjenci byli bez pomocy. Ministerstwo Zdrowia, zawsze gotowe czytać z ruchu warg lidera Zjednoczonej Prawicy, ogłosiło trzy dni później… reformę szpitalnych oddziałów ratunkowych oraz nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. – Wprowadzamy w tej chwili to, żeby przy każdym SOR-ze była nocna i świąteczna pomoc lekarska – poinformował Waldemar Kraska.
Być może Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy już nie pamiętają, ale w 2017 roku minister z Prawa i Sprawiedliwości i cała ówczesna ekipa resortu zdrowia (choć jeszcze bez Waldemara Kraski) wprowadzała już jedną reformę szpitali – tzw. sieć szpitali (z której, dopowiedzieć warto, rakiem wycofywała się następna ekipa). Jednym z filarów reformy sieciowej było przesunięcie nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej bliżej szpitali, mimo że przed negatywnymi konsekwencjami takiego przesunięcia eksperci ostrzegali wręcz jednogłośnie.
Oddajmy głos głównemu autorowi tamtej „dobrej zmiany”. Na początku października 2017 roku minister Radziwiłł w publicznym radiu ogłosił, że „ustawa tworząca tzw. sieci szpitali weszła w życie w sposób płynny, nikt nie powinien zauważyć żadnych trudności z tym związanych”. – Co więcej, już dziś mamy pierwsze sygnały, z tych tradycyjnie oblężonych SOR-ów i izb przyjęć, że tam się sytuacja poprawiła – mówił, zwracając uwagę, że szpitale, które mają SOR i izbę przyjęć, mają obowiązek zorganizowania poradni – nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. – Gdzie tych lżej chorych pacjentów przekierowuje i przyjmuje się tak, aby nie zaburzali spokojnego, sprawnego, bezpiecznego (...) przyjmowania pacjentów ciężko chorych, którzy powinni się znajdować na SOR-ze czy na izbie przyjęć – opowiadał minister.
Ministerstwo Zdrowia w formie graficznej obiecywało też, przy okazji promowania sieci szpitali, skrócenie kolejek – drobnym drukiem zaznaczając, że dotyczy to wyłącznie oddziałów ratunkowych. Kolejki się jednak nie skróciły, i nie można wszystkiego zrzucać na pandemię COVID-19, która nadeszła dopiero dwa lata później. Warto więc może zadać fundamentalne pytanie: – Co się stało, że się… nie udało?
Nic nadzwyczajnego – ministerstwo tak wtedy jak i teraz przeszło ponad głosami krytycznymi, ostrzegającymi, zwracającymi uwagę na niuanse i szczegóły obce politykom i urzędnikom, dla których – tak wtedy jak i teraz – liczyły się bardziej chwytliwe, dobrze brzmiące hasła niż realia systemu.
Ktoś powie, że to wszystko przez fakultatywność – szpitale mogły, ale nie musiały, tworzyć poradni NPL. Teraz, wsłuchując się w kategoryczny ton wypowiedzi przedstawicieli resortu – być może będą do tego zmuszone, co w kontekście głównej bolączki szpitali, zwłaszcza szpitali powiatowych (które, tu kolejna enuncjacja Jarosława Kaczyńskiego, płacą niewybitnym specjalistom nawet po 80 tysięcy złotych miesięcznie), jaką są kłopoty kadrowe bez wątpienia przysporzy dyrektorom wiele radości – bo w ostatnich miesiącach mają jej zdecydowanie za mało. Znów będą mieć okazję wykazania, jakimi są beznadziejnymi menadżerami, jak bardzo sobie nie radzą z zarządzaniem w warunkach, jakie im stwarzają decydenci. I jak bardzo potrzebowaliby ustawy o szpitalnictwie, Agencji Rozwoju Szpitali – i wszystkiego co obiecywało przez ostatnich kilkanaście miesięcy Ministerstwo Zdrowia, a co ziści się co najwyżej połowicznie.
– Ten dzień zapisze się w historii szpitalnictwa – mówił z emfazą minister zdrowia Adam Niedzielski, gdy na początku roku w towarzystwie swojego zastępcy (który zresztą bardzo rychło pożegnał się ze stanowiskiem) ogłaszał pierwszy projekt ustawy o modernizacji i restrukturyzacji szpitalnictwa. Dziesięć miesięcy później projekt jest nadal in statu nascendi w swojej już trzeciej wersji, z usuniętymi – jak to minister obrazowo określa – dolegliwymi rozwiązaniami dla szpitali i ich podmiotów tworzących. Nie będzie, jak resort zdrowia chciał i ogłaszał, obowiązkowej kategoryzacji szpitali, od której – tak naprawdę – zależało „być albo nie być” szpitala, bo podmioty zaliczone do kategorii najsłabszej musiałyby się liczyć jeśli nie z perspektywą likwidacji, to na pewno zasadniczej restrukturyzacji, w dodatku – obowiązkowej, a być może przeprowadzanej przez ministerialnego komisarza, z niewielkim tylko głosem organu założycielskiego. Nie będzie Agencja Rozwoju Szpitali, nie będzie więc nie tylko oceny szpitali, ale też oceny ich kadry zarządzającej.
Co więc będzie? Zamiast ARS powstanie Fundusz Modernizacji i Poprawy Efektywności Szpitalnictwa, a zakładaną wcześniej kategoryzację A, B, C i D, zastąpi klasyfikacja I-IV. Zniesiony ma zostać także wymóg ukończenia studiów MBA przez dyrektorów i prezesów szpitali. W zamian wprowadzone zostaną dwa szkolenia w ciągu roku. – Będziemy przekazywać pieniądze na wspólnie stworzony plan restrukturyzacyjny, ale nie będzie ingerencji bezpośrednio w skład zarządu jednostek, nie będzie pełnomocników – zapewniał w październiku minister zdrowia.
Adam Niedzielski podkreślał (wywiad dla „Rynku Zdrowia”), że choć na przestrzeni siedmiu lat nakłady na szpitalnictwo wzrosły „niemal dwukrotnie” (czytaj – niemal dwukrotnie w kwotach nominalnych), zadłużenie placówek stale rośnie. – Widać, że brakuje pewnego systemowego hamulca, który by ograniczał możliwość zadłużania się, bo to zadłużanie najprawdopodobniej jest pochodną spirali wynagrodzeniowej, która uruchamia się przy niezdrowej konkurencji między lokalnymi czy blisko położonymi szpitalami – mówił minister.
Co jest przyczyną tego fatalnego stanu rzeczy? Minister nie mówi wprost: Szpitali w Polsce jest za dużo. Mówi natomiast: – Samorządy powiatowe w Polsce mają pewien problem ze zdefiniowaniem swojej natury czy istoty działania. I dalej: – Szpitale są największym pracodawcą prawdopodobnie w każdym z powiatów – mówię tutaj o tych mniejszych powiatach, więc to też jest pewne imperium polityczne, którego obrona ma charakter polityczny. (…) Pokazanie tej ustawy uruchomiło lobbystów powiatowych, którzy w ten sposób chcieli obronić swoją strefę wpływów.
Nihil novi sub sole. Dyskusja o tym, czy w Polsce jest za dużo szpitali (eksperci nie mówią, że nie), czy oddziałów, a może łóżek szpitalnych trwa od dwóch, z górą, dekad. I w ustawie o modernizacji i restrukturyzacji szpitalnictwa, w której pierwotnych projektach zaszyta była sugestia, że część nie tyle placówek, co oddziałów będzie musiała zmienić profil na granicy likwidacji (jak inaczej nazwać sugerowane przekształcenia oddziałów ginekologiczno-położniczych i pediatrycznych w zakłady opiekuńczo-lecznicze) – tyle że zabrakło (który to już raz?) politycznej odwagi do powiedzenia tego wprost. Może właśnie dlatego przewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia, mówiąc, że w wielu powiatach, zwłaszcza tam gdzie są dwa szpitale, starostowie chętnie dokonywaliby przekształceń w placówkę opieki długoterminowej, ale mają obawy. I dlatego, kontynuował Tomasz Latos, potrzebna jest zgoda polityczna (!) wokół tej reformy, która musi być procesem wieloletnim, kontynuowanym przez kolejne ekipy. Nawet jeśli tak faktycznie jest, po siedmiu latach ignorowania stanowisk opozycji, pomijania z górą 95 proc. zgłaszanych przez nią poprawek, rugania za krytyczne głosy – w myśl zasady „bo przez osiem ostatnich lat” (choć ta formułka jest już dawno nieaktualna), to wezwanie brzmi cokolwiek dwuznacznie.
Niezależnie od tego, kiedy ministerstwo przedstawi nowy projekt ustawy o szpitalnictwie, nie będzie on raczej – jak mówił wiceprzewodniczący Komisji Zdrowia Bolesław Piecha – procedowany w tym roku w sejmie. A czy prace zostaną w ogóle podjęte w tej kadencji? Eksperci zwracają uwagę, że szpitale (i cały system, ale szpitale w sposób szczególny) mocno rozchwiały ustawa o minimalnych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia oraz inflacja. – Przeprowadzenie w tych warunkach reformy, która ma stwarzać pozory porządkowania systemu, raczej się nie uda. Zapewne zostanie odroczona. Rządzący będą mieli obawy, czy taką reformę wprowadzać. Cokolwiek by mówić, zakończy się ona pogorszeniem dostępu do świadczeń zdrowotnych – mówił w trakcie debaty FRZ poświęconej zmianom w szpitalnictwie.
To zresztą kwestia absolutnie fundamentalna: wprowadzanie wyspowych zmian – czy to w zakresie POZ, czy szpitalnych oddziałów ratunkowych, czy nawet samych szpitali, może tylko pogorszyć zarówno funkcjonowanie systemu, jak i położenie pacjentów. To, czego brakuje, to całościowego spojrzenia – spójnego i logicznego (nie mieszczą się w tych kryteriach, na przykład, deklaracje o fundamentalnej roli POZ w systemie ochrony zdrowia w kontekście planowanego poziomu jej finansowania). Przedstawianie zaś planu takich zmian na rok przed wyborami parlamentarnymi, oczywiście bez przyznania, że siedem, a wkrótce osiem ostatnich lat to pasmo „błędów i wypaczeń”, należy traktować w kategorii baśni, które mogą śmieszyć, tumanić, przestraszać, ale są pozbawione – zupełnie – wymiaru edukacyjnego.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?