W „świeckim kościele medycyny” rola lekarzy jest kluczowa. Pacjenci postrzegają ich jako istoty wszechwiedzące, zdolne rozwiązać każdy problem. Jeśli lekarz uwierzy, że jest tym, kogo chce w nim widzieć pacjent – popełnia błąd. Jak nie ulec pokusie boskości? – psychiatra dr Maciej Moskwa rozmawia na ten temat z Haliną Pilonis.
Niegdyś pacjent zjawiał się u lekarza, ponieważ był chory, dziś coraz częściej dlatego, że czuje się niedoskonały. Amerykański filozof i ekonomista Francis Fukuyama w książce „Koniec człowieka. Konsekwencje rewolucji biotechnologicznej” stwierdza: „pierwotnym celem medycyny jest ostatecznie leczenie chorych, nie zaś zamiana zdrowych w bogów”. Tymczasem medycyna coraz częściej zajmuje się udoskonalaniem człowieka.
– To prawda. Zdarza się, że przychodzi do mnie pacjent, by usprawnić swoją pamięć. Człowiek ten jednak nie ma luk w pamięci. Jest biznesmenem z wysokim IQ, ale chce, aby jego mózg pracował jeszcze wydajniej. Coraz częściej mówi się o kosmetyce lub treningu umysłu, czy „podkręcaniu” szarych komórek za pomocą tzw. designer drugs. Oczekuje się od psychiatrów, że – tak jak chirurdzy plastyczni – będą poprawiać w zależności od życzenia pacjenta funkcjonowanie jego mózgu. Nawet psychoterapia nie jest już nastawiona wyłącznie na rozwiązywanie problemów ludzi chorych. Psychoterapeuci zaczynają nauczać: lepszego komunikowania się z ludźmi, kształtowania wizerunku medialnego, optymalizacji wpływania na podwładnych itp. Psychoanaliza też nie zajmuje się jedynie leczeniem patologicznych przypadków, jak za Freuda. Ma za cel pomaganie osobom zdrowym w rozwoju samoświadomości i w posługiwaniu się dojrzałymi mechanizmami obronnymi. Zjawisko to dotyczy nie tylko psychiatrii. Pacjenci badają u siebie poziom hormonów czy pierwiastków śladowych, aby farmakologicznie osiągnąć „biologiczną” doskonałość lub choćby tylko się do niej zbliżyć.
Skąd ten powszechny pęd, by być „maksymalnie” zdrowym?
– Amerykańska ideologia „to be fit”, która doskonale zaszczepiła się też na polskim gruncie, z bycia zdrowym, sprawnym i pięknym czyni najwyższą wartość. Ludzie poświęcają mnóstwo czasu i energii, aby osiągnąć dobrostan zdrowotny, czy tzw. well-being (termin wprowadzony zresztą przez WHO jako element definicji zdrowia). Właściwie staje się on celem, który każdy musi osiągnąć. Uprawiamy więc sport, optymalizujemy swoją dietę, dbamy o zdrowie robiąc sobie medical check-up, skan całego ciała, czyli całą serię niepotrzebnych często badań. Zażywamy mnóstwo preparatów witaminowych, ziołowych i innych, mających nas udoskonalić. Karierę robią uzależniające preparaty dietetyczne, zawierające stymulanty, hormony, suplementy metaboliczne. Ludzie są absolutnie pochłonięci własnym zdrowiem. Wielu uzależnia się od kontroli obrazu własnego ciała, co jest nową, niejako alternatywną wersją anoreksji.
Rodzi się też przekonanie, że starość czy śmierć to tylko porażka nauki.
– Tak. Ideał Faustowski jest mechanizmem napędowym nauk biologicznych. Naukowcy poszukują wciąż metod unieszkodliwiania nieuchronnej degeneracji materiału genetycznego komórek wskutek kolejnych podziałów, co jest głównym powodem ograniczającym naszą długowieczność. W świecie dotkniętym postmodernistycznym relatywizmem wraz z przyspieszonym rozwojem nauki i nowych technologii, wiara w naukę i nieograniczone możliwości poznawcze wypełnia pustkę w miejscu tradycyjnych wierzeń i wartości. Obserwuję to w swojej praktyce lekarskiej. Pacjenci wierzący w naukowo-medyczny paradygmat mają coraz większe oczekiwania. Domagają się satysfakcjonującego ich wyniku. Wyleczenie ma być szybkie i skuteczne, nie ma miejsca na porażkę. W miarę bogacenia się społeczeństw coraz więcej osób uważa, że jeśli dysponują odpowiednią ilością pieniędzy, zawsze się znajdzie jakaś skuteczna terapia.
Skąd tak nieograniczona wiara w możliwości medycyny?
– Dawniej ludzie z większością swoich problemów szli do kościoła, dziś przychodzą do lekarza. W zsekularyzowanym społeczeństwie medycyna wypełnia pustkę. Najważniejsza staje się nieśmiertelność, ale nie duszy, tylko ciała. Lekarze, niczym kapłani, stają się doradcami do spraw jakości życia i osiągania coraz większych sukcesów. I w ten sposób realizuje się świecki kościół medycyny. Nie można też zapominać, że konsekwencją postępującej komercjalizacji medycyny jest wykorzystanie przez nią różnych narzędzi marketingowych. A reklamy usług medycznych czy leków obiecują całkowite rozwiązanie problemów zdrowotnych, radość i szczęście. Również kino odpowiada na te potrzeby. Kolejne seriale o lekarzach cieszą się dużą popularnością. A bijący rekordy oglądalności „Dr House” utrwala wizerunek nieomylnego lekarza, który dzięki swej wiedzy i umiejętnościom wygrywa ze śmiercią.
Tak bezgraniczna wiara w medycynę stawia wielkie wyzwania przed lekarzami…
– W świeckim kościele medycyny rola lekarzy jest decydująca. Pacjenci postrzegają ich jako istoty wszechwiedzące, zdolne rozwiązać każdy problem. Jeśli lekarz uwierzy, że jest tym, kogo chce w nim widzieć pacjent – popełnia błąd, staje na równi pochyłej. Trzeba zachować zdrowy rozsądek. Zwłaszcza że większość lekarzy lubi wchodzić w rolę Boga. Zawód ten wybierają najczęściej ludzie, którzy mają potrzebę sprawowania władzy nad innymi, których pociąga bycie autorytetem, posługującym się językiem ezoterycznym i niezrozumiałym dla laików. Proszę zwrócić uwagę, że medycyna dopiero niedawno zrezygnowała z łaciny, z troski o jawność procedur i autonomię pacjenta, ale potrzebę sekretnego języka znakomicie spełniają dziś anglojęzyczne skrótowce. Lekarze niezmiennie chcą mieć wpływ na innych ludzi, podejmować za nich decyzje albo przynajmniej doradzać im. Skądinąd sami wiedzą, jak trudnymi są pacjentami, bo trudno im się znaleźć po drugiej stronie stetoskopu, bo bolesna jest utrata kontroli. Przypomniał mi się odcinek „Dr. House”, w którym tytułowy bohater na tablicy, na której zapisuje objawy pacjenta, zaznacza punkty w rywalizacji z Bogiem. Stawką jest życie głęboko wierzącego chorego, który sukces terapeutyczny uzależnia od woli Bożej. House uważa, że ma władzę nad życiem i śmiercią, dlatego może się mierzyć z Bogiem. W medycynie, oprócz pokusy paternalizmu, jest też uzależniająca pokusa igrania z ryzykiem. Poza troską o pacjenta i budowaniem relacji terapeutycznych istnieje także podejmowanie trudnych decyzji oraz czekanie na ich wynik. Czasem przypomina to hazard, a stawką może być czyjeś życie. Niestety, to wszystko wciąga i deprawuje. Wielu lekarzy uzależniło się od tej władzy, wykracza poza medyczne standardy i niejednokrotnie z tego powodu łamie zasady etyki.
Można nie ulec pokusie boskości?
– Trzeba pamiętać, że pacjent, który bezgranicznie wierzy w możliwości medycyny, będzie próbował angażować lekarza we własne życie. Obarczy go odpowiedzialnością za swoje porażki i zdrowotne, i życiowe. Lekarz musi wyznaczyć wyraźne granice i stale pamiętać, że pacjent będzie próbował je przesunąć. Trzeba umieć rozróżnić opiekę nad chorym od ingerencji w jego życie. Przez cały czas należy mieć się na baczności, nie formułować obietnic bez pokrycia, nie gwarantować sukcesu realizowanej terapii. Nie wyklucza to pocieszenia, czy pewnego optymizmu, które może nieść lekarz. Ale nigdy nie powinien poczuć się Bogiem.
Każdy lekarz musi zdawać sobie sprawę, że od jego wiedzy i umiejętności zależy tylko 30–40% sukcesu terapeutycznego. Dlatego musi wyznaczać sobie realne cele, bo tylko w ten sposób jest w stanie osiągnąć sukces.
Dr Maciej Moskwa – psychiatra, ukończył Wydział Lekarski AM oraz Wydział Filozofii UW, odbył staż naukowy w zakresie psychiatrii konsultacyjnej w Massachusetts General Hospital i Shriners Burns Institute w Bostonie. Asystent i wykładowca Katedry i Kliniki Psychiatrycznej AM w Warszawie, konsultant psychiatra Kliniki Chirurgii Ogólnej, Wątroby i Transplantacyjnej AM. W praktyce lekarskiej zajmuje się diagnostyką i leczeniem zaburzeń psychicznych u dorosłych oraz młodzieży (z wykorzystaniem metod farmakologicznych oraz psychoterapii poznawczo-behawioralnej).