Niewiarygodne, jak bardzo to, co się aktualnie dzieje w opiece zdrowotnej, potwierdza od dawna znane zasady rządzące życiem gospodarczym i społecznym, w tym również i to, że ciągle mamy skłonność do powtarzania starych błędów.
Przecież dopiero co udało się nam uwolnić od okowów gospodarki centralnie sterowanej, ze wszystkimi jej niedomaganiami i absurdami. Wydawało się, że wszyscy, ciężko doświadczeni trwającym dziesięciolecia eksperymentem socjalistycznym, bez wahania wprowadzimy i zaakceptujemy regulacje rynkowe.
Urynkowienie w sektorze ochrony zdrowia zaczęliśmy wdrażać z opóźnieniem w stosunku do innych sektorów gospodarki. Zaledwie jednak pojawiły się pierwsze syndromy działania rynku, momentalnie włączyliśmy silne hamowanie tego procesu.
Największym zmartwieniem hamulcowych ze wszystkich stron sceny politycznej było i jest to, że system jest... zróżnicowany. Hasło ujednolicania systemu robiło więc i robi niebywałą karierę, często nawet wśród osób, które lokują się – jak same twierdzą – po prawej stronie sceny politycznej. Ujednolicanie stało się nowym bożkiem wśród organizatorów ochrony zdrowia.
Smutne jest to, że w tych dyskusjach tak naprawdę w niewielkim stopniu bierze się pod uwagę interes pacjenta. Celowo chyba się nie zauważa, że w tych regionach, gdzie zmiany rynkowe zaszły najdalej, tam jednocześnie znacznie wzrósł dostęp pacjentów do usług. I to nie tylko do usług tanich, ale również – wysokospecjalistycznych. "Niewidzialna ręka rynku" spowodowała, że ilość realizowanych procedur w ramach powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego w zakresie niektórych procedur wzrosła kilkakrotnie. I - paradoksalnie – ten właśnie wzrost ich dostępności dla pacjentów stał się powodem krytyki.
Naczelnym argumentem jest to, że przecież żyjemy w jednej Polsce i niesprawiedliwe jest, że w jednej kasie pacjenci mają zapewniony większy zakres usług aniżeli w drugiej. Słowem – wszyscy mamy żyć w jednej biedzie.
Krytykom tego zróżnicowania jakoś nie wpada do głowy to, aby się zastanowić, jak to się dzieje, że za te same pieniądze na jednego ubezpieczonego w niektórych regionach można dostarczyć więcej, a w innych mniej świadczeń, i że właściwsze byłoby naśladować wyłącznie te dobre wzory, Tymczasem cały impet "ujednolicaczy" poszedł właśnie w kierunku zniszczenia i skompromitowania dobrych wzorów.
Inną grupę egalitarystów martwiło coś innego. Cóż z tego, że pacjenci mają usługi bardziej dostępne. Ale przecież niedopuszczalne jest, aby dyrektorzy zakładów opieki zdrowotnej musieli wypisywać kilka lub kilkanaście różnych ofert do różnych kas. To moim zdaniem śmieszne, a nawet głupie zmartwienie stało się jednak całkiem poważnym argumentem za ujednolicaniem systemu. A cóż to tak naprawdę obchodzi pacjenta – lepiej obsłużonego, lepiej wyleczonego i dłużej przeżywającego? Jeśli pacjenci mają się lepiej – a przecież to właśnie ich dobru służyć ma cały system – marginalne jest to, ile druków będzie wypełniała administracja szpitala.
W krótkim czasie Ministerstwo Zdrowia uczyniło wiele, aby przywrócić kontrolę ministra nad systemem. Teraz jest już tak, że żaden ruch w regionie nie odbędzie się bez zgody centrali. Samodzielne myślenie totalnie wyłączono, oddziały centralnej Kasy (bo przecież tak to już od pół roku działa i działać będzie do końca roku) wykonają każdy, choćby najgłupszy rozkaz. A jaki tego rezultat?
Centralne sterowanie systemem realizowano pod hasłem opanowania rzekomego chaosu, wynikającego z lokalnego zróżnicowania. W efekcie tych porządkujących działań mamy dziś do czynienia w chaosem, jakiego dawno nie pamięta opieka zdrowotna.
Wśród znacznej części polityków i zarządzających – jak bumerang – wraca co pewien czas przekonanie, że dla panowania nad sytuacją konieczna jest centralizacja decyzji. Im więcej centralizacji, tym większy porządek. Rezultat jest jednak ciągle odwrotny – im więcej centralizacji, tym większy bałagan i niewydolność systemu. Ciągle brak zrozumienia dla prostej prawdy: że skuteczne zarządzanie wielkim systemem może się odbywać tylko poprzez ustanawianie reguł gry, tworzenie niezbędnych kodyfikacji dla ułatwienia wzajemnego porozumiewania się podmiotów, a nie – poprzez bezpośrednie kierowanie i wydawanie rozkazów.
Obserwując konwulsje związane z próbą opanowania sytuacji widać też kolejny błąd. Im bardziej nie udaje się centralne sterowanie, tym bardziej nasilają się próby wprowadzenia jeszcze silniejszego centralnego sterowania. To przypomina wysiłki byka, który napotykając rogami na ścianę, coraz bardziej na nią napiera, aż w końcu rozwala sobie o nią łeb.
Od dłuższego czasu, ostrzegając przed konsekwencjami odchodzenia od rynkowej reformy, nie mam specjalnie nadziei na to, że ostrzeżenia te pozwolą uniknąć błędów. Niestety, wszystkie błędy muszą chyba zostać popełnione – aż wreszcie, prawdopodobnie, dojdziemy do ściany.
Żal tylko, że ofiarami tego "porządkowania" będą przede wszystkim pacjenci, dla których jedynym ratunkiem pozostanie drenowanie własnej kieszeni. Drugą ofiarą będą pracownicy ochrony zdrowia, ci wykonujący codzienną, rzetelną pracę. Przykre, że przez pewien czas to oni właśnie wspierali te zmiany, tak niekorzystnie teraz na nich oddziałujące. Nie straci jedynie feudalna "wierchuszka", w tym tzw. autorytety moralne, ale ta wąska grupa odnajdzie się świetnie w każdym systemie. Nie o to jednak w reformie powinno chodzić.
Nadzieja tylko w tym, że w im większy dołek wpadniemy, tym bardziej w końcu gotowi będziemy na najtrudniejszą nawet terapię. Pozostaję do usług...