Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 51–66/2017
z 13 lipca 2017 r.

Stuknij na okładkę, aby przejść do spisu treści tego wydania


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Cenię sobie seryjny kontakt z pacjentem

Barbara Mietkowska

Jakub Sienkiewicz bycie neurologiem uważa za wielką przyjemność, ale na równi stawia występy sceniczne. Doktor nauk medycznych i literat, specjalista od choroby Parkinsona i autor piosenek, członek Movement Disorder Society i lider zespołu Elektryczne Gitary. Lekarz i muzyk w jednym zdradza w rozmowie z Barbarą Mietkowską, jak udaje mu się pogodzić swoje dwie pasje, tę do medycyny i do życia artysty.

Barbara Mietkowska: Prowadzi Pan zdrowy tryb życia?

Jakub Sienkiewicz: Chyba nie. Zdrowy tryb życia raczej wyklucza nocne powroty z koncertów i na przykład najadanie się po drodze frytkami, kiedy nie ma do wyboru nic innego. A mnie się to często zdarza.

B.M.: Muzyka i medycyna – jak udaje się Panu pogodzić ze sobą dwa tak różne i wymagające światy?

J.S.: Kiedyś było łatwiej, potrafiłem łączyć pracę w OIOM-ie
neurologicznym z dyżurami w pogotowiu i koncertami po nocy. Ale z czasem stało się to niewykonalne, nie byłem w stanie się zregenerować. Dostałem od życia wyraźny sygnał ostrzegawczy, że muszę zwolnić, żeby nie doprowadzić do katastrofy.

B.M.: Ale nie zrezygnował Pan z bycia lekarzem.

J.S.: Nie, ale zmieniłem całkowicie zakres swojej działalności. Przyjmuję prywatnie, co oczywiście jest znacznie mniej absorbujące. Tak sobie układam praktykę, żeby można było ją w razie potrzeby „poprzesuwać” i pogodzić z aktywnością artystyczną. Nie pracuję tylko w gabinecie, jeżdżę też na wizyty domowe do swoich pacjentów z chorobą Parkinsona. Zajmuję się nią od 30 lat, mam więc pod opieką wiele osób w obserwacji wieloletniej, co daje zupełnie unikatowy materiał – pozwala zobaczyć, że choroba zaczynająca się w różny sposób w swojej końcowej fazie wygląda bardzo podobnie.

Jako lekarz nie narzekam dziś na brak zajęć, chwalę sobie ten model, choć na jedno mi nie pozwala: na działalność naukową. Żal mi tego, bo z domu wyniosłem wzorzec, że trzeba być profesorem, a mnie się to nie udało (śmiech).

B.M.: Co jest dla Pana najważniejsze w tym zawodzie?

J.S.: Najbardziej lubię praktykę, tę, która polega na kontakcie z chorym i pomocy mu, na optymalnie ustawionym leczeniu i praktycznej poradzie lekarskiej. Nawet w przypadku schorzeń o złym rokowaniu porada lekarska udzielona odpowiednio ma swoją wartość. Pacjent przestaje błądzić w niepewnościach, w domysłach. Wie, na czym stoi albo na czym leży. To też ma swoją wartość.

B.M.: Długa opieka nad jednym pacjentem sprawia, że tworzy się między Panem a podopiecznym więź?

J.S.: Staram się unikać takich więzi, bo one powodują, że przestaję się zachowywać rutynowo. A najskuteczniejsze wobec chorych jest postępowanie rutynowe, zgodne z procedurami, ze schematami. Co oczywiście nie wyklucza elementów osobistych – trzeba dać się pacjentowi wygadać, dać mu możliwość wypowiedzenia swoich skarg i przemyśleń, bo to też ma działanie terapeutyczne. Ważnym elementem jest samo badanie lekarskie. Kontakt poprzez dotyk to dla chorego gest zaopiekowania się i nie należy go pomijać. Moim zdaniem bardzo istotne jest także dokładne poinformowanie pacjenta o jego stanie na początku leczenia. Postępowanie z takim pacjentem jest dużo skuteczniejsze, on się lepiej leczy, wyżej ocenia swoją jakość życia, jest bardziej kooperatywny. Pacjenci pogubieni i niedoinformowani błądzą, szukają. Nie orientują się wystarczająco dobrze w naturze swojej choroby i wydaje im się, że im więcej wykażą własnej inicjatywy, tym lepiej.

B.M.: Wiele mówi się teraz o brakach w komunikacji lekarza z pacjentem, o tym, że studentów się tego nie uczy albo nie przywiązuje się do tego należytej wagi.

J.S.: Nie znam obecnego programu. Za moich czasów na studiach była propedeutyka interny, gdzie te elementy komunikacji były wykładane. Ale myślę, że na studenta najlepiej działa to, co sam zobaczy, czego doświadczy, obserwując swojego nauczyciela akademickiego w kontakcie z pacjentem. Ja miałem szczęście obserwować przy łóżku chorego różnych wybitnych lekarzy i myślę, że to najbardziej pobudza wyobraźnię i służy wzorcom, które się potem powtarza we własnej pracy. Dlatego studenci powinni jak najczęściej mieć możliwość obserwacji różnych sytuacji między lekarzem i pacjentem, nim jeszcze sami staną się lekarzami. Wtedy będą mieli okazję naśladować to, co jest dobre, a unikać tego, co jest złe.

B.M.: A Panu artystyczna wrażliwość ułatwia czy utrudnia kontakt z pacjentami?

J.S.: Największy wpływ na moją postawę w stosunku do pacjentów miała obserwacja mojej mamy podczas jej praktyki lekarskiej. Mama była psychiatrą, ordynatorem szpitala w Tworkach. Zabierała mnie na dyżury, bo nie miała co ze mną zrobić. Uczestniczyłem więc w jej obchodach, a także rozmaitych interwencjach. Widziałem, jak potrafiła wejść w relację z pacjentem trudnym, pobudzonym, niespokojnym. Robiła to jakby od niechcenia, mimowolnie i poprzez rozmaite dygresje uzyskiwała efekty uspokajające, dzięki czemu nie musiała uciekać się do silnych środków farmakologicznych czy unieruchomienia chorego pasami. Bardzo to na mnie zadziałało. Można powiedzieć, że była to moja pierwsza praktyka medyczna.

B.M.: To ostre wejście w świat medycyny. Dla dziecka zderzenie z chorobami psychicznymi to chyba niełatwa sytuacja. Nie bał się Pan?

J.S.: Trochę się bałem. Ale dzięki temu mogłem zauważyć, że psychicznie chory to także jest pacjent. I że on nadal pozostaje człowiekiem. I że wszystko jest możliwe.

B.M.: Od zawsze chciał Pan być lekarzem?

J.S.: Dopiero w ostatniej klasie liceum zdecydowałem się zdawać na medycynę. Bałem się wojska, chciałem zdać na jakiekolwiek studia. Na medycynę było najprościej, bo tylko tam zdawało się chemię, fizykę i biologię, a to były jedyne przedmioty, z którymi nie miałem problemów. Ale potem bardzo mi się na tych studiach spodobało. Specjalizację też wybrałem w ostatnim momencie. Chciałem być zabiegowcem, podczas studiów chodziłem na dyżury ortopedyczne. Ale ostatecznie zdecydowałem się na neurologię. Łączy w sobie między innymi elementy psychiatrii, chorób wewnętrznych i neurofizjologii, dlatego bycie neurologiem jest tak wielką przyjemnością.

B.M.: Wojska Pan jednak nie uniknął, spędził Pan w nim obowiązkowe dwa miesiące, jak wszyscy wtedy po studiach. Nauczyło to Pana czegoś istotnego?

J.S.: Wojsko okazało się bardzo cenne. U nas na roku było mnóstwo ludzi, około 600 osób. Więc kiedy poszedłem do wojska, to wreszcie miałem okazję poznać bliżej przynajmniej tę męską część, zobaczyć, jak koledzy zachowują się w nowych sytuacjach, wymagających solidarności, dyskrecji, współdziałania. To było bardzo pożyteczne doświadczenie. Przekonałem się, kto jest ile wart. W próbie bojowej (śmiech).

B.M.: Pan był już wtedy gwiazdą?

J.S.: Nie byłem jeszcze powszechnie znany. Ale do wojska gitarę zabrałem. I jak było obieranie ziemniaków, to ja nie obierałem, tylko grałem swoje piosenki.

B.M.: Podobno zaczął Pan pisać jeszcze w liceum.

J.S.: Tak, ale nic się z tego nie zachowało, to były bardzo toporne próby. Od roku 1980 zacząłem pisać piosenki, których się nie wstydzę, są do dziś w moim repertuarze. Przez dziesięć lat, czyli do powstania zespołu Elektryczne Gitary nazbierało się ich całkiem sporo.

B.M.: Pana ciotka, Krystyna Sienkiewicz, miała wpływ na Pana karierę?

J.S.: Udzieliła mi kilku fachowych rad, ale już w okresie, kiedy byłem na scenie. Wcześniej nie wiedziała, że sam coś piszę, że mam jakieś plany artystyczne. Któregoś dnia zobaczyła mnie w telewizji i dopiero wtedy dała mi kilka cennych wskazówek. Na przykład, żebym utrzymywał kontakt wzrokowy z widzami, robił wrażenie, że na każdego patrzę, choćbym nawet nic nie widział przez światła, które oślepiają na scenie. Wtedy każdy widz czuje się podmiotowo.

B.M.: Jest Pan na scenie już ponad ćwierć wieku. Kiedy działalność artystyczna sprawiała Panu najwięcej satysfakcji, była najistotniejsza?

J.S.: Im dłużej się nią zajmuję, tym większą przyjemność mi sprawia. Mam coraz więcej doświadczenia, potrafię coraz lepiej „żonglować” swoim repertuarem. Tym bardziej że on się z czasem rozszerza, bo co roku przybywa piosenek. W związku z tym, że zajmuję się i piosenką rozrywkową, z gatunku bigbitu czy rocka, i piosenką literacką, to dobierając sobie różne utwory potrafię, że tak powiem, „obsłużyć” i imprezę o charakterze literacko-muzycznym, i festyn na powietrzu z okazji Dnia Pieczarki czy Kapusty, albo też Święta Konstytucji. Mogę zagrać na imprezie zamkniętej dla jakiejś firmy, która chce się pobawić przy swoich ulubionych piosenkach i poprowadzić spotkanie autorskie w domu kultury, gdzie trochę pogadam, trochę pośpiewam, czy też eksperymentować na festiwalu muzyki alternatywnej. I to jest wielka przyjemność, że mogę to robić, że mogę mieć kontakt z widownią w małym klubie czy w teatrze, i z widownią zupełnie przypadkową, która przychodzi na festyn gdzieś w Polsce, i z wielką widownią słuchającą rocka, jak na Przystanku Woodstock, gdzie graliśmy dla 500 tysięcy ludzi.

B.M.: A w jakich formach i z jaką publicznością czuje się Pan najlepiej?

J.S.: Zdecydowanie najbardziej lubię to, od czego zacząłem, czyli piosenkę autorską. A do prezentacji piosenki autorskiej najlepiej nadaje się mała scena i publiczność, która przychodzi na przykład do domu kultury, żeby posłuchać przede wszystkim tekstów, w skromnej oprawie muzycznej.

B.M.: To, że jest Pan lekarzem ma znaczenie dla Pańskiej twórczości? Kontakt z pacjentami jest inspirujący?

J.S.: Seryjny kontakt z człowiekiem daje oczywiście cenną wiedzę, która znajduje odbicie w moich piosenkach. Nie jest tak, że opisuję w nich konkretne przypadki z życia moich pacjentów, one są objęte tajemnicą lekarską. Ale każdy pacjent ma swoją historię, której poznanie mnie wzbogaca. Kiedy w moim gabinecie pojawia się pacjent z peselem sugerującym doświadczenie życiowe, to często go podpytuję, gdzie spędził wojnę, jak ją przeżył. Miałem okazję dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, również od osób znanych publicznie, które zdarzyło mi się leczyć. Pacjenci są też dla mnie źródłem rozmaitych obserwacji. Na przykład istnieje taka teoria, udokumentowana w pracach Instytutu Żywności i Żywienia, że osoby, które doznały ekstremalnych sytuacji niedożywienia mogą żyć dłużej. I moje obserwacje to potwierdzają, wielu moich bardzo wiekowych pacjentów to są osoby, które były zesłańcami albo przeszły obóz koncentracyjny. Specjaliści tłumaczą to w ten sposób, że nadmiar energii pochodzenia pokarmowego jest przyczyną przedwczesnego starzenia się, w związku z tym okresy skrajnego niedożywienia mogą, paradoksalnie, jeśli nie spowodują innego zagrożenia zdrowotnego, wydłużyć czas życia.

B.M.: Pan jest wegetarianinem. Przestał Pan jeść mięso z pobudek etycznych?

J.S.: Pierwszym impulsem było dla mnie obrzydzenie do potraw mięsnych spowodowane tym, że w moim domu mięsa było bardzo dużo. Moja mama, pracując w Wyszkowie w poradni psychiatrycznej była nieustannie obdarowywana przez pacjentów masą różnych mięs. Na ogół był to świeżo ubity drób, co wymagało patroszenia. Było tego tyle, że dzieliliśmy się z sąsiadami. Więc dania mięsne przede wszystkim mi się przejadły. A kiedy już poszedłem na medycynę, szczególnie po zajęciach w prosektorium, w daniu mięsnym zawsze widziałem jakieś struktury anatomiczne. To był pierwszy impuls, który sprawił, że odrzucenie mięsa nie było dla mnie trudne. Potem dołączyły się pobudki ideologiczne. Uznaliśmy, wspólnie z kolegami z zespołu, którzy też są wegetarianami, że dopóki człowiek zajmuje się masową eksploatacją zwierząt, związaną z nią niehumanitarną hodowlą, karmieniem, transportem i ubijaniem, dopóki potrafi coś takiego wyrządzać zwierzętom, to oznacza, że może to wyrządzić również człowiekowi. I że nie chcemy brać w tym udziału.

B.M.: Argumenty zdrowotne dla Pana, jako lekarza, też mają znaczenie? Tyle się teraz mówi o plusach wegetarianizmu.

J.S.: To jest trudna sprawa. Tak naprawdę każda dieta, również ta teoretycznie zdrowa, może być szkodliwa, gdy jest źle zbilansowana. Jeśli na przykład usuniemy z diety „wkładkę mięsną” i zastąpimy ją nadmiarem jaj i żółtego sera, które z kolei są wysokocholesterolowe, to też nie wyjdziemy na tym dobrze. Dieta musi mieć właściwe proporcje wszystkich składników. Dieta wegańska, czyli w ogóle pozbawiona elementów zwierzęcych, też może być dobrze zbilansowana, tylko trzeba się przy niej bardziej napracować.

B.M.: Pan poszedł w ślady mamy i został lekarzem. Pańskie dzieci też kontynuują rodzinną tradycję?

J.S.: Żadne z moich dzieci, z których jestem bardzo dumny, nie zostało lekarzem, ale wszystkie lubią muzykowanie. Katarzyna i Jacek tworzą razem zespół Hollow Quartet, grający folk-rock. Koncertują, mają swoją widownię, nagrywają, a jednocześnie studiują – córka muzykologię, syn kompozycję i filozofię. W naszej rodzinie była żywa tradycja wspólnego muzykowania. Organizowaliśmy często domowe jam sessions, muzyczne spotkanie z przyjaciółmi ze specjalnie napisanymi programami, wstępną nauką tematów do zagrania. To się działo u nas w domu przez wiele lat i moje dzieci te tradycje kontynuują. Córka jest organizatorką otwartych scen muzycznych w Warszawie, gdzie każdy może przyjść, zapisać się i wystąpić ze swoim numerem. Trzymam za nią kciuki.

B.M.: Nie jest Panu szkoda, że nie wybrały medycyny?

J.S.: Nie, bo widzę, że są zadowolone ze swoich wyborów. Więc widocznie tak powinno być.

B.M.: Bycie lekarzem w Polsce to nie jest łatwy zawód. Podobają się Panu najnowsze zmiany w systemie naszej służby zdrowia?

J.S.: Od czasu zmiany ustroju w 1989 roku prób zreformowania systemu służby zdrowia było kilka. Najpierw długo nie działo się nic, wszyscy odsuwali problem na potem. W 1999 roku przyszły kasy chorych, co miało jakoś dopasować służbę zdrowia do wolnego rynku. Ale zapomniano o konkurencyjności kas względem siebie, nie było walki o pacjenta. Przestawienie tego na poszczególne oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia też niewiele zmieniło. Konkurencyjności nadal nie ma, jest tylko krótka kołderka, którą usiłujemy naciągnąć na wielkie potrzeby.

Wspominam swoją pracę w PRL-u, kiedy nie musiałem się stresować tym, czy pacjent nie leży za długo na oddziale, czy nie zrobić mu jeszcze jednego badania, nie wezwać jeszcze jednego konsultanta, jeśli wymaga tego sytuacja. Taka była wtedy praktyka. To było to, czego sam się uczyłem – postępowanie zgodne ze sztuką. Więc pomysł, żeby ujednolicić procedury wydaje się dobry, słuszny, natomiast wszystko będzie zależało od tego, czy finansowanie zryczałtowane będzie wystarczająco wysokie, czy będzie znowu krótka kołderka. A pieniędzy nie ma. Brakuje też personelu i jeżeli się go nie zachęci finansowo, jakość opieki będzie coraz gorsza. Trzeba poszukać rezerw finansowych. Może na przykład odpuścić armię? I tak nasze bezpieczeństwo nie zależy od nas, tylko od tego, co się globalnie dzieje na świecie.

B.M.: A jakie jest Pańskie zdanie na temat, który budzi wiele emocji, czyli klauzuli sumienia?

J.S.: Lekarz powinien przede wszystkim kierować się dobrem pacjenta i wybierać takie postępowanie, które gwarantuje najmniejsze zło. Zaniechanie jakichkolwiek procedur czy działań ze względu na klauzulę sumienia w moim pojęciu jest nieetyczne.




Najpopularniejsze artykuły

Münchhausen z przeniesieniem

– Pozornie opiekuńcza i kochająca matka opowiada lekarzowi wymyślone objawy choroby swojego dziecka lub fabrykuje nieprawidłowe wyniki jego badań, czasem podaje mu truciznę, głodzi, wywołuje infekcje, a nawet dusi do utraty przytomności. Dla pediatry zespół Münchhausena z przeniesieniem to wyjątkowo trudne wyzwanie – mówi psychiatra prof. Piotr Gałecki, kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Ukraińcy zwyciężają też w… szpitalach

Placówki zdrowia w Ukrainie przez 10 miesięcy wojny były atakowane ponad 700 razy. Wiele z nich zniszczono doszczętnie. Mimo to oraz faktu, że codziennie przybywają setki nowych rannych, poza linią frontu służba zdrowia daje sobie radę zaskakująco dobrze.

Osteotomia okołopanewkowa sposobem Ganza zamiast endoprotezy

Dysplazja biodra to najczęstsza wada wrodzona narządu ruchu. W Polsce na sto urodzonych dzieci ma ją czworo. W Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym pod kierownictwem dr. Jarosława Felusia przeprowadzane są operacje, które likwidują ból i kupują pacjentom z tą wadą czas, odsuwając konieczność wymiany stawu biodrowego na endoprotezę.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.

ZUS zwraca koszty podróży

Osoby wezwane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych do osobistego stawiennictwa na badanie przez lekarza orzecznika, komisję lekarską, konsultanta ZUS często mają do przebycia wiele kilometrów. Przysługuje im jednak prawo do zwrotu kosztów przejazdu. ZUS zwraca osobie wezwanej na badanie do lekarza orzecznika oraz na komisję lekarską koszty przejazdu z miejsca zamieszkania do miejsca wskazanego w wezwaniu i z powrotem. Podstawę prawną stanowi tu Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 31 grudnia 2004 r. (...)

Terapia schizofrenii. Skuteczność w okowach dostępności

Pod koniec marca w siedzibie Polskiej Agencji Prasowej odbyła się debata ekspercka pt.: „W parze ze schizofrenią. Jak zwiększyć w Polsce dostęp do efektywnych terapii?”. Spotkanie moderowane przez red. Renatę Furman zostało zrealizowane przez organizatorów Kongresu Zdrowia Psychicznego oraz Fundację eFkropka.

Chorzy na nienawiść

To, co tak łagodnie nazywamy hejtem, to zniewagi, groźby i zniesławianie. Mowa nienawiści powinna być jednoznacznie piętnowana, usuwana z przestrzeni publicznej, a sprawcy świadomi kary. Walka o dobre imię medyków to nie jest zadanie młodych lekarzy.

Zmiany skórne po kontakcie z roślinami

W Europie Północnej najczęstszą przyczyną występowania zmian skórnych spowodowanych kontaktem z roślinami jest Primula obconica. Do innych roślin wywołujących odczyny skórne, a występujących na całym świecie, należy rodzina sumaka jadowitego (gatunek Rhus) oraz przedstawiciele rodziny Compositae, w tym głównie chryzantemy, narcyzy i tulipany (...)

Czy Trump ma problemy psychiczne?

Chorobę psychiczną prezydenta USA od prawie roku sugerują psychiatrzy i specjaliści od zdrowia psychicznego w Ameryce. Wnioskują o komisję, która pozwoli zbadać, czy prezydent może pełnić swoją funkcję.

Kobiety w chirurgii. Równe szanse na rozwój zawodowy?

Kiedy w 1877 roku Anna Tomaszewicz, absolwentka wydziału medycyny Uniwersytetu w Zurychu wróciła do ojczyzny z dyplomem lekarza w ręku, nie spodziewała się wrogiego przyjęcia przez środowisko medyczne. Ale stało się inaczej. Uznany za wybitnego chirurga i honorowany do dzisiaj, prof. Ludwik Rydygier miał powiedzieć: „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!”. W podobny ton uderzyła Gabriela Zapolska, uważana za jedną z pierwszych polskich feministek, która bez ogródek powiedziała: „Nie chcę kobiet lekarzy, prawników, weterynarzy! Nie kraj trupów! Nie zatracaj swej godności niewieściej!".

Ubezpieczenia zdrowotne w USA

W odróżnieniu od wielu krajów, Stany Zjednoczone nie zapewniły swoim obywatelom jednolitego systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Bezpieczeństwo zdrowotne mieszkańca USA zależy od posiadanego przez niego ubezpieczenia. Poziom medycyny w USA jest bardzo wysoki – szpitale są doskonale wyposażone, amerykańscy lekarze dokonują licznych odkryć, naukowcy zdobywają nagrody Nobla. Jakość ta jednak kosztuje, i to bardzo dużo. Wizyta u lekarza pociąga za sobą wydatek od 40 do 200 $, jeden dzień pobytu w szpitalu – 400 do 1500 $. Poważna choroba może więc zrujnować Amerykanina finansowo, a jedna skomplikowana operacja pochłonąć jego życiowe oszczędności. Dlatego posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego jest tak bardzo ważne. (...)

Mielofibroza choroba o wielu twarzach

Zwykle chorują na nią osoby powyżej 65. roku życia, ale występuje też u trzydziestolatków. Średni czas przeżycia wynosi 5–10 lat, choć niektórzy żyją nawet dwadzieścia. Ale w agresywnej postaci choroby zaledwie 2–3 lata od postawienia rozpoznania.

Samobójstwa wśród lekarzy

Jeśli chcecie popełnić samobójstwo, zróbcie to teraz – nie będziecie ciężarem dla społeczeństwa. To profesorska rada dla świeżo upieczonych studentów medycyny w USA. Nie posłuchali. Zrobili to później.




bot