Jakub Sienkiewicz bycie neurologiem uważa za wielką przyjemność, ale na równi stawia występy sceniczne. Doktor nauk medycznych i literat, specjalista od choroby Parkinsona i autor piosenek, członek Movement Disorder Society i lider zespołu Elektryczne Gitary. Lekarz i muzyk w jednym zdradza w rozmowie z Barbarą Mietkowską, jak udaje mu się pogodzić swoje dwie pasje, tę do medycyny i do życia artysty.
Barbara Mietkowska: Prowadzi Pan zdrowy tryb życia?
Jakub Sienkiewicz: Chyba nie. Zdrowy tryb życia raczej wyklucza nocne powroty z koncertów i na przykład najadanie się po drodze frytkami, kiedy nie ma do wyboru nic innego. A mnie się to często zdarza.
B.M.: Muzyka i medycyna – jak udaje się Panu pogodzić ze sobą dwa tak różne i wymagające światy?
J.S.: Kiedyś było łatwiej, potrafiłem łączyć pracę w OIOM-ie
neurologicznym z dyżurami w pogotowiu i koncertami po nocy. Ale z czasem stało się to niewykonalne, nie byłem w stanie się zregenerować. Dostałem od życia wyraźny sygnał ostrzegawczy, że muszę zwolnić, żeby nie doprowadzić do katastrofy.
B.M.: Ale nie zrezygnował Pan z bycia lekarzem.
J.S.: Nie, ale zmieniłem całkowicie zakres swojej działalności. Przyjmuję prywatnie, co oczywiście jest znacznie mniej absorbujące. Tak sobie układam praktykę, żeby można było ją w razie potrzeby „poprzesuwać” i pogodzić z aktywnością artystyczną. Nie pracuję tylko w gabinecie, jeżdżę też na wizyty domowe do swoich pacjentów z chorobą Parkinsona. Zajmuję się nią od 30 lat, mam więc pod opieką wiele osób w obserwacji wieloletniej, co daje zupełnie unikatowy materiał – pozwala zobaczyć, że choroba zaczynająca się w różny sposób w swojej końcowej fazie wygląda bardzo podobnie.
Jako lekarz nie narzekam dziś na brak zajęć, chwalę sobie ten model, choć na jedno mi nie pozwala: na działalność naukową. Żal mi tego, bo z domu wyniosłem wzorzec, że trzeba być profesorem, a mnie się to nie udało (śmiech).
B.M.: Co jest dla Pana najważniejsze w tym zawodzie?
J.S.: Najbardziej lubię praktykę, tę, która polega na kontakcie z chorym i pomocy mu, na optymalnie ustawionym leczeniu i praktycznej poradzie lekarskiej. Nawet w przypadku schorzeń o złym rokowaniu porada lekarska udzielona odpowiednio ma swoją wartość. Pacjent przestaje błądzić w niepewnościach, w domysłach. Wie, na czym stoi albo na czym leży. To też ma swoją wartość.
B.M.: Długa opieka nad jednym pacjentem sprawia, że tworzy się między Panem a podopiecznym więź?
J.S.: Staram się unikać takich więzi, bo one powodują, że przestaję się zachowywać rutynowo. A najskuteczniejsze wobec chorych jest postępowanie rutynowe, zgodne z procedurami, ze schematami. Co oczywiście nie wyklucza elementów osobistych – trzeba dać się pacjentowi wygadać, dać mu możliwość wypowiedzenia swoich skarg i przemyśleń, bo to też ma działanie terapeutyczne. Ważnym elementem jest samo badanie lekarskie. Kontakt poprzez dotyk to dla chorego gest zaopiekowania się i nie należy go pomijać. Moim zdaniem bardzo istotne jest także dokładne poinformowanie pacjenta o jego stanie na początku leczenia. Postępowanie z takim pacjentem jest dużo skuteczniejsze, on się lepiej leczy, wyżej ocenia swoją jakość życia, jest bardziej kooperatywny. Pacjenci pogubieni i niedoinformowani błądzą, szukają. Nie orientują się wystarczająco dobrze w naturze swojej choroby i wydaje im się, że im więcej wykażą własnej inicjatywy, tym lepiej.
B.M.: Wiele mówi się teraz o brakach w komunikacji lekarza z pacjentem, o tym, że studentów się tego nie uczy albo nie przywiązuje się do tego należytej wagi.
J.S.: Nie znam obecnego programu. Za moich czasów na studiach była propedeutyka interny, gdzie te elementy komunikacji były wykładane. Ale myślę, że na studenta najlepiej działa to, co sam zobaczy, czego doświadczy, obserwując swojego nauczyciela akademickiego w kontakcie z pacjentem. Ja miałem szczęście obserwować przy łóżku chorego różnych wybitnych lekarzy i myślę, że to najbardziej pobudza wyobraźnię i służy wzorcom, które się potem powtarza we własnej pracy. Dlatego studenci powinni jak najczęściej mieć możliwość obserwacji różnych sytuacji między lekarzem i pacjentem, nim jeszcze sami staną się lekarzami. Wtedy będą mieli okazję naśladować to, co jest dobre, a unikać tego, co jest złe.
B.M.: A Panu artystyczna wrażliwość ułatwia czy utrudnia kontakt z pacjentami?
J.S.: Największy wpływ na moją postawę w stosunku do pacjentów miała obserwacja mojej mamy podczas jej praktyki lekarskiej. Mama była psychiatrą, ordynatorem szpitala w Tworkach. Zabierała mnie na dyżury, bo nie miała co ze mną zrobić. Uczestniczyłem więc w jej obchodach, a także rozmaitych interwencjach. Widziałem, jak potrafiła wejść w relację z pacjentem trudnym, pobudzonym, niespokojnym. Robiła to jakby od niechcenia, mimowolnie i poprzez rozmaite dygresje uzyskiwała efekty uspokajające, dzięki czemu nie musiała uciekać się do silnych środków farmakologicznych czy unieruchomienia chorego pasami. Bardzo to na mnie zadziałało. Można powiedzieć, że była to moja pierwsza praktyka medyczna.
B.M.: To ostre wejście w świat medycyny. Dla dziecka zderzenie z chorobami psychicznymi to chyba niełatwa sytuacja. Nie bał się Pan?
J.S.: Trochę się bałem. Ale dzięki temu mogłem zauważyć, że psychicznie chory to także jest pacjent. I że on nadal pozostaje człowiekiem. I że wszystko jest możliwe.
B.M.: Od zawsze chciał Pan być lekarzem?
J.S.: Dopiero w ostatniej klasie liceum zdecydowałem się zdawać na medycynę. Bałem się wojska, chciałem zdać na jakiekolwiek studia. Na medycynę było najprościej, bo tylko tam zdawało się chemię, fizykę i biologię, a to były jedyne przedmioty, z którymi nie miałem problemów. Ale potem bardzo mi się na tych studiach spodobało. Specjalizację też wybrałem w ostatnim momencie. Chciałem być zabiegowcem, podczas studiów chodziłem na dyżury ortopedyczne. Ale ostatecznie zdecydowałem się na neurologię. Łączy w sobie między innymi elementy psychiatrii, chorób wewnętrznych i neurofizjologii, dlatego bycie neurologiem jest tak wielką przyjemnością.
B.M.: Wojska Pan jednak nie uniknął, spędził Pan w nim obowiązkowe dwa miesiące, jak wszyscy wtedy po studiach. Nauczyło to Pana czegoś istotnego?
J.S.: Wojsko okazało się bardzo cenne. U nas na roku było mnóstwo ludzi, około 600 osób. Więc kiedy poszedłem do wojska, to wreszcie miałem okazję poznać bliżej przynajmniej tę męską część, zobaczyć, jak koledzy zachowują się w nowych sytuacjach, wymagających solidarności, dyskrecji, współdziałania. To było bardzo pożyteczne doświadczenie. Przekonałem się, kto jest ile wart. W próbie bojowej (śmiech).
B.M.: Pan był już wtedy gwiazdą?
J.S.: Nie byłem jeszcze powszechnie znany. Ale do wojska gitarę zabrałem. I jak było obieranie ziemniaków, to ja nie obierałem, tylko grałem swoje piosenki.
B.M.: Podobno zaczął Pan pisać jeszcze w liceum.
J.S.: Tak, ale nic się z tego nie zachowało, to były bardzo toporne próby. Od roku 1980 zacząłem pisać piosenki, których się nie wstydzę, są do dziś w moim repertuarze. Przez dziesięć lat, czyli do powstania zespołu Elektryczne Gitary nazbierało się ich całkiem sporo.
B.M.: Pana ciotka, Krystyna Sienkiewicz, miała wpływ na Pana karierę?
J.S.: Udzieliła mi kilku fachowych rad, ale już w okresie, kiedy byłem na scenie. Wcześniej nie wiedziała, że sam coś piszę, że mam jakieś plany artystyczne. Któregoś dnia zobaczyła mnie w telewizji i dopiero wtedy dała mi kilka cennych wskazówek. Na przykład, żebym utrzymywał kontakt wzrokowy z widzami, robił wrażenie, że na każdego patrzę, choćbym nawet nic nie widział przez światła, które oślepiają na scenie. Wtedy każdy widz czuje się podmiotowo.
B.M.: Jest Pan na scenie już ponad ćwierć wieku. Kiedy działalność artystyczna sprawiała Panu najwięcej satysfakcji, była najistotniejsza?
J.S.: Im dłużej się nią zajmuję, tym większą przyjemność mi sprawia. Mam coraz więcej doświadczenia, potrafię coraz lepiej „żonglować” swoim repertuarem. Tym bardziej że on się z czasem rozszerza, bo co roku przybywa piosenek. W związku z tym, że zajmuję się i piosenką rozrywkową, z gatunku bigbitu czy rocka, i piosenką literacką, to dobierając sobie różne utwory potrafię, że tak powiem, „obsłużyć” i imprezę o charakterze literacko-muzycznym, i festyn na powietrzu z okazji Dnia Pieczarki czy Kapusty, albo też Święta Konstytucji. Mogę zagrać na imprezie zamkniętej dla jakiejś firmy, która chce się pobawić przy swoich ulubionych piosenkach i poprowadzić spotkanie autorskie w domu kultury, gdzie trochę pogadam, trochę pośpiewam, czy też eksperymentować na festiwalu muzyki alternatywnej. I to jest wielka przyjemność, że mogę to robić, że mogę mieć kontakt z widownią w małym klubie czy w teatrze, i z widownią zupełnie przypadkową, która przychodzi na festyn gdzieś w Polsce, i z wielką widownią słuchającą rocka, jak na Przystanku Woodstock, gdzie graliśmy dla 500 tysięcy ludzi.
B.M.: A w jakich formach i z jaką publicznością czuje się Pan najlepiej?
J.S.: Zdecydowanie najbardziej lubię to, od czego zacząłem, czyli piosenkę autorską. A do prezentacji piosenki autorskiej najlepiej nadaje się mała scena i publiczność, która przychodzi na przykład do domu kultury, żeby posłuchać przede wszystkim tekstów, w skromnej oprawie muzycznej.
B.M.: To, że jest Pan lekarzem ma znaczenie dla Pańskiej twórczości? Kontakt z pacjentami jest inspirujący?
J.S.: Seryjny kontakt z człowiekiem daje oczywiście cenną wiedzę, która znajduje odbicie w moich piosenkach. Nie jest tak, że opisuję w nich konkretne przypadki z życia moich pacjentów, one są objęte tajemnicą lekarską. Ale każdy pacjent ma swoją historię, której poznanie mnie wzbogaca. Kiedy w moim gabinecie pojawia się pacjent z peselem sugerującym doświadczenie życiowe, to często go podpytuję, gdzie spędził wojnę, jak ją przeżył. Miałem okazję dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, również od osób znanych publicznie, które zdarzyło mi się leczyć. Pacjenci są też dla mnie źródłem rozmaitych obserwacji. Na przykład istnieje taka teoria, udokumentowana w pracach Instytutu Żywności i Żywienia, że osoby, które doznały ekstremalnych sytuacji niedożywienia mogą żyć dłużej. I moje obserwacje to potwierdzają, wielu moich bardzo wiekowych pacjentów to są osoby, które były zesłańcami albo przeszły obóz koncentracyjny. Specjaliści tłumaczą to w ten sposób, że nadmiar energii pochodzenia pokarmowego jest przyczyną przedwczesnego starzenia się, w związku z tym okresy skrajnego niedożywienia mogą, paradoksalnie, jeśli nie spowodują innego zagrożenia zdrowotnego, wydłużyć czas życia.
B.M.: Pan jest wegetarianinem. Przestał Pan jeść mięso z pobudek etycznych?
J.S.: Pierwszym impulsem było dla mnie obrzydzenie do potraw mięsnych spowodowane tym, że w moim domu mięsa było bardzo dużo. Moja mama, pracując w Wyszkowie w poradni psychiatrycznej była nieustannie obdarowywana przez pacjentów masą różnych mięs. Na ogół był to świeżo ubity drób, co wymagało patroszenia. Było tego tyle, że dzieliliśmy się z sąsiadami. Więc dania mięsne przede wszystkim mi się przejadły. A kiedy już poszedłem na medycynę, szczególnie po zajęciach w prosektorium, w daniu mięsnym zawsze widziałem jakieś struktury anatomiczne. To był pierwszy impuls, który sprawił, że odrzucenie mięsa nie było dla mnie trudne. Potem dołączyły się pobudki ideologiczne. Uznaliśmy, wspólnie z kolegami z zespołu, którzy też są wegetarianami, że dopóki człowiek zajmuje się masową eksploatacją zwierząt, związaną z nią niehumanitarną hodowlą, karmieniem, transportem i ubijaniem, dopóki potrafi coś takiego wyrządzać zwierzętom, to oznacza, że może to wyrządzić również człowiekowi. I że nie chcemy brać w tym udziału.
B.M.: Argumenty zdrowotne dla Pana, jako lekarza, też mają znaczenie? Tyle się teraz mówi o plusach wegetarianizmu.
J.S.: To jest trudna sprawa. Tak naprawdę każda dieta, również ta teoretycznie zdrowa, może być szkodliwa, gdy jest źle zbilansowana. Jeśli na przykład usuniemy z diety „wkładkę mięsną” i zastąpimy ją nadmiarem jaj i żółtego sera, które z kolei są wysokocholesterolowe, to też nie wyjdziemy na tym dobrze. Dieta musi mieć właściwe proporcje wszystkich składników. Dieta wegańska, czyli w ogóle pozbawiona elementów zwierzęcych, też może być dobrze zbilansowana, tylko trzeba się przy niej bardziej napracować.
B.M.: Pan poszedł w ślady mamy i został lekarzem. Pańskie dzieci też kontynuują rodzinną tradycję?
J.S.: Żadne z moich dzieci, z których jestem bardzo dumny, nie zostało lekarzem, ale wszystkie lubią muzykowanie. Katarzyna i Jacek tworzą razem zespół Hollow Quartet, grający folk-rock. Koncertują, mają swoją widownię, nagrywają, a jednocześnie studiują – córka muzykologię, syn kompozycję i filozofię. W naszej rodzinie była żywa tradycja wspólnego muzykowania. Organizowaliśmy często domowe jam sessions, muzyczne spotkanie z przyjaciółmi ze specjalnie napisanymi programami, wstępną nauką tematów do zagrania. To się działo u nas w domu przez wiele lat i moje dzieci te tradycje kontynuują. Córka jest organizatorką otwartych scen muzycznych w Warszawie, gdzie każdy może przyjść, zapisać się i wystąpić ze swoim numerem. Trzymam za nią kciuki.
B.M.: Nie jest Panu szkoda, że nie wybrały medycyny?
J.S.: Nie, bo widzę, że są zadowolone ze swoich wyborów. Więc widocznie tak powinno być.
B.M.: Bycie lekarzem w Polsce to nie jest łatwy zawód. Podobają się Panu najnowsze zmiany w systemie naszej służby zdrowia?
J.S.: Od czasu zmiany ustroju w 1989 roku prób zreformowania systemu służby zdrowia było kilka. Najpierw długo nie działo się nic, wszyscy odsuwali problem na potem. W 1999 roku przyszły kasy chorych, co miało jakoś dopasować służbę zdrowia do wolnego rynku. Ale zapomniano o konkurencyjności kas względem siebie, nie było walki o pacjenta. Przestawienie tego na poszczególne oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia też niewiele zmieniło. Konkurencyjności nadal nie ma, jest tylko krótka kołderka, którą usiłujemy naciągnąć na wielkie potrzeby.
Wspominam swoją pracę w PRL-u, kiedy nie musiałem się stresować tym, czy pacjent nie leży za długo na oddziale, czy nie zrobić mu jeszcze jednego badania, nie wezwać jeszcze jednego konsultanta, jeśli wymaga tego sytuacja. Taka była wtedy praktyka. To było to, czego sam się uczyłem – postępowanie zgodne ze sztuką. Więc pomysł, żeby ujednolicić procedury wydaje się dobry, słuszny, natomiast wszystko będzie zależało od tego, czy finansowanie zryczałtowane będzie wystarczająco wysokie, czy będzie znowu krótka kołderka. A pieniędzy nie ma. Brakuje też personelu i jeżeli się go nie zachęci finansowo, jakość opieki będzie coraz gorsza. Trzeba poszukać rezerw finansowych. Może na przykład odpuścić armię? I tak nasze bezpieczeństwo nie zależy od nas, tylko od tego, co się globalnie dzieje na świecie.
B.M.: A jakie jest Pańskie zdanie na temat, który budzi wiele emocji, czyli klauzuli sumienia?
J.S.: Lekarz powinien przede wszystkim kierować się dobrem pacjenta i wybierać takie postępowanie, które gwarantuje najmniejsze zło. Zaniechanie jakichkolwiek procedur czy działań ze względu na klauzulę sumienia w moim pojęciu jest nieetyczne.