Z Pawłem Reszką, autorem książki „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy” rozmawia Małgorzata Solecka
Małgorzata Solecka: Najpierw była „Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy”, której bohaterami byli pracownicy sektora finansowego. Teraz zająłeś się lekarzami. Dlaczego?
Paweł Reszka: Wydawnictwo Czerwone i Czarne myślało o drugiej części „Chciwości” – książce, która opowie o jakimś kawałku dzisiejszej Polski. Ale we mnie siedziała od lat jakaś opowieść o lekarzach – czy są tacy, o jakich myślimy, co czują. Więc można powiedzieć, że „Mali bogowie” powstali z ciekawości. Pewnie też dlatego, że jako dziecko dorastałem w tym środowisku. Moja mama pracowała jako pielęgniarka w prowincjonalnym niedużym szpitalu w Choszcznie. Wracała z pracy, kroiła ogórki na mizerię i opowiadała ojcu o krwotokach, woreczkach żółciowych, o tym, że znów kogoś udało się uratować. Albo nie. Chodziłem po szkole do mamy do pracy, kręciłem się po szpitalu. To było coś absolutnie normalnego.
Teraz o służbie zdrowia mówi się dużo. Głównie źle. Chciałem sprawdzić, jak jest.
M.S.: I jak jest? Lekarze to konowały i potwory?
P.R.: Potworny jest system, w jakim pracują. Materiały do książki zbierałem prawie rok, przegadałem z lekarzami długie godziny. Mogę powiedzieć, że ich rozumiem. Ich opryskliwość, czasami wręcz niechęć do pacjentów, ich uzależnienia. Niekiedy od alkoholu, narkotyków, najczęściej od pracy. To zresztą nie jest nic nowego. Michaił Bułhakow, który był nie tylko genialnym pisarzem, ale też lekarzem, doskonale opisał życie i napięcia, z jakimi musi sobie radzić lekarz. Jest takie opowiadanie „Zamieć”, w którym autor „Mistrza i Małgorzaty” opisuje swoje doświadczenia jako prowincjonalnego lekarza. Bułhakow był morfinistą. Ale był też, używając współczesnej terminologii, pracoholikiem. Przyznawał się do czarnych snów, w których są tłumy pacjentów, jakie na co dzień kłębiły się w szpitalu, są dwa razy większe i on wie, że to już za wiele, że nie da rady. Ale gdy tytułowa zamieć nie pozwoliła ludziom dotrzeć do szpitala i Bułhakow zderzył się z pustką, z brakiem pacjentów, chodził po ścianach, nie wiedział, co ze sobą robić.
M.S.: Pisząc książkę, zatrudniłeś się w szpitalu…
P.R.: …na dwa tygodnie. Znaleźć pracę nie było trudno, złożyłem podanie w jednym z warszawskich szpitali i niemal natychmiast zostałem przyjęty. Na stanowisko sanitariusza. Musiałem tylko zrobić badania, co nie było skomplikowane, bo dużą część bez kolejki wykonano w szpitalu, dostałem służbowy strój i już mogłem wozić pacjentów. Wozić to było moje podstawowe zadanie. Woziłem chorych przyjętych do szpitala na oddziały albo na badania.
M.S.: Z SOR-u?
P.R.: Nie, z izby przyjęć. To, co utrwaliło mi się w pamięci – czasami rozpoczynając dwunastogodzinny dyżur, widziałem pacjenta czekającego w kolejce i gdy robiłem ostatni w tym dniu kurs, on nadal tam siedział.
M.S.: Dwa tygodnie wystarczyły na poznanie systemu od podszewki?
P.R.: Po dwóch tygodniach zostałem rozpoznany. Można powiedzieć – zdekonspirowany. Od razu zaznaczę, że w CV nie nakłamałem, żeby dostać pracę. Napisałem, że po skończeniu szkoły podstawowej imałem się różnych zajęć, co jest absolutnie zgodne z prawdą! (Śmiech).
M.S.: Nie wspomniałeś tylko, że te różne zajęcia to: korespondent wojenny, reportażysta, dziennikarz śledczy, korespondent zagraniczny… Po nagłym przerwaniu kariery sanitariusza w Warszawie nie starałeś się, wzorem Bułhakowa, zaczepić gdzieś na prowincji?
P.R.: Nawet jeśli o tym myślałem, życie brutalnie zweryfikowało plany. Pogodzenie pracy dziennikarza z pisaniem książki i zasuwaniem na etacie sanitariusza, i jeszcze z życiem rodzinnym jest bardzo trudne. Poza tym, przez te dwa tygodnie napatrzyłem się, jak funkcjonuje szpital. W książce mogłem wykorzystać tylko część swoich obserwacji.
M.S.: Pewnie też dlatego, że narracja „Małych bogów” to przede wszystkim opowieści samych lekarzy. Potrafiłeś ich słuchać i zadać właściwe pytania.
P.R.: Na pewno pomogło to, że gwarantowałem anonimowość i starałem się, żeby byli nierozpoznawalni.
M.S.: Opowieści są anonimowe, ale każdy, kto ma zawodowo do czynienia ze służbą zdrowia w tych opowieściach odnajduje codzienność systemu. Na przykład lekarz opisuje poczekalnię w przychodni i swoją obawę przed opuszczeniem gabinetu. Nie może wyjść po herbatę i kanapkę, bo boi się, że tłum pacjentów może go nie zlinczuje, ale będzie miał za złe. Albo pacjent idzie za lekarzem do toalety, też słyszałam to nieraz. Co myślisz teraz, po pracy nad „Małymi bogami”, o lekarzach?
P.R.: Przede wszystkim wydaje mi się, że ich rozumiem. Są takimi samymi ludźmi, jak my. Chcieliby normalnie żyć, normalnie zarabiać. Zamiast tego zostają wkręceni w jakąś absurdalną spiralę. Pracując normalnie, powiedzmy nawet nie 8, ale 10 godzin dziennie, pięć razy w tygodniu, nie byliby w stanie się utrzymać, założyć rodziny. Zdobycie specjalizacji otwiera niemal nieograniczone możliwości zarabiania kasy – ale jednocześnie zabija możliwość normalnego życia.
To szczególnie jest widoczne u młodych lekarzy. Oni patrzą na swoich starszych kolegów i całym sercem nie chcą stać się tacy sami. Chcą w życiu zachować równowagę między pracą a czasem dla siebie, dla rodziny. Starsi patrzą na nich ze zgorszeniem, z oburzeniem wręcz. Komentują: – My mieliśmy jeszcze gorzej, lekarze zawsze tak pracowali. Tak, czyli po osiemdziesiąt, po sto godzin tygodniowo. Etat w szpitalu, własny gabinet, praca w przychodni sieciowej, dyżur w przychodni nocnej pomocy lekarskiej albo karetce. Dwa dni bez dyżuru, bez dodatkowego zajęcia – to już luksus.
M.S.: W „Małych bogach” ten podział pokoleniowy jest bardzo widoczny. A przecież dość powszechnie się sądzi, że środowisko lekarskie to monolit…
P.R.: Na pewno tak nie jest. Wśród lekarzy jest wiele podziałów. Choćby między tymi, którzy pod koniec lat 90. przejęli przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej, dziś sami przyjmują pacjentów, ale też są właścicielami tych przychodni, zatrudniają innych lekarzy, pielęgniarki. W środowisku często są postrzegani jak biznesmeni. Że patrzą na pacjenta pod kątem kosztów. Najlepiej, jakby się zapisał na listę aktywną, NFZ za niego płacił stawkę, a pacjent nie pamiętał, że ma swojego lekarza. Tak mówią lekarze – specjaliści ze szpitali, zwłaszcza ci, którzy dyżurują na SOR. Rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana, bo to głównie lekarze pracujący w przychodniach POZ przyjmują w ciągu ośmiu, czasem więcej, godzin pracy, kilkudziesięciu pacjentów i widzą przed swoimi gabinetami gęsty tłum. Natomiast to, co na pewno można powiedzieć o lekarzach – choć jest wśród nich wiele podziałów, są równocześnie środowiskiem bardzo hermetycznym. I z tych opowieści, które słyszałem, można też wnioskować, że w razie zagrożenia z zewnątrz – solidarnym. Bronią swoich, mówiąc wprost.
M.S.: Czują się atakowani, na przykład przez dziennikarzy?
P.R.: Czasami. W moich rozmowach przewijał się wątek nagonek na lekarzy. Bardziej realny wydaje się w tej chwili problem, może raczej zjawisko, rosnącej roszczeniowości pacjentów. To już nie chodzi tylko o to, że pacjenci uważają, że wszystko im się należy, że lekarz powinien być do ich dyspozycji non stop. Chodzi o zagrożenie pozwami za złą, zdaniem chorego albo jego rodziny, opiekę medyczną.
M.S.: Opisujesz przypadek, gdy rodzina występuje z pozwem przeciw szpitalowi, bo zmarł dziewięćdziesięcioletni dziadek. To daje do myślenia.
P.R.: Na mnie większe wrażenie zrobiła opowieść lekarza, anestezjologa, który znieczulał kobietę do cesarki, i znieczulenie, mówiąc kolokwialnie, nie zadziałało. Pacjentka poczuła straszny ból. Natychmiast dostała narkozę, otoczyli ją opieką, tłumaczyli, że bardzo rzadko, ale takie rzeczy mogą się zdarzyć. I ten młody lekarz dostaje pismo, w którym pacjentka się skarży nie tylko na fizyczny ból – nikt nie kwestionuje tego, że wydarzyła się straszna rzecz – ale również na to, że on zabrał jej radość macierzyństwa. Ten lekarz jest przekonany, że pismo przygotowała lub przynajmniej konsultowała kancelaria prawna, specjalizująca się w sprawach o błędy medyczne. I mówi: „Mógłbym powiedzieć to samo, że ta kobieta zabrała mi radość z mojej pracy, że już zawsze będę patrzył na pacjentów z podejrzliwością, że będą chcieli wykorzystać moją pracę przeciwko mnie”.
M.S.: Czego jeszcze boją się lekarze?
P.R.: Ci młodzi na pewno boją się, że staną się tacy sami, jak starsi. Że przestaną patrzeć na pacjentów jak na ludzi. Ta znieczulica, którą umieściłem w tytule, to jest – tak mi się przynajmniej wydaje – jeden z upiorów, który straszy młodych lekarzy. Oni niemal codziennie sprawdzają, czy jeszcze coś czują, czy są zdolni do empatii. Nie chcą traktować pacjentów po chamsku, nie chcą być niemili czy obojętni. Gdy im się to zdarzy, tłumaczą sobie, że to był tylko incydent, że przecież normalnie „tacy” nie są. Ale przychodzi taki moment, że już nie sprawdzają. Że stają się tacy, jacy nie chcieli być. To strasznie smutne.
M.S.: Miałbyś jakąś receptę?
P.R.: Jako sanitariusz? W dodatku były?
M.S.: Jako Paweł Reszka, autor książki, dziennikarz, obserwator rzeczywistości.
P.R.: Coś musi się zmienić. Bez przerwy mówi się o reformach w służbie zdrowia, ale zasadnicza sprawa jest dość prosta: lekarze muszą więcej zarabiać przy mniejszym nakładzie pracy. Jeśli to się nie zmieni, to żadne reformy nie pomogą. Bo pacjent tak czy owak stanie przed przemęczonym, obojętnym, znieczulonym na jego problemy, i na niego samego, lekarzem.