Większość ekonomistów wieszczy, że nadchodzi spowolnienie gospodarcze, a jego symptomy podobno już tu i ówdzie są widoczne. Jestem z natury dość nieufny w stosunku do prognoz wygłaszanych przez ekonomistów. Dotychczasowe doświadczenie życiowe mówi mi, że ekonomia to nauka historyczna. Rzadko kiedy ekonomiści w miarę precyzyjnie potrafią przewidzieć zdarzenia, które potem wstrząsają światem, bo do tego, aby przewidzieć w okresie koniunktury to, że się ona kiedyś skończy, nie trzeba żadnej nauki, to po prostu jest oczywista oczywistość. A kiedy już dekoniunktura nadejdzie, wtedy jak grzyby po deszczu rodzą się najróżniejsze analizy, dlaczego ona nadeszła i wszystko to jest wypowiadane przy użyciu bardzo mądrych słów, przez wielkie autorytety i z bardzo poważnymi minami.
Przyjmując, że wygłaszane ostatnio przepowiednie mają jednak swoje uzasadnienie, odczuwam zaniepokojenie tym, co może się dziać w naszym systemie ochrony zdrowia. Bo dekoniunktura gospodarcza oznacza, że spadną nakłady na opiekę zdrowotną, co będzie skutkiem obniżenia przychodów z tytułu zbieranych składek. A mniejsze przychody oznaczają, że z całą siłą mogą wypłynąć na powierzchnię wszystkie niezałatwione problemy, które przez ostatnie lata przykrywane były zwiększonymi wydatkami, w tym głównie na płace. Gasząc mniejsze lub większe pożary, zwiększone przychody NFZ-u wydawane były przede wszystkim na wynagrodzenia i tak naprawdę żaden z istotnych problemów naszego systemu ochrony zdrowia nie został definitywnie rozwiązany. Kolejki, jakie były, takie są, bałagan strukturalny i funkcjonalny mają się w najlepsze, a nawet są większe niż przez kilkoma laty, scentralizowany NFZ stał się jeszcze bardziej nieruchawy, szpitale znów potężnie się zadłużyły, wygenerowany przez Ministerstwo Zdrowia ustawą o sieci szpitali oraz coraz to bardziej księżycowymi wymogami konkursowymi deficyt kadr medycznych trwa, a ewentualna poprawa może nastąpić po kilku latach, mimo iż można byłoby uzyskać poprawę znacznie szybciej i bez większych nakładów finansowych, po prostu cofając błędne decyzje.
Kiedy więc zwiększony w ostatnich latach spływ składki zdrowotnej został częściowo roztrwoniony, można mieć obawy, jak sobie poradzimy w najbliższych latach z tymi tylko częściowo wymienionymi wyżej nierozwiązanymi problemami. Nie pierwszy raz zdarza się, że zamiast okres koniunktury wykorzystać na przeprowadzenie istotnych i trudnych zmian, które aby się udały, najczęściej trzeba niejako „kupić” zwiększonymi nakładami, to niestety taki okres najczęściej przesypiamy, a do zmian i reform przystępujemy w okresach najmniej tym zmianom sprzyjających. Cała nadzieja w tym, że zadziała ustawa zwiększająca nakłady na opiekę zdrowotną do 6% PKB i budżet państwa będzie zobowiązany nareszcie dołożyć jakieś środki do ochrony zdrowia.
Tak nawiasem mówiąc, jestem zaskoczony, jak niewielka jest wiedza przedstawicieli mediów, społeczeństwa i dyskutantów na różnych konferencjach odnośnie do źródła pieniędzy, którymi dysponuje NFZ. Coraz to ktoś wygłasza zdanie, że oto w ostatnich latach zwiększyliśmy (w domyśle – państwo, rząd?) nakłady na opiekę zdrowotną, gdy tymczasem stało się tak dlatego, że dzięki rezygnacji z zapowiadanej likwidacji NFZ i z zapowiadanego przeniesienia finansowania ochrony zdrowia do budżetu państwa ocalone zostało finansowanie ochrony zdrowia ze składki zdrowotnej i właśnie dzięki temu, że szczęśliwie nie przeprowadzono tych zapowiadanych zmian, nadal zbierana jest składka, na co politycy – na szczęście – nie mają bieżącego wpływu, a nakłady finansowe na zdrowie rosły całkiem przyzwoicie. Tak więc zasługą rządzących jest to, że dobrego nie zepsuli, a mogli.
I to też już jest sukces.