Negatywnych artykułów o lekarzach powstaje sto w miesiącu, nie ma sensu ze wszystkimi walczyć. Tak Rzecznik Praw Lekarzy na początku września kwitował apele przedstawicieli lekarzy rodzinnych, którzy przekonywali samorząd do większego zaangażowania w walkę o dobre imię medyków.
Udało się – przynajmniej w pewnym zakresie. Naczelna Izba Lekarska zamawia opinię prawną na temat jednej z publikacji, dotyczących praktyk lekarzy rodzinnych, sami zaś lekarze jednoznacznie żądają od swojego samorządu konkretnych pomysłów na walkę z pomówieniami i fałszywymi oskarżeniami.
Tym razem poszło o lipcowe artykuły z „Dziennika Gazety Prawnej”, które oparte zostały na tezie, że lekarze rodzinni przejedli „gigantyczną, bezprecedensową podwyżkę stawki kapitacyjnej”, jaką otrzymali w styczniu 2015 roku. Sęk w tym, że takiej podwyżki… nie było. Co prawda podstawowa stawka kapitacyjna rzeczywiście wzrosła w sposób znaczący – o kilkadziesiąt złotych – ale jednocześnie lekarze rodzinni stracili potrójny przelicznik za chorych na cukrzycę i choroby układu krążenia. Dodatkowo – Narodowy Fundusz Zdrowia od tego roku przestał płacić za pacjentów wyświetlających się w eWUŚ na czerwono. Te dwa czynniki oraz rozszerzenie katalogu badań, które lekarz podstawowej opieki zdrowotnej powinien finansować i obciążenie lekarzy dodatkowymi obowiązkami biurokratycznymi sprawiło, że większość medyków w ogóle nie odczuła podwyżki w swoim budżecie. Ba, są tacy, którzy na zmianach wprowadzonych w styczniu 2015 roku wręcz stracili. Nic dziwnego, że artykuły oskarżające lekarzy o to, że większe pieniądze z NFZ zabrali do kieszeni, a pacjenci nadal muszą płacić za badania diagnostyczne z własnej kieszeni, oburzyła lekarzy POZ.
– O sprawie artykułu rozmawialiśmy półtorej godziny. Przez niemal cały czas Rzecznik Praw Lekarzy starał się przekonać nas i udowodnić, że podejmowanie jakichkolwiek działań jest bezcelowe. Usłyszeliśmy na przykład, że „powstaje sto takich artykułów miesięcznie, więc lepiej je przemilczeć, bo i tak nie damy rady” i to, że izby lekarskie wiele razy angażowały się w nieudane procesy – mówił bezpośrednio po spotkaniu w Warszawie Maciej Kupiec, lekarz rodzinny z Wrocławia, reprezentujący młodych lekarzy przy Kolegium Lekarzy Rodzinnych.
Sprawa wydawała się ewidentna: dziennik napisał nieprawdę, co łatwo udowodnić, analizując budżety konkretnych praktyk lub budżety modelowe, oparte na uśrednionych danych. Nawet jeśli lekarze rzeczywiście otrzymali podwyżkę, wyniosła ona nie więcej niż kilka procent ubiegłorocznego budżetu. Dlaczego więc Rzecznik Praw Lekarza, instytucja samorządu lekarskiego powołana między innymi do obrony dobrego imienia lekarzy, wzbraniał się z działaniami interwencyjnymi (nie mówiąc już o tym, że nie podjął ich z własnej inicjatywy, gdy był na to czas, czyli zaraz po publikacji)?
Częściowo odpowiedzią jest „nieoficjalna opinia prawna”, czy też raczej mail o charakterze półprywatnym, którym dysponował RPL. „Artykuł zamieszczony w Gazecie Prawnej z 20 lipca (…) dotyczy zarządzania pieniędzmi przeznaczonymi dla lekarzy w ramach
Jednak spotkanie przyniosło pewne efekty: ustalono, że samorząd lekarski zamówi oficjalną, pełną ekspertyzę prawną dotyczącą możliwości dochodzenia praw przez lekarzy rodzinnych wobec dziennikarzy, którzy podali nieprawdziwe informacje. Ale problem w tym, że zgodnie z przepisami prawa prasowego, lekarzom nie przysługuje prawo do sprostowania (żądanie takie trzeba złożyć do trzech tygodni od momentu publikacji), a w sytuacji gdy terminowo nie zażądało się sprostowania i jednocześnie nie wystąpiły inne, znaczące okoliczności, ewentualna droga sądowa też staje pod znakiem zapytania.
Jednak opinia prawna może być ważna na przyszłość, nie tylko dla lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej. Co prawda podczas spotkania z NIL nie padły ze strony Rzecznika Praw Lekarza żadne deklaracje dotyczące wsparcia w kolejnych, potencjalnych konfliktach z mediami (wręcz przeciwnie, według Macieja Kupca lekarze rodzinni powinni na własną rękę przygotować plan działania), ale samo posiadanie wykładni prawnej może gotowym do walki lekarzom dodać skrzydeł.
Bo to, że lekarze powinni „coś” zrobić, by bronić swój wizerunek, dla zdecydowanej większości środowiska medycznego jest oczywistością. Temat powraca przy okazji kolejnych zjazdów samorządu lekarskiego i cyklicznych spotkań prezesów okręgowych izb lekarskich. O wyzwaniach, jakie stwarzają współczesne media, rozmawiano m.in. na spotkaniu, które odbyło się pod koniec maja w Gdańsku. Nie brakowało i tam głosów, że wobec napastliwych wobec lekarzy publikacji medialnych najlepszą strategią jest przemilczanie, ale te głosy pozostawały w wyraźnej mniejszości. – Trzeba reagować! – zgadzała się zdecydowana większość uczestników spotkania. Przykładów nieuzasadnionych medialnych ataków na lekarzy – zarówno jako grupę zawodową, jak i konkretne osoby – nie brakuje. Nie chodzi o wszystkie negatywne teksty czy programy dotyczące lekarzy. Część z nich z pewnością w mniejszym lub większym stopniu ma pokrycie w faktach. Ale są i takie zdarzenia, w których lekarze trafiają pod pręgierz opinii publicznej w sposób zupełnie nieuzasadniony – a gdy to nawet zostanie dowiedzione, nie słyszą nawet słowa ”przepraszam”. Co więcej – mija kilka, kilkanaście tygodni i schemat publicznego linczu się powtarza. Najbardziej drastycznym przykładem krzywdy, jaką media wyrządziły konkretnemu lekarzowi w ostatnim roku jest tzw. sprawa Maciusia z Kutna. Chłopiec, którego doświadczona lekarka – ordynator pediatrii odesłała w pierwszych miesiącach roku do domu z rozpoznaniem zapalenia oskrzeli, zmarł. Przez kilkadziesiąt godzin cała Polska słuchała i czytała wstrząsające materiały, piętnujące znieczulicę lekarzy, niewydolność systemu opieki zdrowotnej, przeciwstawiające bezduszność lekarza rozpaczy matki. Nie minęły trzy dni i okazało się, że zwolniona ze stanowiska lekarka w niczym nie zawiniła, dziecko udławiło się fragmentem długopisu. Tragedia rodzinna. I katastrofa etyczna, jeśli w ogóle w mediach słowo etyka cokolwiek jeszcze znaczy. W każdym razie – w żadnym medium publicznie nie przeproszono ani lekarki, ani szpitala – pod którego adresem sformułowano również wiele ciężkich zarzutów. Media, z wielu przyczyn, coraz częściej dopuszczają się mniej lub bardziej świadomych manipulacji faktami – ale błędem jest myślenie, że o fakty tu chodzi. Nie chodzi o fakty, chodzi wyłącznie o emocje. Jeszcze dziesięć lat temu odwoływanie się wyłącznie lub głównie do emocji odbiorców było domeną tabloidów. Dziś – niewiele jest mediów, które działają w oparciu o inne kryteria niż emocje czytelnika, widza, użytkownika, słuchacza. Informacja została zastąpiona przez infoteiment, czyli połączenie informacji z rozrywką. Obiektywizm, równy dystans do wszystkich stron sporu, konfliktu, opisywanej sytuacji, rzetelność – to wartości, które odeszły lub odchodzą do lamusa w dużej części redakcji. Jeśli nałożymy na to deprofesjonalizację zawodu dziennikarza (pracownikiem mediów może być w zasadzie każdy, kto w miarę sprawnie posługuje się językiem polskim na poziomie gimnazjum)… Inaczej już nie będzie.
Dlatego oczekiwanie, że, tak jak dziesięć czy piętnaście lat temu, dziennikarze (mediaworkerzy) będą dociekać prawdy i wkładać wysiłek w ustalanie (żmudne) faktów, pracowite poszerzanie wiedzy na tematy, o których piszą czy mówią, jest co najmniej naiwne.
Walka o dobre imię nie może się jednak sprowadzać do pisania sprostowań czy pozwów sądowych. W każdej kryzysowej sytuacji medialnej lekarze powinni reagować szybko i precyzyjnie, tak jak na sali operacyjnej – przygotowując materiał backgroundowy, angażując autorytety medyczne, konsultując sprawę z prawnikiem czy specjalistą PR. Nie chodzi o obronę „czarnych owiec” za wszelką cenę. Reakcja, aby była wiarygodna, musi być – zupełnie jak medycyna – oparta na faktach. Inaczej będzie przeciwskuteczna. Ale brak reakcji, tak jak brak terapii, po prostu zabija. Wiarygodność, prestiż zawodu, zaufanie. A wskrzeszanie umarłych ciągle leży poza zasięgiem medycyny, warto o tym pamiętać.