Przed sądem stanął w charakterze świadka prof. Antoni Dziatkowiak. Emerytowany (od 2001 roku) kardiochirurg z Krakowa, sława w tej specjalizacji. Nie tylko strony procesowe, ale i obserwatorzy wiedzieli, że profesor będzie bronił swego ucznia – oskarżonego dr. G., bo wielokrotnie z taką intencją wypowiadał się już w prasie.
W latach gdy Mirosław G. był ordynatorem na oddziale kardiochirurgii stołecznego szpitala MSWiA, Antoni Dziatkowiak regularnie przyjeżdżał tam z Krakowa jako konsultant. Złożył rezygnację po zatrzymaniu dr. G.
Pierwsze pytanie prokuratora do świadka wiązało się właśnie z wizytami profesora na kardiochirurgii szpitala przy ulicy Wołoskiej.
Gorzkie żale
- Czy miał pan spotkania z personelem tego oddziału?
- Tak. Na doktora G. wpływały skargi i dyrektor szpitala prosił mnie, aby mediować. Odbyłem kilka takich spotkań, za każdym razem dochodziliśmy do konsensu, ale potem okazywało się, że jest to jak groch o ścianę. Lekarze znowu wnosili te same pretensje.
- Czego dotyczyły skargi?
- Zespół czuł się przeciążony; ci młodzi ludzie narzekali, że zbyt dużo czasu trzeba spędzać w klinice, asystent uczestniczący w operacji w razie późniejszych komplikacji musiał przyjeżdżać do chorego nawet w nocy. To im nie odpowiadało.
Profesor przyznaje, że lekarzy było za mało: zaledwie sześciu, a należało zatrudnić dwunastu lub piętnastu. Podlicza zabiegi w latach 2001-2006, gdy ordynatorem był dr Mirosław G. Wychodzi imponująca liczba: 4182 operacje i 132 przeszczepy. Wskaźnik śmiertelności – 4,5%.
- W Europie – przypomina Antoni Dziatkowiak – dopuszczalne jest 10%. To był wielki sukces. Dla porównania – za ordynatury prof. Zbigniewa Religi, w podobnym okresie, odbyły się 332 operacje. (Świadek nie informuje, że wówczas było mniej sal zabiegowych.)
Prokurator chce wiedzieć, czy osiągnięcie takiego rekordu operacyjnego na kardiochirurgii przez tak nieliczny zespół można uznać za normalne tempo pracy.
Dziatkowiak: – Gdyby to byli pasjonaci...
- Czy pan profesor dopuszcza taką możliwość – oskarżyciel drąży temat, bo wiąże się on z zarzutem mobbingu – że niedoświadczone osoby mogły nie wytrzymać narzuconego im tempa?
Świadek w odpowiedzi wraca do opisu sytuacji, jaką dr G. zastał po objęciu stanowiska: – Wykonywano jedną operację dziennie, bo prof. Religa mało przebywał w szpitalu – jeśli się zjawiał, to o niespodziewanej porze, gdyż był zaangażowany na innych polach działalności. Nie przygotował asystentów do specjalizacji, w klinice bywał bardzo rzadko. Dyrektor szpitala powiedział mi wprost: tu trzeba zrobić porządek, bo za poprzedniego ordynatora było ochlejstwo, nieobyczajność i zdemoralizowanie.
Zdaniem świadka, zespół przeżył szok, gdy dr G. wprowadził dyscyplinę i zaczął wybijać pracownikom z głów, że każda operacja zacznie się o godzinie 8.00 a skończy o 14.00. Wymagał, aby asystent uczestniczący w zabiegu dopilnował potem, czy wszystko z pacjentem jest w porządku. Dla niektórych pracowników było to nie do przyjęcia – natychmiast uznali, że nie podołają i odeszli. A wśród pozostałych zaczęły się bunty.
- Próbowałem to wszystko jakoś uładzić – zeznaje prof. Dziatkowiak. – Tłumaczyłem młodym lekarzom, że w ich interesie jest jak najszybsze wyspecjalizowanie się, a do tego trzeba 150 samodzielnych operacji. Ale nie mogliśmy się porozumieć.
Prokurator pyta, czy mogło być tak, że zespół nie był dopuszczany do głosu?
Świadek zaprzecza – on sam raz w miesiącu organizował na oddziale tzw. gorzkie żale, każdy mógł się wypowiedzieć, ale to nic nie dawało. Jego zdaniem, zespół od początku był stymulowany z zewnątrz.
Prokurator: – A czy dopuszcza pan taką możliwość, że personel bał się ordynatora?
Dziatkowiak: – Jak mógł się bać, skoro na niego donosił?
Świadek nie mógł zrozumieć, dlaczego lekarze donosili na swego szefa. Dziwią go też pretensje odnoszące się do zarobków. Przecież lekarze sami przygotowywali ewidencję należnych wynagrodzeń ponad normę.
Prokurator: – Jest pan pewien, że ten system funkcjonował?
Świadek: – Pilnowanie zasad było w ich własnym interesie.
Pada pytanie, jaką osobą jest doktor G.?
Profesor z uśmiechem: – To odważny, świetny chirurg, ale jako żony bym go sobie nie wybrał. Podobnie jak ja, w pracy najpierw wymagał od siebie. Podwyższone standardy czystości wyniósł z czasów pracy w klinice, którą kierowałem.
Przy okazji profesor serwuje dygresję, jak na obchodzie sam zmienił pacjentowi podsuwacz (kaczkę, basen?), bo pielęgniarki nie spieszyły się.
- Czy oskarżony był trudny we współżyciu? – docieka prokurator.
Po raz kolejny obrona oskarżonego przez jego nauczyciela wypada żarliwie: – Doktor G. przy mnie – to jak gołąbek pokoju – profesor rekomenduje swego ucznia. – Zmusił zespół do intensywnej pracy, nie dając nic w zamian. Bo jakie instrumenty władzy ma ordynator? Może tylko zachęcać do pracy dobrym słowem, a jak to nie pomaga, szukać innego rozwiązania. Odniosłem wrażenie, że mobbing był stosowany na oddziale, ale przez zespół – wobec doktora G.
Religa chciał ordynatury dla syna
Gdy przychodzi kolej na pytania obrońcy oskarżonego dr. G., nawiązuje on do wypowiedzi świadka, że jego zdaniem, zespół od początku był stymulowany do buntu przez kogoś z zewnątrz. I że to jątrzenie zdemoralizowało młodych ludzi.
Mecenas: – Czy może pan powiedzieć, kto to był?
- Musiałbym źle powiedzieć o zmarłym, a uczono mnie, że tego się nie robi.
Profesor nie daje się jednak długo prosić, choć zastrzega, że jeśli ujawni to nazwisko, to z wielkim niesmakiem:
- Sprawa jest bardziej złożona, niż się wydaje – stwierdza. – Długo musiałbym mówić o genezie konfliktu.
Zdaniem świadka, sprawa wyglądała tak: Przyjście dr. G. do szpitala MSWiA było nie na rękę niektórym kardiochirurgom, bo i w tym zawodzie jest rywalizacja. Dr G. przyjmował chorych zdyskwalifikowanych do zabiegu w innych szpitalach, a przeszczepiał znacznie więcej niż inni. Miał ku temu warunki. Dyrektor szpitala MSWiA Marek Durlik zawarł z oddziałami intensywnej terapii w Polsce umowę, że skierują do tej właśnie placówki ciężkie przypadki, gdy sami nie będą już mogli choremu pomóc. Większość pacjentów z tej kategorii udało się w wyspecjalizowanej i świetnie wyposażonej klinice na Wołoskiej uratować, inni – przy zachowaniu wszystkich procedur – zostali dawcami, narządów i organów.
W tym czasie prof. Wojciech Rowiński, konsultant krajowy do spraw transplantologii, w najlepszej wierze zgłosił do Ministerstwa Zdrowia fakt, że zmalała liczba dawców w szpitalu, gdzie był dyrektorem kliniki transplantologii. Pismo wskazujące na dyrektora Durlika, że ten intensywnie zabiega o organy do przeszczepu, trafiło do rąk prof. Religi, który właśnie został ministrem zdrowia.
- To swego czasu mój przyjaciel – zeznaje prof. Dziatkowiak – któremu gratulowałem pierwszego przeszczepu. Ale potem sprawy potoczyły się, jak się potoczyły. Dwukrotnie był ordynatorem kardiochirurgii na Wołoskiej i za każdym razem został zwolniony za pijaństwo. Mając pismo prof. Rowińskiego w ręku, postanowił: "Teraz im pokażę". Ponieważ mnie nienawidził, to trafił w mego ucznia.
Na dowód szczególnie niechętnego nastawienia prof. Religi do oskarżonego dr. G., profesor Dziatkowiak podaje przykład konkursu na stanowisko ordynatora na kardiochirurgii szpitala MSWiA, w którym kandydował dr G.:
- Próby unieważnienia konkursu się nie powiodły. Religa spróbował więc inaczej. Obserwowałem, jak w czasie przerwy w rozmowie z organizatorami konkursu wymachiwał jakąś teczką. Potem się dowiedziałem, że były w niej anonimy na dr. G. Przypuszczam, że Religa potrzebował tego stanowiska dla swego syna Grzegorza.
Świadek twierdzi, że przekaźnikiem inspiracji z zewnątrz był asystent, dr Janusz Cz., choć ten żadnego pisma ze skargą na ordynatora nie podpisał.
Na koniec adwokat dr. G. czyta fragment opublikowanego w książce wywiadu z prof. Zbigniewem Religą o jego szkole operowania. Prosi świadka o odniesienie się do fragmentu wypowiedzi, że "stosowanie jednakowego postępowania w tej sztuce nie jest potrzebne".
Prof. Dziatkowiak: – Nikt trzeźwy nie mógłby tak odpowiedzieć.
Chrześcijanin nie odmawia
- Czy lekarze mogą przyjmować dowody wdzięczności? Gdzie jest granica między dowodem wdzięczności a korupcją? – pyta sędzia.
Prof. Dziatkowiak: – Trzeba znać obyczajowość w danym kraju. Wykonałem ponad 30 tysięcy zabiegów i zdarzały mi się różne sytuacje. Jeżeli babcia przynosi pięć jajek od swojej kurki i dziękuje za operację wnuczki, to mam nie przyjąć? W razie odmowy ona pomyśli, że z chorą dzieje się coś złego. W naszej kulturze chrześcijańskiej niewdzięczność jest naganna. Ale proszę mi wierzyć: większość operatorów, z zasady nie pijących, z obrzydzeniem patrzy na wciskane im do rąk koniaki.
- A czy byłaby dla świadka różnica – sędzia drąży temat – gdyby pacjent przyniósł kopertę?
- Wtedy zostałby wyrzucony.
Jeszcze jedno pytanie od sądu: – Czy nie dotarł do pana sygnał, że którykolwiek z asystentów domagał się korzyści majątkowej? Albo – skargi od rodzin pacjentów na składanie niestosownych propozycji seksualnych?
- To niemożliwe, ja bym o tym wiedział.
Na koniec swego zeznania prof. Antoni Dziatkowiak oświadczył: – Żaden lekarz nie zostawi człowieka w potrzebie. Doktor G. jest moim uczniem. Gdyby nawet popełnił zbrodnię, to ja mam obowiązek podania mu ręki. Miałem wiele telefonów od lekarzy, wśród których jest przekonanie o niewinności dr. G. Wiadomo, skąd się wzięło oskarżenie. Minister zdrowia uznał się za eksperta w ocenie swojej ofiary. Ale nie przewidział, że Ziobro za dużo powie i skutki tego będą takie, że nie ma kliniki kardiochirurgii przy ul. Wołoskiej.
Rozmowy w dyżurce
Podczas następnych dwóch rozpraw o mobbingu mówili lekarz i pielęgniarki.
Tomasz M., młody chirurg z I stopniem specjalizacji, najpierw miał za szefa Zbigniewa Religę, a następnie przez dwa lata Mirosława G. Odszedł z oddziału, bo, jak twierdzi, był problem ze zrobieniem specjalizacji – ordynatorowi zależało głównie na tym, aby jak najwięcej operować. Mobbing dr. G. spowodował, że "kardiochirurgia mi obrzydła". Obecnie M. leczy w Centrum Onkologii, rozpoczął specjalizację z chirurgii onkologicznej. Chwali sobie warunki pracy.
Co szczególnie tak mu obrzydło?
- Oskarżony – tłumaczy Tomasz M. w sądzie – nie używał wulgarnych słów ani siły, ale maltretował psychicznie. Nie tylko lekarzy, także pielęgniarki, zwłaszcza instrumentariuszki. Gdy w czasie operacji coś się komplikowało, dr G. wyżywał się na otoczeniu. Wyszydzał, poniżał; do mnie przy stole operacyjnym zwracał się per "chłopcze", choć miałem wtedy już troje dzieci. Na obchodzie, w obecności chorych, zwrócił się do lekarza słowami: "Dlaczego pan tak leczy, czy pan chce stracić pacjenta?"
Na pytanie, czy ordynator rzucał narzędziami chirurgicznymi, świadek może powiedzieć tylko tyle, że wie o tym ze słyszenia.
Natomiast zeznająca po nim instrumentariuszka Beata M., która rok przepracowała u dr. G., terminując dopiero w tym zawodzie, twierdzi, że była świadkiem nie tylko wulgarnego zachowania ordynatora, ale też rzucania przez niego narzędziami.
- W kogo? – dopytuje się sędzia.
- Nie były wycelowane w jakąś osobę; spadały obok człowieka, na podłogę.
- A w czym przejawiała się wulgarność?
- Na pewno – nie w rzucaniu przekleństwami, lecz w poniżającym traktowaniu personelu, dobitnym podkreślaniu popełnionych błędów. Np. publicznie twierdził, że ktoś jest nic nie wart, albo potrafił powiedzieć o pielęgniarce, że jest głąbem. Kiedyś wypadła nam z rąk igła ze szwem, szukałyśmy jej na podłodze, ordynator powiedział, że go to g... obchodzi, zamyka klatkę. Potem ta sprawa została opisana w książce zabiegów operacyjnych.
Tego rodzaju zeznania oskarżony dr G. kontruje kilkakrotnie sprawdzonym już sposobem: pyta pielęgniarkę, czy ma wiedzę, aby autorytatywnie wypowiadać się o operacjach kardiochirurgicznych.
Beata M. bez dyskusji przyznaje, że po krótkim stażu nie zdobyła takiej wiedzy.
Wtedy dr G.: – Ale nie wyklucza pani takiej sytuacji, że w pierwszoligowej klinice pani się nie sprawdziła?
Kolejna zeznająca pielęgniarka, Marzena A., która pracowała w szpitalu MSWiA niecały rok, potwierdza zarzut o "atmosferze terroru" na oddziale. – Gdy ordynator wchodził, była panika. Pacjentów budziłyśmy do mycia o 4 nad ranem, a nawet 1 w nocy. Mówiło się, że będzie źle, gdy np. wieziono na operację 90-latka. Zazwyczaj taka osoba nie wracała żywa. Wtedy ordynator szukał winnych.
Zdaniem świadka, w klinice liczyła się przede wszystkim liczba operacji, nawet kosztem życia operowanych. I tempo – na przykład do domu wypisywani byli pacjenci z cieknącymi ranami mostka. A to dlatego, aby można było przyjąć kolejnego chorego.
Ale na przygważdżające pytanie obrońcy oskarżonego, jaką wiedzą medyczną dysponuje, że może podać powód śmierci pacjenta (dr G. zaprzeczył, by doszło do wspomnianej operacji tętniaka u tak wiekowego pacjenta). – Marzena A. przyznaje, że temat zna z rozmów w dyżurce pielęgniarek. Nie była na sali operacyjnej.
W klinice czas się nie liczy
Podobnie jak na poprzednich rozprawach, zeznający podwładni dr. G. za przejaw mobbingu uważają nagminne wydłużanie czasu pracy.
Beata M. twierdzi, że był to zasadniczy powód jej odejścia z kliniki. – Nie wytrzymywałam takiego obciążenia, kończyłam pracę o godzinie 22.00, a zaczynałam nazajutrz o 7 rano – mówi. – Nigdy nie dostałam za to dodatku – kontynuuje. – Pielęgniarka oddziałowa była chyba zbyt zastraszona, aby dochodzić naszych praw. Ordynator nie przyjmował żadnych argumentów. Raz z powodów losowych – pękła rura wodociągowa w moim mieszkaniu – wyszłam ze szpitala o 14.30, czyli w porze, gdy wedle umowy powinnam skończyć pracę. Nazajutrz dr G. miał o to do mnie pretensje.
Również dr Tomasz M. podaje na własnym przykładzie, że asystenci byli przepracowani.
- Zdarzało się – twierdzi – że spędzałem w klinice bez przerwy trzy dni. Choć w umowie miałem zapisane 160 godzin miesięcznie. W czasach, gdy oddziałem kierował prof. Religa, takie wykorzystywanie podwładnych było niedopuszczalne. Profesor rozumiał, że po ciężkich operacjach lekarz musi zregenerować siły.
Świadek potwierdza to, co mówili inni asystenci dr. G.: nie prowadzili ewidencji nadgodzin. Wprawdzie założono taki zeszyt, ale ponieważ okazał się nieskuteczny dla wyegzekwowania dodatkowych pieniędzy, często o nim zapominali. W końcu – gdzieś przepadł.
Prokurator uściśla: – Ale pan nie miał pretensji, że musiał dużo pracować?
- Jestem lekarzem, ciężko by mi było zostawić pacjenta bez opieki. Nie robiłem tego. I oczywiste jest dla mnie nagłe wezwanie lekarza do szpitala, gdy jest taka konieczność. Chcę tylko powiedzieć, że byliśmy wykorzystywani do maksimum, co powodowało fizyczne i psychiczne przemęczenie. A wtedy nie myśli się logicznie.
Ustosunkowując się do tego zeznania, oskarżony oświadcza, że nadgodziny były rozliczane przez dyrektora szpitala. Natomiast jeśli chodzi o twierdzenie świadka, że "premie uznaniowe zależały od humorów ordynatora", to ma do dr. M. pytanie:
- Czym różnił się ryczałt za operacje, wprowadzony niegdyś przez prof. Religę, od premii u dr. G.?
Świadek: – Tym, że pan przydzielał te kwoty, jak chciał...
- A czy pan wiedział, że ja nie brałem za operacje ani złotówki?
Świadek do sędziego: – Nie znam uposażenia dr. G.
Ale nie wszystkie opinie personelu oddziału były w tym tonie.
Katarzyna M., która pracowała u dr. G. przez trzy miesiące (zatrudniona pierwszy raz w życiu), uważa, że oddział był dobrze zorganizowany. Z ordynatorem rozmawiała dwa razy. Nie przypomina sobie takiej sytuacji, aby mówiono na oddziale, że podczas operacji szef rzuca narzędziami.
Również pielęgniarka Małgorzata P. (siedem miesięcy na Wołoskiej) nie ma zastrzeżeń do relacji ordynatora z personelem. Nie zauważyła, żeby były naruszane prawa pracownicze. Owszem, krążyła legenda, że gdy wchodził, wszyscy stali na baczność. Ale to ot, takie opowieści. Faktycznie można było podpaść ordynatorowi, jeśli się nie stało przy łóżku. Dr G. interesował się pacjentem po operacji. Po wybudzeniu chorego pytał go o samopoczucie.
Potwierdza to pielęgniarka Iwona J. (półtora roku pracy), dodając, że dr G. zaglądał na oddział nawet w nocy.
- Ja lubię porządek – wyznaje – a tak było na kardiochirurgii, gdy kierował nią dobry fachowiec doktor G.
Na pytanie, czy po latach doświadczeń pracy gdzie indziej, widzi różnicę w zorganizowaniu oddziału kardiochirugii na Wołoskiej w porównaniu z innymi szpitalami – świadek odpowiada przecząco. A po chwili namysłu: – Może tylko taką, że u dr. G. było mycie pacjentów w nocy.
Czy dr G. zażywał jakichś substancji pobudzających? Już na poprzednich rozprawach w zeznaniach jednego z lekarzy pojawiła się taka sugestia.
Potem o narkotykach wspomina pielęgniarka Marzena A., że "chodziły takie pogłoski". Gdy jednak sędzia pyta konkretnie o nazwisko informatora, świadek wymienia tylko imię koleżanki z dyżurki dla pielęgniarek.
- A czy w pani ocenie – dopytuje się sędzia – zachowanie ordynatora wyglądało dziwnie?
- Widziałam, że po powrocie z operacji wchodził do swego gabinetu zmęczony, a za chwilę był pełen euforii.
Ale na pytanie adwokata oskarżonego, jak wygląda człowiek po zażyciu narkotyku, Marzena A. nie potrafi odpowiedzieć.
Na ostatniej rozprawie sąd powrócił do tego tematu, choć w akcie oskarżenia nie ma takiego zarzutu.
CBA szukało dowodów, że dr G. mógł się narkotyzować. Sąd odtworzył nagrania z tajnej kamery z 19 grudnia 2006 r., wykonane w gabinecie ordynatora. Na niezbyt wyraźnym filmie widać, że Mirosław G. zbliża do nosa coś białego. Zdaniem agenta, może chodzić o narkotyk.
- To przykład manipulacji CBA – twierdzi oskarżony. – Niczego nie wdycham. Po prostu tamuję krew z nosa. Jeśli agent zauważył, że się odurzam, to powinien wkroczyć do gabinetu. Przecież operując w takim stanie mogłem zaszkodzić chorym.
Śladu narkotyków w pobliżu ordynatora szukano także w dniu jego aresztowania. Ale zarówno policyjny pies, który obwąchiwał jego samochód, jak i badanie toksykologiczne nie wykazało żadnych narkotyków. Zdaniem Mirosława G., ostatnią próbą uwikłania go w taki zarzut było umieszczenie w celi, gdzie został osadzony, dilerów narkotyków dopytujących się, czy przypadkiem nie jest na głodzie.
Oskarżony domyśla się, skąd funkcjonariusze CBA powzięli tego rodzaju podejrzenie.
- Źródłem pomówienia byli chorobliwie wobec mnie nienawistny dr D. i frustrat dr Cz. To oni twierdzili, że bez narkotycznego dopingu nie mógłbym tyle operować. Ponoć prof. Religa też miał podobne podejrzenia.
Na ostatniej rozprawie zaprezentowano jeszcze jedno nagranie z ukrytej kamery. Jest to rozmowa dr. G. z dyrektorem więziennej służby zdrowia, w czasie której ordynator tłumaczy, że nie będzie występował w roli konsultanta stanu zdrowia aresztantów. Jeśli potrzebna jest operacja, to proszę przywieźć pacjenta, będzie potraktowany na równi z innymi.
Oskarżony wyjaśnia w sądzie, że ten film może się wiązać z zeznaniem Grzegorza Ż. skazanego w aferze FOZZ, który twierdził, że opinia biegłego lekarza, pozwalająca więźniowi wyjść na wolność z uwagi na zły stan zdrowia, kosztuje 200 tys. zł.
Na marginesie. Od śmierci profesora Zbigniewa Religi chyba nie było rozprawy, podczas której oskarżony bądź jego adwokat nie zahaczyłby o to nazwisko, zawsze w oskarżycielskim kontekście.
Tak było też ostatnio. Źle mówił o zmarłym wybitnym kardiochirurgu prof. Dziatkowiak, a oskarżony po raz kolejny pytał świadków, czy w czasach, gdy prof. Religa pracował na Wołoskiej, piło się na oddziale alkohol. (Notabene – żaden z zeznających tego nie potwierdził.)
Dr G. wypytywał też o czas trwania operacji za jego poprzednika. Sugerował, że zbyt późno zaczynane zabiegi przeciągane były do wieczora, aby operatorzy i ich asystenci dostawali dodatkowe pieniądze za nadgodziny. Nazwał to konfliktem interesu. Bo zbytnie przedłużanie operacji grozi zakażeniem rany.