Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 84–92/2010
z 22 listopada 2010 r.


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Dziennik stażystki

Maja Sztaudynger

Chaosem organizacyjnym, kilkoma długimi, koszmarnie nudnymi szkoleniami, wreszcie podpisaniem pierwszej w życiu umowy o pracę – rozpoczął się nowy etap zdobywania wiedzy, doświadczeń i oswajania się z tym, co mnie czeka przez resztę życia. Wokół nieznajome twarze, a na mojej – uśmiech maskujący zagubienie. Mam klucz do szafki, imienny identyfikator, pieczątkę ufundowaną przez pracodawcę, kilka kompletów ubrań ochronnych z wyhaftowanym logo szpitala. Dostałam też paskudne, białe buty, które zaraz po powrocie do domu ukryłam głęboko w szafce. A na koniec – słowa koordynatora: „Jesteście gotowi, możecie zaczynać”.

Chirurgia. Męski świat niedomytych kubków, nieopuszczonych desek klozetowych, dosadnych słów wykrzykiwanych w przypływie adrenaliny nad otwartym pacjentem, hektolitrów wypitej kawy i papierosów wypalanych na „tajnej” klatce schodowej, do której klucz ma tylko oddziałowa. To świat konkretnych, stanowczych decyzji i pewnych rąk, które skalpelem, jak dotknięciem różdżki, wyprowadzają ludzi z opresji. Ten świat jest pełen rytuałów, a powietrze na bloku operacyjnym ma jedyny i niepowtarzalny aromat. Każdy, kto chociaż raz poczuł ten zapach i wczuł się w atmosferę sali operacyjnej, z pewnością na długo pozostawi to w swojej pamięci.

Mam swoje krzesło i swój kącik, między potężnym, usychającym z niepodlewania kwiatkiem a lodówką, na której stoi srebrny czajnik. Czuję się tam rano jak kawiarka, kiedy co kilka minut zalewam wrzątkiem kolejną kawę :) Jestem jedyną kobietą w gronie kilkunastu mężczyzn. Dogadujemy się całkiem nieźle, aczkolwiek czasami łapię się na tym, że nie śmieszą mnie ich chirurgiczne, specyficzne, niewybredne żarty. Ale myślę, że jeszcze trochę wspólnie spędzonego czasu i też do nich dorosnę :)

Codziennie rano dostaję w przydziale asystę do jednego albo kilku zabiegów. Pierwszego dnia ustaliliśmy z ordynatorem, że nie wiążę swojej przyszłości z żadną z zabiegowych specjalizacji, w związku z czym jestem chyba traktowana nieco ulgowo, bo wszystkie zabiegi wymagające tężyzny fizycznej spadają na barki panów. I wcale mnie to nie martwi.

Na bloku operacyjnym spędzam długie godziny. Obserwuję wszystkich i wszystko. Magnetycznie przyciąga mnie stanowisko anestezjologiczne, moja platoniczna miłość z czasów studenckich. Zatrudniam się do wszystkiego, co tylko możliwe, od transportu pacjentów na stół operacyjny, przez pomoc w przygotowaniach do znieczulenia, kłuciu, myciu, szyciu, trzymaniu, koagulowaniu, odsysaniu, po… ocieranie łez. Są pacjenci, których prawie w ogóle się nie pamięta, przechodzą bez echa, ale są i tacy, o których myślę wracając do domu zatłoczonym autobusem.

To była operacja któraś z rzędu tamtego dnia. Na blok operacyjny przywieziono niespełna 19-letnią dziewczynę. Kasztanowe, proste, długie włosy leżały w nieładzie na jej szpitalnej, sfatygowanej poduszce. Rozpoczynając rytuał mycia rąk do zabiegu, przez chwilę obserwowałam ją przez szybę. Leżała spokojna i ufna na stole operacyjnym, wokół którego krzątały się pielęgniarki i prawie nierozpoznawalna spod maski instrumentariuszka. Zupełnie, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, co stanie się za chwilę.

Mastektomia przebiegła bez komplikacji. Jej niewielka pierś znalazła się w pojemniku z formaliną i nagle przestała być atrybutem kobiecości, a stała się po prostu zwykłym preparatem. Jedyne, co w tamtym momencie operator mógł zrobić dla tej dziewczyny, to zafundowanie jej nad wyraz starannego, kosmetycznego szwu. I to zrobił.

Po operacji, w kącie sali czekałam, aż wybudzi się z narkozy. Podeszłam, by pomóc przenieść ją na wózek. Odgarnęłam z jej czoła kasztanowe włosy. Z oczu pełnych strachu, przerażenia, rozpaczy popłynęły wielkie łzy. Chwyciła mnie kurczowo za ramię. Chociaż wiedziałam, że ta operacja to nie koniec, a początek leczenia, w geście dodania otuchy pogładziłam ją po głowie i uspokoiłam, że już po wszystkim. Uznałam, że to da jej więcej niż banalne i puste „Będzie dobrze”. Nie wiem, co się mówi ludziom w takich chwilach. Nie wiem, jak należy reagować…

Patrzę na pacjentów, którzy wjeżdżają na blok operacyjny, po pewnym czasie z niego wyjeżdżają, przerzucani są z łóżka na łóżko jak worek ziemniaków. Jeden za drugim, nie jak cierpiący człowiek, a jak kolejna choroba, którą należy chirurgicznie wyleczyć. Nad stołem operacyjnym, gdzie nieraz rozgrywa się ludzki dramat, nierzadko słychać żarty, luźną rozmowę, w tle gra muzyka, pani anestezjolog czyta kolorową prasę kobiecą, a pielęgniarka, wychylając się zza respiratora, opowiada jej o butach, które wczoraj oglądała na allegro. Zupełnie jakby nikt się nie przejmował tym, co się dzieje. Jednak w newralgicznych momentach, gdy napięcie wzrasta, muzyka i rozmowy natychmiast cichną, wszyscy zaczynają pracować jak mechanizm w szwajcarskim zegarku, w sposób zorganizowany i imponujący precyzją, jakby rozumieli się bez słów.

Ostre dyżury, głównie na izbie przyjęć – to prawdziwa szkoła życia. Są jak skok do jeziora, którego dna i głębokości się nie zna i nie wiadomo, co cię za chwilę spotka…
W poczekalni tłum kłębiących się ludzi, wyglądających na mniej lub bardziej chorych, często w asyście ich zatroskanych lub niezwykle roszczeniowo nastawionych krewnych.

Co chwila inny zespół karetki pogotowia wwozi pacjenta na noszach. Obok 2 policjantów, jeden z nich trzyma alkomat i usiłuje uzyskać od lekarza informację, czy może już przesłuchać pacjenta przywiezionego kilkanaście minut temu z wypadku komunikacyjnego.

W szumie i hałasie rozmów przewijają się ludzie w białych fartuchach. Przy okienku rejestracji płacze dziecko na rękach matki. Starszy pan na wózku inwalidzkim ustawionym pod ścianą ma już kapiącą miarowo i wpływającą do jego żyły kroplówkę.
Wszystkie boksy do badań zapełnione. W powietrzu czuć nieprzyjemny zapach ludzi, którzy zapomnieli o istnieniu wody i mydła. Młody chłopak z prowizorycznym opatrunkiem na przedramieniu i głową opartą o ścianę siedzi na biurku, jego matka machając dowodem osobistym pośpiesznie wypełnia jakieś dokumenty. Nieustannie dzwonią telefony. Starsza kobieta awanturuje się o coś z pielęgniarką.
Wiedziałam, że tak to wygląda i widywałam takie obrazki już nieraz, ale teraz nagle zmieniła się perspektywa.

„Masz swoją pieczątkę?” – krzyknął do mnie wychylając się zza komputera chirurg dyżurujący na izbie. „Mam” – odpowiedziałam z lekkim przerażeniem.
Podjechał do mnie na fotelu, nie wypuszczając z ręki myszki od komputera, w którym poszukiwał wyników badań pacjenta z podejrzeniem OZT.

„To są karty. Idź, segreguj, zbieraj wywiad, badaj, wracaj, mów, co ci przychodzi do głowy i będziemy działać”.

Po dość krótkim czasie okazuje się, że na izbie przyjęć bardziej od stetoskopu przydaje się pieczątka. Bez niej nie da się nic zdziałać. Brak pieczątki to stanie w miejscu.

Sterta formularzy i dokumentów, które należy wypełnić, onieśmiela mnie. Na początku łatwo się w nich pogubić, zwłaszcza jeśli nikt wcześniej nie powiedział, jaki kolor skierowania przyporządkowany jest danej pracowni, w której szufladzie leżą druki zleceń, jak dokładnie wypełniać kartę epidemiologiczną, które wyniki badań trzeba drukować, a które zostaną przyniesione z laboratorium i jak, do cholery, obsługiwać maszyny do pisania pamiętające głębokie lata 70?

Dopiero teraz uświadamiam sobie, że dyżury mogą być tak męczące fizycznie i psychicznie, wcześniej nie miałam o tym pojęcia. I to mimo że stale mam świadomość, iż wprawdzie otrzymałam jakąś samodzielność, ale nadal jest ktoś, kto nade mną czuwa, kto mnie sprawdza, podpowiada i podejmuje ostateczne decyzje, to co daje mi komfort i poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że staż, ze wszystkimi minusami i plusami jest przydatny choćby po to, żeby mieć czas, by się w tym wszystkim odnaleźć. Zderzenie z rzeczywistością pokazuje, że teoria pozostaje teorią, a praktyka praktyką, natomiast prawdziwa medycyna to połączenie tych dwóch w jedną, spójną całość. Ale na to właśnie trzeba czasu.

Pani doktor? – zaszeptał do mnie mój ulubiony lekarz i przywołująco skinął ręką. Przecisnęłam się obok kilku lekarzy, stojących między łóżkami chorych a drzwiami i wyszłam na korytarz. „Pani doktor – mówi stanowczo – dzisiaj mamy w planie na trzecim stole pacjentkę „z dwójki”, ale wcześniej trzeba z nią pojechać na przestawienie kardiostymulatora. U nas w szpitalu popsuł się sprzęt. Wymaga transportu z lekarzem, więc pojedzie pani. Zamówiłem już karetkę. Jak pielęgniarki ją przygotują, to po panią zadzwonią. Zejdzie pani na izbę, tutaj jest skierowanie, a ten papier niech pani da kierowcy. Zależy nam na czasie. Musimy ją dzisiaj zoperować”. – Aleeeee – zaczęłam zdezorientowana, jednak przerwał mi w pół słowa. „Poradzi sobie pani”. Uśmiechnął się delikatnie, odwrócił na pięcie i dołączył do reszty obchodu. Po chwili wychylił się z sali i krzyknął do mnie jeszcze: „Na wieszaku, w mojej szafce, wisi czerwony polar, niech go pani założy, na zewnątrz jest zimno”.
Po mojej głowie biegają spanikowane myśli. Ja? Sama? Z 86-letnią pacjentką, która ledwo kontaktuje, a jej stan pozostawia wiele do życzenia? Na pewno coś się stanie. Na pewno…

W połowie drogi na izbę przyjęć przestałam panikować. No, bo i co może się stać? Przecież nie puściliby mnie samej, gdyby wiedzieli, że sobie nie poradzę, albo gdyby miało się wydarzyć coś niedobrego.

Wsiadłam do karetki i pojechaliśmy. Droga dłużyła mi się okropnie. Kierowca stanął na podjeździe dla karetek, przyprowadził wózek, pomógł ulokować na nim pacjentkę i zapytał, ile to wszystko potrwa, bo nie wie, czy ma czekać.

„No, świetnie, niech jeszcze mnie tu z nią zostawi i odjedzie” – pomyślałam ponuro. Na szczęście, postanowił zaczekać. Okazało się, że on również po raz pierwszy był w tamtym szpitalu. Nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się pracownia, w której przestawia się stymulatory serca, podobnie zresztą jak dwie idące korytarzem osoby, które pytałam o drogę. Na poziomie „–1” wtoczyłam do windy niezbyt sterowny, ciężki wózek z pacjentką. Winda stanęła na parterze, wyjechałam wózkiem tylko do połowy, aby nie zamknęły się drzwi i pana ubranego w biały fartuch zapytałam, czy to przypadkiem nie na tym piętrze.

„Nie wiem” – odpowiedział obojętnie i poszedł dalej. Procedurę tę powtarzałam co piętro, aż na poziomie „3” życzliwa pani poinformowała mnie, że muszę wjechać na 6. piętro. Reszta poszła już sprawnie. Po kilku minutach byłyśmy z powrotem w karetce.
Zgodnie z zaleceniem Pana Doktora, chora była transportowana w pozycji siedzącej. Ona z tyłu w ciasnej kabinie, ograniczającej większość swobodnych ruchów, ja obok kierowcy. Ruszyliśmy. Pierwsze skrzyżowanie, drugie. Co chwila zerkałam do tyłu. W pewnym momencie pacjentka zbladła, potem zaczęła dziwnie pochrząkiwać.

„Co się dzieje?” – pytam odwracając głowę w jej kierunku. W ciągu kilkunastu sekund zwymiotowała na wszystko, co było w jej otoczeniu. I nie przestawała wymiotować ani charczeć.

Kierowca spanikował. Przed ogromnym skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się na światłach na środkowym pasie. Kierowca wysiadając z karetki zaczął do mnie krzyczeć: „Ku**a, ku**a, niech pani coś zrobi!” Ale co miałam zrobić?! W karetce, poza jednorazowymi rękawiczkami, niczego nie było. NICZEGO! Ani miski, do której pacjentka mogłaby wymiotować, ani nawet ligniny.

Żółć wylewała się jej przez usta w takich ilościach, jakby miała jej w sobie niekończące się litry. „Wytrzyma pani jeszcze kawałek?” – pytam. Pochyliłam ją nieco do przodu, żeby się nie zachłysnęła, podłożyłam pod brodę czerwony ręcznik, którym wcześniej, jak chustką, miała otuloną głowę. W tej klaustrofobicznej karetce nie mogłam nawet z nią usiąść z tyłu. Ruszyliśmy.

Zaczęła się seria czerwonych świateł na skrzyżowaniach i pora korków ulicznych. A pacjentka wymiotowała coraz intensywniej, twarz jej bladła, a oczy zdawały się tracić kontakt z rzeczywistością. I w ten sposób pierwszy raz w życiu odbyłam przejazd karetką na sygnale. Zasadnie czy niezasadnie? Nie miałam głowy, by się nad tym zastanawiać, bo była to decyzja kierowcy. Chora po dotarciu na izbę przyjęć, zaraz po tym, jak otrzymała papierową miskę i stertę ligniny na kolana, przestała wymiotować.
Na oddział dowiozłam ją „całą i zdrową”, aczkolwiek mocno zanieczyszczoną… Od kilku dni leży na sali pooperacyjnej i spogląda na świat spod delikatnie uchylonych powiek.
I co z tego, że w głowie powtarzałam algorytmy resuscytacji krążeniowo-oddechowej, według najnowszych wytycznych, skoro pacjentka zaskoczyła mnie wymiotami. Nie wiem, co mogłam więcej zrobić. I przede wszystkim – nie wiem, jak to możliwe, żeby wozić chorych karetką wyposażoną w NIC.

Kończąc studia, obiecałam sobie dobrze wykorzystać staż. Zdobyć jak najwięcej wiedzy, nabyć tyle praktyki, ile się da. Więc próbuję… Z różnym skutkiem. Z perspektywy odbytych studiów i praktyk wakacyjnych nie bardzo mnie dziwi niechęć i opór, na jaki napotykam, usiłując się czegoś dowiedzieć albo nauczyć. Na oddziale jest Ordynator, z którym operowanie to przyjemność, bo tłumaczy, opowiada, pokazuje. I widać, że chce przekazać jak najwięcej swojej wiedzy i umiejętności, ale… zazwyczaj nie ma na to czasu. Poza nim na oddziale jest jeszcze dwóch lekarzy, przy których nie czuję się jak intruz. Nie boję się ich pytać, bo są otwarci i nie zbywają człowieka milczeniem czy ucieczką w drugi koniec pokoju. Dwóch na prawie dwudziestu. Cóż, nie liczyłam na cud, to i tak dla mnie wiele.

Temat szycia na chirurgii należy do stosunkowo drażliwych. Wyrażenie chęci założenia szwów, choćby kilku, pod koniec zabiegu operacyjnego, momentalnie kwitowane jest ostrą kontrą ze strony instrumentariuszki, sugestywnym wzdychaniem podczas składania narzędzi i dogadywaniem, do którego ochoczo przyłącza się anestezjolog, rzucając co chwila: „Szybciej, szybciej, nie ma czasu na zabawy”. Mam świadomość, że szyję wolno, bo czytanie o technikach szycia chirurgicznego, baczne obserwowanie i ćwiczenie na gąbce albo świńskiej, obrzydliwej łapie – to za mało, żeby dojść do wprawy. Gdzie mam się tego nauczyć lepiej, jak nie na chirurgii? Wygląda jednak na to, że w innym miejscu. Jakim?

Drodzy lekarze, mówię sama do siebie, gwarantuję wam, że większość studentów i stażystów, gdyby ich nie zbywano i dano szansę zrobienia czegoś więcej, niż przygotowanie wypisu lub uzupełnienie historii choroby – z całą pewnością zostałaby dłużej w szpitalu tylko po to, by móc założyć chociaż kilka szwów. Chcemy się uczyć, a nie ukrywać całymi dniami w stołówce tylko dlatego, żeby się nie czuć na oddziale intruzami, bezcelowo odsyłanymi z miejsca na miejsce. Najwygodniej i najłatwiej jest nas zbyć. I potem krytykować, że „młodzi” nic nie potrafią zrobić. Ot, rzeczywistość.




Najpopularniejsze artykuły

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Ile trwają studia medyczne w Polsce? Podpowiadamy!

Studia medyczne są marzeniem wielu młodych ludzi, ale wymagają dużego poświęcenia i wielu lat intensywnej nauki. Od etapu licencjackiego po specjalizację – każda ścieżka w medycynie ma swoje wyzwania i nagrody. W poniższym artykule omówimy dokładnie, jak długo trwają studia medyczne w Polsce, jakie są wymagania, by się na nie dostać oraz jakie możliwości kariery otwierają się po ich ukończeniu.

Diagnozowanie insulinooporności to pomylenie skutku z przyczyną

Insulinooporność początkowo wykrywano u osób chorych na cukrzycę i wcześniej opisywano ją jako wymagającą stosowania ponad 200 jednostek insuliny dziennie. Jednak ze względu na rosnącą świadomość konieczności leczenia problemów związanych z otyłością i nadwagą, w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie tą... no właśnie – chorobą?

Najlepsze systemy opieki zdrowotnej na świecie

W jednych rankingach wygrywają europejskie systemy, w innych – zwłaszcza efektywności – dalekowschodnie tygrysy azjatyckie. Większość z tych najlepszych łączy współpłacenie za usługi przez pacjenta, zazwyczaj 30% kosztów. Opisujemy liderów. Polska zajmuje bardzo odległe miejsca w rankingach.

Testy wielogenowe pozwalają uniknąć niepotrzebnej chemioterapii

– Wiemy, że nawet do 85% pacjentek z wczesnym rakiem piersi w leczeniu uzupełniającym nie wymaga chemioterapii. Ale nie da się ich wytypować na podstawie stosowanych standardowo czynników kliniczno-patomorfologicznych. Taki test wielogenowy jak Oncotype DX pozwala nam wyłonić tę grupę – mówi onkolog, prof. Renata Duchnowska.

10 000 kroków dziennie? To mit!

Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?

Czy NFZ może zbankrutować?

Formalnie absolutnie nie, publiczny płatnik zbankrutować nie może. Fundusz bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach. Jest jednak jedna dobra wiadomość: nareszcie mówi się o tym otwarcie.

Cukrzyca: technologia pozwala pacjentom zapomnieć o barierach

Przejście od leczenia cukrzycy typu pierwszego opartego na analizie danych historycznych i wielokrotnych wstrzyknięciach insuliny do zaawansowanych algorytmów automatycznego jej podawania na podstawie ciągłego monitorowania glukozy w czasie rzeczywistym jest spełnieniem marzeń o sztucznej trzustce. Pozwala chorym uniknąć powikłań cukrzycy i żyć pełnią życia.

Zdrowa tarczyca, czyli wszystko, co powinniśmy wiedzieć o goitrogenach

Z dr. n. med. Markiem Derkaczem, specjalistą chorób wewnętrznych, diabetologiem oraz endokrynologiem, wieloletnim pracownikiem Kliniki Endokrynologii, a wcześniej Kliniki Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Medycznego w Lublinie rozmawia Antoni Król.

Soczewki dla astygmatyków – jak działają i jak je dopasować?

Astygmatyzm to jedna z najczęstszych wad wzroku, która może znacząco wpływać na jakość widzenia. Na szczęście nowoczesne rozwiązania optyczne, takie jak soczewki toryczne, pozwalają skutecznie korygować tę wadę. Jak działają soczewki dla astygmatyków i na co zwrócić uwagę podczas ich wyboru? Oto wszystko, co warto wiedzieć na ten temat.

Onkologia – organizacja, dostępność, terapie

Jak usprawnić profilaktykę raka piersi, opiekę nad chorymi i dostęp do innowacyjnych terapii? – zastanawiali się eksperci 4 września br. podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu.

Jakie badania profilaktyczne są zalecane po 40. roku życia?

Po 40. roku życia wzrasta ryzyka wielu chorób przewlekłych. Badania profilaktyczne pozwalają wykryć wczesne symptomy chorób, które często rozwijają się bezobjawowo. Profilaktyka zdrowotna po 40. roku życia koncentruje się przede wszystkim na wykryciu chorób sercowo-naczyniowych, nowotworów, cukrzycy oraz innych problemów zdrowotnych związanych ze starzeniem się organizmu.

Aż 9,3 tys. medyków ze Wschodu ma pracę dzięki uproszczonemu trybowi

Już ponad 3 lata działają przepisy upraszczające uzyskiwanie PWZ, a 2 lata – ułatwiające jeszcze bardziej zdobywanie pracy medykom z Ukrainy. Dzięki nim zatrudnienie miało znaleźć ponad 9,3 tys. członków personelu służby zdrowia, głównie lekarzy. Ich praca ratuje szpitale powiatowe przed zamykaniem całych oddziałów. Ale od 1 lipca mają przestać obowiązywać duże ułatwienia dla medyków z Ukrainy.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.




bot