Za kilka dni zakończy się kolejny etap trwającego już kilka lat przedsięwzięcia, którego celem jest wyeliminowanie mnie z życia publicznego i poprzez przykładne ukaranie – zniechęcenie do wszystkiego.
Inicjatorzy tych działań z pewnością nie spodziewali się trudności, jakie napotkają w tym "zbożnym" dziele. Rozpoczynając akcję obezwładniania przeciwnika sięgnęli do elementarza gier operacyjnych służb specjalnych przypuszczając zmasowany atak na nieprzyjaciela.
Zaczęło się 21 listopada 2001 r., od utrzymanej w tonie sensacji konferencji prasowej, na której ówczesny prezes UNUZ Michał Żemojda ujawnił przestępczą działalność dyrektora Śląskiej Regionalnej Kasy Chorych. Zgorszony poruszającymi go faktami, był zmuszony donieść na mnie do prokuratury. W krótkim czasie wystąpił również do Rady Kasy, aby mnie zawiesiła, a następnie odwołała. Na dobitkę zafundowano mi jeszcze przygodnego rzezimieszka, który 5 grudnia włamał się do domu, gdzie narobił dużo bałaganu, choć nic nie ukradł. Wezwani na pomoc policjanci przytomnie zadeptali w ogródku wszystkie ślady, tak aby sprowadzony nieco później pies nie mógł już niczego wytropić. Widoczne jednak przez pewien czas gołym okiem ślady wiodły w kierunku pobliskiego domu, gdzie przypadkiem od kilku tygodni zadomowili się kontrolerzy UNUZ. Tak się bowiem złożyło, że kontrolerzy Urzędu Nadzoru, którzy przez kilka tygodni kontrolowali naszą kasę, oczywiście zupełnie przypadkowo wynajęli na swoją siedzibę dom zlokalizowany około 50 metrów od mojego domu, i to jeszcze tak, że gdybyśmy chcieli – moglibyśmy się pozdrawiać z balkonów.
W związku z tym, że okazałem się nieczuły na zaserwowane mi przyjemności, przystąpiono do następnego etapu działań i rozpoczęto rozpracowywanie członków Rady Kasy, która to Rada miała mnie odwołać. Pierwszym sygnałem, że przystąpiono do drugiego etapu, było żądanie przekazania do UNUZ listy członków Rady Kasy z miejscami ich pracy. Lista posłużyła do znalezienia czułych punktów osób wchodzących w skład Rady. Kilku z nich zagrożono, że jak nie zagłosują "właściwie", to pożegnają się z pracą, radą nadzorczą czy czymś jeszcze innym. Niektórych nie trzeba było długo namawiać, inni czas jakiś się wahali, jeszcze inni pozostali nieugięci. Rezultat był taki, że każde głosowanie "niezależnej" Rady budziło zdziwienie nieprzewidywalnością wyniku. Zdarzyło się nawet tak, że 19 lutego 2002 r. zostałem odwołany ze stanowiska, a już 22 lutego przez tę samą Radę – ponownie na nie powołany.
Sprawa stawała się poważniejsza. Uruchomiono więc rezerwy. Nieznany sprawca włamał się do mojego biura i ukradł komputer, którego pamięć z pewnością znalazła się w pracowniach tajnych służb celem przeszukania dysku twardego. W związku z tym, że delikwent (tzn. ja) nadal się nie poddawał, uruchomiono w końcu Sejm, aby tak zmienił ustawę o "kasach chorych", aby możliwe stało się odwołanie mnie przez ministra. Uff! Udało się.
Żeby dobić twardziela i dokończyć dzieła, wdrożono przeciw mnie kolejne sprawy. Nowe kierownictwo kasy ochoczo zabrało się za wyszukiwanie haków na Sośnierza. Sprawdzano, czy płaciłem za prywatne rozmowy telefoniczne z telefonu służbowego (cholera! płacił, nic z tego), a może nadużywał samochodu służbowego? (znów pudło, nie nadużywał). A może – wzbogacał się na delegacjach służbowych (też nie!) albo chociaż "skręcił" przetargi (przeglądnęli pracowicie wszystkie – nic z tego, taka cwana bestia!). Podsłuchy telefoniczne też nie przyniosły zbyt wiele. W końcu wzięli się za karty chipowe. Tutaj na pewno coś znajdziemy. Nareszcie! Jest temat – reklamy na odwrocie karty.
Kasy, jak wiadomo, nie mogły prowadzić działalności gospodarczej, nie mogliśmy więc sprzedawać powierzchni reklamowej. Postanowiliśmy zatem pozwolić wykorzystać rewers karty firmie, która wygra przetarg na ich dostawę – oczekując, że umożliwi to obniżenie ceny oferty. Rzeczywiście, oferenci zaproponowali nam karty o około 1 zł taniej (zamiast około 4 zł, około 3 zł).
Ale nieważne, "przyjaciele" szukali, kombinowali, aż wymyślili: sprzedaż powierzchni reklamowej nie jest działalnością gospodarczą, toteż kasa sama mogła sprzedać powierzchnię reklamową na karcie.
Hi, hi, właścicieli powierzchni reklamowych pewnie zachwyci taka interpretacja przepisów o działalności gospodarczej. Ale tak czy inaczej, w ten sposób zawędrowałem do sądu. Co poniektórzy pewnie pili ze szczęścia. Bo rzeczywiście, w ten sposób nieźle mnie przytrzymali. Przy każdych próbach ponownego zaistnienia w systemie – "przyjaciele" współczująco kiwali głowami. – No, ale przecież on ma sprawę w sądzie. A sąd, jak sąd, działa powoli, nawet bardzo powoli i... niezawiśle.
Piszę to przed wydaniem wyroku, nie wiem, jaki będzie, jeśli sprawiedliwy, to nie mam się czego obawiać. Tylko, co potem wymyślą moi "przyjaciele"? Pewnie już uruchamiają wariant awaryjny.