Drugi etap sporu lekarzy rezydentów z Ministerstwem Zdrowia, polegający na wypowiadaniu klauzul opt-out, po raz kolejny pokazuje, na jakim zakręcie znalazł się polski system ochrony zdrowia. I nie jest to wina obecnie rządzących, ale następstwo marginalizowania jego problemów przez wiele poprzednich lat.
W brodę powinni sobie pluć wszyscy urzędujący ministrowie zdrowia wspólnie z premierami, którzy przez poprzednie lata drastycznie oszczędzali na systemie, a jednocześnie kreowali ideę jego „uszczelniania”, tzn. ograniczania nakładów publicznych w związku z wyimaginowanymi nieracjonalnymi wydatkami w jego obrębie. Jednym z efektów tej idei było ograniczenie dopływu nowych pracowników do systemu, w tym lekarzy i pielęgniarek, zwłaszcza przy zwiększeniu ilości zadań stojących przed nimi, związanych chociażby ze starzeniem się społeczeństwa.
W przypadku lekarzy zbyt mała liczba kształconych, w połączeniu z przeszacowywaną, ale jednak znaczącą emigracją spowodowała, że stopniowo zaczął wzrastać ich przeciętny wiek. Obecnie w znaczącej liczbie specjalizacji przekracza on 50 lat, a na dodatek duży procent pracujących osiągnął wiek emerytalny. Podobna sytuacja dotyczy pielęgniarek, u których pojawił się ponadto istotny problem związany z poziomem wynagrodzeń. Niskie wynagrodzenia spowodowały, że zmniejszenie ich napływu do zawodu po likwidacji liceów pielęgniarskich zostało spotęgowane tym, że wiele spośród absolwentek wydziałów pielęgniarskich, na które poniesiono koszty kształcenia, nie podejmowało pracy w zawodzie.
Kiedy w końcówce 2007 roku, czyli 10 lat temu, wchodziła w życie dyrektywa o czasie pracy (czy Ewa Kopacz, ówczesna minister zdrowia to pamięta?), już wtedy należało zadbać o zwiększenie liczby kształconych i zapewnienie im takich warunków pracy i płacy, żeby chcieli w polskim systemie pracować. Nic takiego się jednak nie zdarzyło, lecz zaczęto lewarować system klauzulą opt-out podpisywaną przez lekarzy. Przyjęto na dodatek, że dyrektywa nie obowiązuje w stosunku do osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, co z kolei spowodowało masowe zatrudnianie lekarzy na tzw. kontraktach.
Po latach zaniedbań i zaniechań jesteśmy w takim punkcie, że liczba lekarzy i pielęgniarek w przeliczeniu na populację w stosunku do innych krajów jest na jednym z najniższych poziomów. Na dodatek, pomimo zwiększenia naboru na studia medyczne, co jest zasługą Konstantego Radziwiłła, nie należy się spodziewać istotnego zwiększenia liczby profesjonalistów medycznych w ciągu najbliższych kilku lat. Wszak cykl kształcenia lekarza, wraz z jego specjalizacją, to ponad 10 lat. Musimy się zatem przyzwyczaić do tego, że w najbliższym czasie będzie ich nam bardzo brakować.
Te drastyczne braki sprawiają, że protest rezydentów w postaci wymówienia klauzuli opt-out może spowodować odczuwalne zburzenia w pracy szpitali. Nie mają znaczenia targi, czy wypowiedzeń jest 3500 jak twierdzi Ministerstwo Zdrowia, czy ponad 5000, jak twierdzi Porozumienie Rezydentów. Paradoksalnie – jeżeli to jest nawet ta mniejsza liczba, to fakt, że jest ona w stanie zatrząść możliwością udzielania świadczeń oznacza, jak bardzo brak jest w systemie jakichkolwiek rezerw.
Z kolei ten brak rezerw może oznaczać, że niezależnie od protestu rezydentów, a tylko z powodu biologicznego zmniejszania się liczby lekarzy i pielęgniarek w systemie, związanego z opisywanym wcześniej ich średnim wiekiem, może już całkiem niedługo dojść do jego tzw. implozji. Nie będą konieczne spektakularne protesty, ale i tak nastąpi niekontrolowane wygaszanie działalności kolejnych oddziałów i poradni. Już teraz co i rusz jesteśmy bombardowani informacjami o zamykaniu oddziału to w jednym szpitalu, to w drugim. I nie jest to wcale „medialna ustawka”, jak nazwał to obecny minister zdrowia, tylko szara rzeczywistość.
Obecnie rządzącym polecam analizę, gdzie takie przypadki najczęściej się zdarzają. Istniejąca metropolizacja systemu powoduje, że największy deficyt kadr medycznych występuje poza wielkimi miastami. To głównie tam są zamykane oddziały, a to dziecięcy, a to wewnętrzny, czyli te, które zabezpieczają podstawową opiekę szpitalną. Kiedy prowadzi się politykę z Warszawy, to tego nie widać.
Czy jest na to jakieś rozwiązanie? Bez radykalnych decyzji nie. A radykalne decyzje muszą być podjęte jedynie w rzeczywistym dialogu ze wszystkimi interesariuszami systemu. Bez znaczącego zwiększenia nakładów na system nie zagwarantujemy wynagrodzeń na poziomie, który zmniejszy „upływ krwi” poprzez emigrację i dobrowolne odejścia z pracy, a wręcz zachęci do powrotu do zawodu. Musimy kształcić jeszcze więcej profesjonalistów medycznych. Ułatwienie dostępu do naszego rynku pracy lekarzom zza wschodniej granicy musi się odbyć w sposób zapewniający bezpieczeństwo naszych pacjentów. Na koniec – oczywiste są zmiany organizacyjne dostosowujące liczbę miejsc i sposób udzielania świadczeń do istniejących zasobów ludzkich. To wszystko można zrobić, ale nie w atmosferze wzajemnej walki. Inaczej implozja stanie się faktem. Nie za trzy miesiące, to za trzy lata.
Premier Morawiecki wie, że system opieki zdrowotnej to gałąź gospodarki. Potwierdza to chociażby fakt skierowania znacznych środków na badania nad polskimi lekami kardiologicznymi i onkologicznymi. Myślę, że zauważa też, jak wielkie szkody w gospodarce czyni źle działający system opieki zdrowotnej, chociażby poprzez nadmierną absencję chorobową czy niepotrzebną inwalidyzację. Zwłaszcza że rąk do pracy zaczyna brakować nie tylko w służbie zdrowia.