24 września ulicami Warszawy może przejść największa od lat demonstracja pracowników ochrony zdrowia. W dodatku będą manifestować nie tylko niezadowoleni, ale i wściekli. A na pewno sfrustrowani. Związki zawodowe pracowników służby zdrowia szykują dla rządu gorącą jesień.
Nic nie wskazywało, że przesilenie w służbie zdrowia nadejdzie tak szybko. Co prawda już w kwietniu był sygnał ostrzegawczy, gdy rząd przyjmował Wieloletni Plan Finansowy Państwa na lata 2016–2019, a w nim zapisany na rok 2019 poziom nakładów publicznych na ochronę zdrowia na poziomie 4,5 proc. PKB, ale to jeszcze dało się wytłumaczyć. I rzecznik prasowa ministra zdrowia tłumaczyła: – Plan jest sporządzany w oparciu o przepisy prawa istniejące w momencie jego sporządzania. W Ministerstwie Zdrowia trwają obecnie prace nad przepisami zwiększającymi nakłady na ochronę zdrowia i po uchwaleniu projektowanych zmian WPFP zostanie zaktualizowany.
Nie będzie takiej potrzeby. Minister zdrowia, przedstawiając strategię zmian w systemie ochrony zdrowia, ogłosił jednocześnie, że nakłady publiczne wzrosną, ale – nieprędko. Na pewno nie w najbliższych dwóch latach (czyli 2017–2018). Na te lata przewidziana jest wręcz możliwość spadku, w najlepszym razie – utrzymania dotychczasowego poziomu wydatków. O jakimkolwiek, nawet minimalnym, wzroście będzie można mówić w roku 2019, a najpewniej – 2020. A 6 proc. PKB publicznych wydatków na zdrowie Polska osiągnie w 2025 roku.
Pierwsze „tąpnięcie” nastrojów w służbie zdrowia – po kilku miesiącach obietnic i prac w licznych zespołach – nastąpiło po prezentacji partnerom społecznym projektu płac minimalnych, ogłoszonego jeszcze przed wakacjami. „Trudno znaleźć racjonalną odpowiedź na pytanie, dlaczego minister w ogóle podjął taki temat – wiedząc, że jego propozycje nie tylko nie zaspokoją oczekiwań, ale dwie kluczowe dla ochrony zdrowia grupy zawodowe – lekarze i pielęgniarki – poczują się wręcz znieważone projektem. (…) Nie jest jednak wykluczone, że projekt jest częścią politycznej gry wokół ochrony zdrowia i jej finansów. Wiadomo, że obiecanego poziomu 6 proc. PKB – o którym przed wyborami Prawo i Sprawiedliwość mówiło jako o poziomie minimalnym – Polska nie osiągnie jeszcze przynajmniej przez kilka lat. Może, mobilizując niezadowolonych pracowników ochrony zdrowia, Radziwiłł chce udowodnić kolegom z partii i rządu, że zdrowie musi się zmieścić wśród politycznych priorytetów?” – zastanawiałam się w wakacyjnym numerze „Służby Zdrowia”.
Jeśli rzeczywiście Konstantemu Radziwiłłowi zależało na mobilizacji i sprowokowaniu pracowników służby zdrowia do działania, trzeba przyznać – nie poprzestał na półśrodkach. Gdy pod koniec lipca minister przedstawił rządowi, a następnie opinii publicznej, swoją strategię zmian systemowych, reakcje środowiska były jednoznaczne: szok i niedowierzanie. – Poczułem się, jakbym dostał w twarz – mówił mi jeden z członków władz lekarskiego samorządu. Bo przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej, podczas Krajowego Zjazdu Lekarzy, Radziwiłł co prawda tłumaczył, że o skokowym dołożeniu pieniędzy do systemu do poziomu 6 proc. PKB mowy być nie może, ale że ten wskaźnik zostanie osiągnięty w ciągu kilku lat. – Mieliśmy nadzieję, że już w przyszłym roku pieniędzy będzie realnie więcej, przynajmniej o kilka miliardów złotych. Taką nadzieję mieli też członkowie zespołu ds. zmian systemowych, który – według zapowiedzi ministra – został powołany właśnie po to, by przygotować rekomendacje kierunków najważniejszych zmian. Zaraz na początku prac eksperci, wśród nich prof. Stanisława Golinowska, Marek Balicki, Maciej Piróg, przyjęli stanowisko, w którym wskazali na konieczność zwiększania wydatków na ochronę zdrowia przynajmniej o ok. 0,5 pp. przez następne cztery do pięciu lat. Pożądany poziom minimalny publicznego finansowania służby zdrowia powinien bowiem wynosić 6,5 proc. PKB.
Już dwa, trzy miesiące temu stało się jasne, że prace zespołu nie zostaną wykorzystane. Minister, który wyznaczył siebie jako przewodniczącego zespołu, przestał się pojawiać na jego posiedzeniach, ekspertom nie przydzielał nowych zadań. Powód? Niemal wszyscy opowiadali się za utrzymaniem systemu składkowego, wskazując niebezpieczeństwa związane z likwidacją odrębnego strumienia finansowania ochrony zdrowia oraz bezsens angażowania sił i środków w zmiany organizacyjne (likwidacja NFZ) w sytuacji gdy problemy leżą gdzie indziej. Członkowie zespołu o tym, że minister prezentuje strategię zmian, dowiedzieli się od proszących o komentarz dziennikarzy, a po kilku dniach sam zespół został rozwiązany. Bez żadnego sprawozdania, bez efektów. W czasie ostatniego spotkania większość ekspertów krytycznie lub bardzo krytycznie odniosła się do pomysłów Konstantego Radziwiłła.
Środowiska pracowników medycznych nie zamierzają poprzestać na krytyce ministra w mediach czy na
zamkniętych spotkaniach. Po prezentacji projektu ustawy o płacach minimalnych przedstawiciele związków zawodowych zażądali spotkania z premier Beatą Szydło, lecz odbili się od minister Beaty Kempy, która odesłała ich do… ministra zdrowia. Utworzone latem Porozumienie Zawodów Medycznych, skupiające związki zawodowe reprezentujące wszystkie zawody medyczne, zwróciło się więc wprost do prezesa Prawa i Sprawiedliwości, domagając się bezpośredniego spotkania. Związkowcy chcą, by Jarosław Kaczyński spotkał się z przedstawicielami PZM osobiście i wysłuchał ich stanowiska wobec przygotowanej przez Radziwiłła reformy. A ono jest jednoznaczne: rozłożenie na dziesięć lat wzrostu nakładów o niespełna 1,5 pp. PKB to katastrofa. 6 proc. PKB już w tej chwili nie wystarczyłoby na pokrycie wszystkich świadczeń gwarantowanych przez państwo. – Bez natychmiastowego i istotnego zwiększenia finansowania w zdrowiu nie zlikwiduje się kolejek do lekarzy, nie poprawi dostępu do skutecznego leczenia i nowoczesnego diagnozowania – uważają przedstawiciele Porozumienia Zawodów Medycznych. I podkreślają, że za dziesięć lat z 6 proc. PKB na zdrowie Polska nadal będzie odstawać od krajów rozwiniętych, niezależnie od tego, jakie zmiany organizacyjne będą wprowadzane w systemie.
Nie wiadomo, czy do takiego spotkania dojdzie, ale to nie znaczy, że apel pozostał niezauważony. – Konstanty Radziwiłł już ma bardzo niskie notowania u Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli się okaże, że do Warszawy rzeczywiście przyjedzie 100 tysięcy demonstrantów, a potem protesty rozleją się na cały kraj, Radziwiłł stanowiska nie utrzyma. I wcale nie dlatego, że prezes przyznaje rację lekarzom czy pielęgniarkom. W służbie zdrowia ma nie być chaosu, to jest podstawowe zadanie ministra – tłumaczy jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem napięcie rośnie – jakby rzeczywistość sprzysięgła się przeciw Radziwiłłowi. W Białogardzie po kilku dobach dyżuru umiera 44-letnia anestezjolog. Wybucha dyskusja na temat ograniczenia czasu pracy lekarzy (w tle oczywiście czas pracy pielęgniarek, ratowników medycznych). Nie pierwsza w ostatnich latach, to fakt. To, co ją różni od poprzednich, to kontekst. Czas pracy – liczba specjalistów – wynagrodzenia – nakłady na ochronę zdrowia. Ciąg przyczynowo-skutkowy, na którego końcu jest sformułowane przez Porozumienie Zawodów Medycznych żądanie: 6,8 proc. PKB na zdrowie tu i teraz, od przyszłego roku. W przeciwnym razie po wrześniowej manifestacji będą kolejne protesty, być może strajk. Reakcja Ministerstwa Zdrowia? Praktycznie – brak. Gdy prezes Naczelnej Rady Lekarskiej mówi o konieczności unormowania czasu pracy lekarzy, ministerstwo stoi na stanowisku, że w tym obszarze żadnych zmian nie będzie.
Tymczasem do Ministerstwa Zdrowia trafia interpelacja szeregowego, nie związanego z ochroną zdrowia, posła Prawa i Sprawiedliwości z Podkarpacia. Piotr Uruski domaga się zmian w przepisach i wprowadzenia ustawowego zakazu strajków w ochronie zdrowia. Precyzyjniej: w podstawowej opiece zdrowotnej, pogotowiu ratunkowym oraz w szpitalach, w których funkcjonują oddziały niezbędne do ratowania życia (SOR, OIOM, centra urazowe etc.). Lekarze są oburzeni, twierdzą, że zamiast skupić się na poprawie warunków pracy i funkcjonowania całego systemu, Prawo i Sprawiedliwość chce ograniczyć prawa pracowników służby zdrowia. – W przypadku podstawowej opieki zdrowotnej, która jest w 90 proc. sprywatyzowana, pojawia się pytanie, czy jeśli lekarze nie zdecydowaliby się podpisać kontraktów, kolejnym krokiem nie byłby pomysł nacjonalizacji albo przekazania POZ z powrotem samorządom – zastanawia się dr Jacek Krajewski, prezes Federacji Porozumienie Zielonogórskie. A prezes NRL, dr Maciej Hamankiewicz dodaje, że w przypadku lekarzy w ogóle trudno mówić o strajku rozumianym jako zostawienie swojego miejsca pracy. – Zawsze organizatorzy protestu muszą zadbać o bezpieczeństwo pacjentów. To dla nas priorytet – podkreśla. Jednak twardo dodaje: – Gdy w systemie dzieje się źle, właśnie wtedy zagrożone jest bezpieczeństwo pacjentów. A lekarze mają wtedy nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek protestować. Poseł Uruski w mediach zapewnia, że nie miał pojęcia (!)
o przygotowywanym proteście, i chciał „w łagodnej formie zapytać ministra zdrowia, czy obecny stan prawny jest bezpieczny dla pacjenta”. Ministerstwo jest, jak zapewniało w połowie sierpnia biuro prasowe, w trakcie przygotowywania odpowiedzi i sprawy nie skomentuje.
Niezależnie od tego, jaka będzie ta odpowiedź – w sejmie projekt zakazujący strajków w przynajmniej niektórych placówkach służby zdrowia może się jesienią pojawić jako inicjatywa poselska. Nie byłby nawet niezgodny z Konstytucją, która gwarantując związkom zawodowym prawo do organizowania akcji strajkowych, jednocześnie wprowadza możliwość ustawowego ograniczenia prawa do strajku w niektórych obszarach. W sytuacji zaś faktycznego paraliżu Trybunału Konstytucyjnego nie miałby kto rozstrzygnąć, czy skala ograniczenia (lub zakaz) nie narusza innych konstytucyjnych zasad.