Stryj Marcin zachorował. Na żołądek. Dawno temu, jeszcze przed wojną. Stryj był włościaninem, co z dumą podkreślał, czyli uprawiał ziemię we własnym, niedużym gospodarstwie. Brzuch bolał coraz bardziej, domowe sposoby nie pomagały, stryj zmuszony był pójść do lekarza.
Porada była kosztowna – w tamtych czasach nikt o KRUS-ie nawet nie marzył. Co gorsza, choroba okazała się poważna – lekarz stwierdził, że bez operacji się nie obejdzie. Operacja miała kosztować bardzo drogo: żeby zapłacić za nią i za późniejsze leczenie, stryj musiałby sprzedać połowę gospodarstwa. A w domu dzieci – do wychowania i do obdzielenia spadkiem. Gdyby stryj pół gospodarki sprzedał, nie byłoby czym dzielić, dzieci nie miałyby z czego się utrzymać. Chyba że stryj by wyzdrowiał, wrócił do pracy i sprzedaną ziemię na powrót odkupił. Zadał więc lekarzowi to zasadnicze pytanie: jaką ma gwarancję, że po operacji wyzdrowieje. Oczywiście, gwarancji nikt mu udzielić nie mógł. Stryj zrezygnował więc z operacji i po kilku miesiącach umarł. Dzieci dorosły, pożeniły się, podzieliły między siebie stryjowe gospodarstwo i wiodły życie małorolnych chłopów. Historię stryja Marcina przyjęto jako przykrą, ale naturalną kolej rzeczy.
Obecnie porusza nas jednak beznadziejność sytuacji człowieka, którego nie stać na leczenie i ratowanie życia. Współczesny Polak nie chce godzić się na to, aby z braku pieniędzy odmówiono leczenia i ratowania życia komukolwiek. Dlatego też "koszyk świadczeń gwarantowanych" jest i pozostanie jedynie sloganem, chwytem retorycznym polityków przypartych do muru pytaniem: co zrobić w sytuacji, gdy w służbie zdrowia brak pieniędzy na wszystkie możliwe świadczenia zdrowotne, z pełną dostępnością dla wszystkich? Bo jakże miałoby wyglądać to "koszykowe" ograniczenie świadczeń? Może tak, że operujemy chore wyrostki i pęcherzyki żółciowe, ale przepuklin – już nie. No, może jedynie te uwięźnięte, bo zagrażają życiu chorego. Tylko że po tygodniu okazałoby się, że liczba operowanych tygodniowo przepuklin się nie zmniejszyła – za to wszystkie byłyby uwięźnięte.
Z drugiej strony, przeciętnego obywatela nie obchodzi, co ministerialny urzędnik wpisał do "koszyka", ważne dla niego jest to, co go boli, i to, że przez całe życie płacił "na służbę zdrowia", a teraz mu mówią, że ma zachorować na taką chorobę, która jest "w koszyku" albo ma płacić! Trudno by się dziwić poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości!
Logicznie biorąc, można utworzyć "koszyk kwotowy" – w którym każdy obywatel mógłby rocznie stracić na świadczenia zdrowotne określoną sumę pieniędzy. Co jednak zrobić, jeśli pod koniec roku, po przebytym leczeniu, np. operacjach, spotka nas zawał, a w koszyczku zabraknie pieniędzy na leczenie kolejnej ciężkiej choroby? Czy czeka nas los stryja Marcina?
Na razie – problem pozostaje nierozwiązany. Politycy głowią się, jak przymusić lekarzy i innych pracowników służby zdrowia do pracy za nędzny grosz: a to prośbą "etyczną", a to groźbą, a to ustawą bezprawną. Wszystko dobre, co może przedłużyć konanie systemu, którego wybujałe możliwości są na światowym poziomie, ale który pozbawiony finansowego zasilania – ginie.
Niestety, bez radykalnych zmian organizacyjnych wszelkie oddłużania czy nakazy pracy to tylko przedłużanie agonii. Obecny model po prostu się przeżył czy wygląda na to, że nie tylko u nas. System angielski, wzór dla tworzonych u nas ostatnio rozwiązań, boryka się obecnie z długiem w wysokości około 1 miliarda funtów, choć nakłady na zdrowie są tam wielokrotnie wyższe niż w Polsce. Brak nowych koncepcji powoduje, że powoli staczamy się w beznadziejność.
Oczywiście, życie wygeneruje jakieś funkcjonalne rozwiązanie – bardziej lub mniej zgodne z obowiązującym prawem, które zapewni ochronę zdrowia tym, których na to stać. Bo tam, gdzie nie funkcjonuje sprawna organizacja, funkcjonuje zwykle rynek – wolny lub czarny. O bezpieczeństwie zdrowotnym zwykłych ludzi lepiej nie wspominać.
Co zaproponują politycy – zobaczymy. Póki co, mamy kuriozalny, w państwie demokratycznym i wolnego rynku, pomysł ministra Religi, aby ustawowo zmusić lekarzy do pracy nawet wtedy, gdy nie mają podpisanych kontraktów (a więc – gdy nie będą mieli za pracę zapłacone, albo zapłaci im się tyle, ile NFZ uzna za stosowne). Aż się prosi rozszerzyć tę ideę na inne działy gospodarki. I ustawowo zmusić piekarzy do wypieku chleba i rozdawania go głodnym klientom, a sklepikarzy – do rozdzielania towarów.
Słowem "od każdego według jego możliwości i każdemu według jego potrzeb". Tylko to już kiedyś było, i było "nie bałdzo".