Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 84–92/2010
z 22 listopada 2010 r.


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Kształcenie lekarzy Wyzwanie dla rządzących

Maciej Biardzki

Miałem ostatnio poczucie, że na tych łamach zajmuję się wyłącznie krytyką rzeczywistości. I choć jest to komfortowa sytuacja, postanowiłem przedstawić własną propozycję rozwiązania jednego z problemów systemu. Mianowicie – problemu kształcenia lekarzy.

W najnowszym pakiecie zdrowotnym jednym z żywiej dyskutowanych projektów jest nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty. Propozycja likwidacji stażu lekarskiego oraz LEP-u wzbudziła kontrowersje, skrytykowały ją Naczelna Rada Lekarska i Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Wydaje się jednak, że krytycy skupili się na pojedynczych rozwiązaniach, ich uwadze umknęły zaś najważniejsze problemy kształcenia lekarzy, tak w trakcie studiów, jak i podyplomowego.

Zastanówmy się, czy proponowane zmiany mają na celu optymalizację kształcenia lekarzy i np. dostosowanie go do ogólnoeuropejskich standardów, czy tylko – krótkoterminowe zwiększenie liczby lekarzy na rynku pracy oraz zmniejszenie obciążeń budżetu państwa związanych z koniecznością finansowania wynagrodzeń lekarzy stażystów i rezydentów? A także: czy studia medyczne są rzeczywiście niepłatne i czy kształcenie podyplomowe także powinno być niepłatne. Wreszcie – co w ubiegłych latach zrobił resort zdrowia, by rozwiązać problem braku lekarzy?

Liczba kształconych lekarzy jest ściśle związana z liczbą miejsc na studiach stacjonarnych i niestacjonarnych w poszczególnych uczelniach określaną corocznie rozporządzeniem MZ. Wydawać by się mogło, że wobec narastającego deficytu lekarzy – pierwszym krokiem organizatora opieki zdrowotnej powinno być zwiększenie tej liczby, zwłaszcza że na brak kandydatów nigdy nie narzekano. Ale wiąże się to oczywiście ze zwiększeniem kwot dotacji na kształcenie dla wyższych uczelni.
Przeglądając rozporządzenia MZ, określając te liczby w kolejnych latach, trafimy na niespodziankę. O ile w 2003 r. zaplanowano przyjęcie na studia stacjonarne (niepłatne) 2090 nowych adeptów, to w 2005 r. – 2360, natomiast w 2007 r. – 2610.

Średnia dynamika wzrostu co 2 lata wynosiła zatem 12,9% oraz 10,6%. Można przyjąć, że w latach 2003–2005 wynosiła 6,5% rocznie, w latach 2005–2007 zaś – 5,5% rocznie. Tymczasem w kolejnych latach, mimo coraz większej świadomości braku kadr medycznych, dynamika ta zaczęła słabnąć. W 2008 r. limit przyjęć wyniósł 2690 (3,0%) – wzrost wynikał zresztą z uruchomienia wydziału lekarskiego na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, w 2009 r. – 2752 (2,3%), natomiast na 2010 r. – 2870 (4,3%). Ten ostatni wzrost to w dużej części efekt zwiększenia limitu finansowanego przez MON na Uniwersytecie Łódzkim.

Na niektórych uczelniach wzrostu prawie w ogóle nie było. Dla przykładu: Gdański Uniwersytet Medyczny: 2003 r. – 200, 2010 r. – 220, Collegium Medicum UJ w Krakowie: 2003 r. – 200, 2010 r. – 220, Uniwersytet Medyczny w Poznaniu: 2003 r. – 180, 2010 r. – 200, AM we Wrocławiu: 2003 – 200, 2010 – 220. Nie widać zatem trendu wzrostu kształcenia lekarzy na studiach stacjonarnych w ilości odpowiadającej potrzebom rynku.

Odrębną sprawą jest płatne kształcenie lekarzy na studiach niestacjonarnych oraz prowadzonych w innym języku niż język polski (limitowana nowość od 2009 r.). Niestety, nie udało mi się znaleźć w internecie rozporządzenia Ministra Zdrowia dotyczącego podziału dotacji na dydaktykę w zależności od poszczególnych typów odbywania studiów. Jeżeli jednak rozporządzenie to jest podobne do przepisów zastosowanych przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, dzielących dotację w miarę proporcjonalnie pomiędzy wszystkie typy studiów – to nie jest to mechanizm inspirujący uczelnie do zwiększania liczby studentów na studiach dziennych.

Nie mam zamiaru krytykować tu jakości studiów niestacjonarnych, ale ich koszt powoduje, że podejmują je przede wszystkim nie ci adepci, którzy znaleźli się tuż pod progiem przyjęcia, ale ci, których na bardzo drogie studia stać. Powoduje to nienajlepszą selekcję kandydatów do zawodu już na starcie kształcenia. Obserwując zwiększanie się liczby studentów niestacjonarnych, można podejrzewać, że uczelnie z dużą chęcią manipulują podziałem dotacji. O ile dla studiów niestacjonarnych przyjęto od 2005 r. algorytm do 20% liczby przyjmowanych na studia dzienne, ale nie mniej niż 15 osób – to od 2007 r. wielkość ta była już podawana w konkretnych liczbach. W 2007 r. było to 518 osób, w 2008 r. – 618, 2009 r. – 682, a w 2010 r. – 765. Proporcja założona jako maksimum 20% (w momencie uruchomienia studiów płatnych) wzrosła więc do ponad 28% w 2010 r.

Jeszcze ciekawszą obserwacją są limity kształcenia w innym języku niż polski. W 2009 r. uczelnie zadeklarowały chęć kształcenia i otrzymały 1219 miejsc (44% miejsc na studiach stacjonarnych), na ten rok akademicki limit wyniósł 1143 (40%). Kogo chcemy kształcić w ten sposób? Obcokrajowców? A  może – Polaków do pracy poza krajem? Ile z tych miejsc jest rzeczywiście wykorzystywanych?

Pytań o sposób finansowania kształcenia na naszych uczelniach można zadać więcej, ale same podane wyżej liczby wskazują, że sposób kształcenia oraz wykorzystanie ograniczonej przecież dotacji też pozostawiają wiele do życzenia. Czy w takim razie pierwszym i podstawowym krokiem do zmniejszenia niedoboru lekarzy nie powinno być zobowiązanie uczelni medycznych do zwiększenia liczby studentów przyjmowanych na studia lekarskie w trybie stacjonarnym, a także – takie sterowanie dotacją, aby chciały to uczynić?

Czy rzeczywiście studia medyczne muszą trwać 6 lat i ich absolwent musi przechodzić jeszcze cykl stażu medycznego, a następnie Lekarski Egzamin Państwowy?
Każdy z lekarzy ma własne doświadczenia ze studiów na różnych uczelniach. Tym, co spaja do pewnego stopnia te doświadczenia, jest stosunkowo mała intensywność nauczania, zwłaszcza na VI roku studiów, oraz niski stopień kształcenia praktycznego. Oczywiście niektórzy studenci przejawiają własne, dodatkowe skłonności do pewnych dziedzin medycyny, uczestniczą w zajęciach kół naukowych. Niestety, znaczna ich część kończy studia całkiem nieźle przygotowana teoretycznie, ale zielona, jak przysłowiowa trawka na wiosnę, w zakresie praktycznych umiejętności korzystania z nabytej wiedzy. Tak było zresztą 30 lat temu i tak, niestety, jest nadal. Bez stażu lekarskiego, odbywanego już poza progami naszych Alma Mater, wykonywanie przez nich zawodu rzeczywiście może stwarzać zagrożenie dla potencjalnych pacjentów.

Ale i tak jest postęp. Kiedy kończyłem uczelnię w latach 80. ub.w., problemem było uzyskanie pieczątki lekarskiej – za tzw. komuny trwało to kilka tygodni. Potem zazwyczaj byliśmy puszczani na głęboką wodę. Obecnie stażysta nie wykonuje sam zawodu do czasu zdania LEP-u. I to rozwiązanie należy uznać za postęp. Ale nie jest to postęp taki, jakiego można oczekiwać. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby uzyskanie dyplomu lekarza było równoważne z uzyskaniem umiejętności, pozwalających na wydanie prawa wykonywania zawodu. Proponowane przez Ministerstwo Zdrowia włączenie stażu lekarskiego w program studiów idzie właśnie tą drogą. Ale i tu jest jakieś „ale”.

Zmiana programu studiów z ich intensyfikacją w ciągu pierwszych 5 lat jest możliwa. Przejście przez wymagany program stażu na oddziałach klinicznych także jest możliwe, żeby nie powiedzieć wskazane. Zastąpienie LEP-u testem interdyscyplinarnym na zakończenie studiów – także nie jest pomysłem nowym, model ten ćwiczono przed laty. W zasadzie ten test powinien być zunifikowany, czyli byłby to LEP, ale na zakończenie studiów. Tyle tylko, że wymagałoby to od uczelni zwiększenia intensywności nauczania – w zamian za wzrost nakładów na dydaktykę. Przy obecnym poziomie nakładów na całą naukę nie dziwmy się, że nie są one entuzjastami takiego rozwiązania. A jeżeli dodamy do tego brak kadry dydaktycznej, niedobór sal wykładowych i inne problemy logistyczne utrudniające intensyfikację kształcenia zwiększonej liczby studentów, to widać, że nie tylko o brak ich entuzjazmu tu chodzi.

Czy można je do tego zdopingować? Myślę, że tak. Należałoby jednak zastosować odpowiednie zachęty finansowe. Gdyby zwiększyć liczbę studentów np. o 50% – trzeba by było także zwiększyć proporcjonalnie wysokość dotacji przeznaczonej na ich kształcenie.

Przyjmijmy, że obecnie liczba przyjmowanych studentów na wydziały lekarskie we wszystkich opisanych wyżej rodzajach kształcenia wynosi ponad 4000 (jeżeli studia prowadzone w języku obcym nie są fikcją). W trakcie debaty sejmowej dotyczącej pakietu ustaw zdrowotnych minister Ewa Kopacz podała kwotę finansowania staży lekarskich – 187 mln zł rocznie. Jeżeli jest to kwota z 2010 r., to dotyczy przyjmowanych na uczelnie w 2004 r. Za 6 lat będzie 40–50% wyższa, jeśli studenci będą kończyć studia w terminie. Jeżeli zwiększymy zatem liczbę studentów stacjonarnych, to kwota ta jeszcze bardziej wzrośnie.

Myślę, że gdyby zwiększyć dotację o wartość wynikającą ze zwiększenia liczby studentów oraz kosztów finansowania ich stażu – resort zdobyłby sojusznika dla swego projektu na samych uczelniach. Są to bowiem kwoty znaczne i dla uczelni byłyby istotne, a jednocześnie – naprawdę niewielkie przy nakładach na system opieki zdrowotnej. Z zasłyszanej w Radiu TOK FM wypowiedzi minister Kopacz wynika, że tak właśnie ma być. Chyba że projekt tworzono tylko dla uzyskania oszczędności budżetowych, dotacja obejmie wówczas nikły procent potrzebnej sumy, a cała reszta to tylko propaganda.

Inną kwestią jest rozwiązanie problemu kształcenia podyplomowego lekarzy. Niestety, muszę tu dotknąć materii bardzo delikatnej, tj. odpłatności za tego rodzaju kształcenie oraz kwestii subsydiowania uczących się.

Uzyskiwanie specjalizacji przez lekarzy jest unikalnym rodzajem kształcenia. W zasadzie, można w tym znaleźć generalne podobieństwo do studiów podyplomowych i tak należałoby je traktować. Jednak zgodnie z art. 94 i 99 ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym studia tego rodzaju są odpłatne.

W naszym przypadku mamy do czynienia z kształceniem niepłatnym – lekarz ani jego pracodawca nie ponoszą kosztów odbywania stażu w innej jednostce. Zarazem kształcenie to ma bardzo szeroko rozwinięty i nie znajdujący żadnego odpowiednika w innych rodzajach kształcenia system stypendialny. Bo wynagrodzenie rezydenta jest niczym innym, jak rodzajem 5-letniego stypendium, płaconego przez budżet państwa, na dodatek – niezależnie od wyników uzyskiwanych przez stypendystę. Jeżeli porównamy wysokość tego świadczenia np. ze stypendiami na studiach doktoranckich, to musimy uznać, że mamy bardzo bogate państwo. I tak, podsumowując obecny stan rzeczy: fundujemy przyszłym lekarzom studia 12-letnie: 6 lat studiów, nazwijmy je, Io, rok stażu i 5 lat studiów podyplomowych – specjalizacji. Na dodatek połowa tego czasu objęta jest powszechnym programem stypendialnym. Czy to właściwy model?

Istnieją dwa spojrzenia na organizację systemu prowadzenia specjalizacji. Pierwszy dotyczy samego sposobu kształcenia. I tutaj warto pochwalić MZ za próbę reformy tego systemu i wprowadzenie tzw. kształcenia modułowego, z obowiązkowymi stażami z ratownictwa medycznego itp.

Druga opcja dotyczy efektywności kształcenia. Nie ulega wątpliwości, że od braku lekarzy ogółem bardziej doskwiera nam brak specjalistów. Braki są szczególnie dotkliwe w szpitalach, zwłaszcza poza metropoliami. Gdyby dokładnie zaś przeanalizować liczbę lekarzy poszczególnych specjalności w każdym z województw, a takie dane są np. w dyspozycji NFZ, to okaże się, że nie jest ich znowu aż tak mało.

Ale problem polega głównie na tym, że w większości porzucili oni pracę w szpitalach i pracują w lepiej płatnym i mniej obciążającym lecznictwie ambulatoryjnym oraz w coraz liczniejszych placówkach prywatnych, często zupełnie poza systemem publicznym. Dodatkowym problemem są szczególnie dotkliwe braki w takich specjalizacjach, jak medycyna ratunkowa czy geriatria.

Bezdyskusyjne jest, że należy zwiększyć liczbę miejsc rezydenckich i kształcić nowych specjalistów w liczbie takiej, jakie są potrzeby systemu. Wiąże się to jednak z kolejnym obciążeniem finansowym budżetu państwa, bo to ono opłaca wynagrodzenia lekarzy w trakcie specjalizacji. Żeby to obciążenie nieco zmniejszyć, trzeba skończyć z istniejącym reglamentowaniem przez państwo możliwości uzyskiwania specjalizacji w trybie… pozarezydenckim.

Chodzi o nieograniczanie specjalizowania się, jeżeli lekarz chce się uczyć na własny koszt lub jego zakład pracy gotów jest sfinansować mu to kształcenie – niechże to będzie ich wolną wolą.

Państwo nie musi ustalać limitów dla tej formy kształcenia. Jeżeli natomiast chce być regulatorem tego sposobu kształcenia, to powinno ustalić maksymalną opłatę za prowadzenie stażu kierunkowego w rozliczeniach pomiędzy prowadzącym a odbywającym staż. Niech prowadzący kształcenie także uzyskują za to jakąś opłatę. Bo jeżeli uznamy, że kształcenie specjalizacyjne ma swoje analogie ze studiami podyplomowymi, to wręcz powinno tak być. Powiedzmy sobie jednak jasno, że takie rozwiązanie zmniejszy nieco obciążenie budżetu państwa przy finansowaniu kształcenia podyplomowego, ale go nie zastąpi.

Liczbę miejsc w postępowaniu kwalifikacyjnym w dniach 1–31 października 2010 r. ustalono w kraju na 1951. To nieznacznie mniej niż deklarowano na wiosnę po kwalifikacjach marcowych (wtedy miejsc było 500). Oznacza to, zwłaszcza po podniesieniu uposażeń rezydenckich, znaczny wysiłek finansowy dla resortu. I nie pytam, czy blisko 2500 kształconych podyplomowo lekarzy rocznie to wystarczająca liczba, choć wydaje się, że coroczny wzrost liczby specjalistów powinien być zbliżony do liczby lekarzy kończących studia. W tym roku studia kończył rocznik 2004, a rozpoczynało staże mniej niż 2500 osób, ale za 6 lat mogłoby to być, jak wskazano wyżej, ok. 4000, i takiej liczby rezydentur powinniśmy oczekiwać.

2500 nowych rezydentów to praktycznie tyle samo, co w 2008 i 2009 r., chociaż sam manewr: 500 miejsc na wiosnę + 2000 miejsc na jesieni wskazuje, iż jest tu oszczędność budżetowa – ta sama liczba rezydentur przy kalendarzowej asymetrii tworzy mniejsze koszty w br. Ale może to tylko moje kosmate myśli idą ścieżką podejrzliwości… Najważniejsze jest pytanie: czy pieniądze na kształcenie podyplomowe lekarzy są wydawane efektywnie?

Istniejący system rezydentur ma podstawową wadę: rezydentura jest swoistym grantem – stypendium dla kształcącego się lekarza i pozostawia mu całkowicie wolną rękę w wyborze miejsca prowadzenia specjalizacji. Liczba kształconych jest ustalana na podstawie wniosków konsultantów, kształcenie odbywa się zaś w kilku jednostkach na terenie województwa, które mają uprawnienia do prowadzenia staży i staży kierunkowych. Najczęściej – to publiczne molochy, korzystające z darmowej pracy lekarzy rezydentów, ale wcale nie gwarantujące im pracy po ukończeniu specjalizacji. Wystarczy spojrzeć na stronę internetową MZ z listą jednostek uprawnionych do prowadzenia specjalizacji. I tak np. dla okulistyki na Dolnym Śląsku istnieje 68 miejsc do kształcenia, z czego 30 w jednym tylko akademickim SPSK 1 we Wrocławiu. Czy potrzebuje on tylu nowych okulistów? Inny przykład: urologia w woj. lubelskim – na 19 miejsc ogółem w SPSK 4 w Lublinie aż 10.

Przykłady można mnożyć. Ale jednocześnie te same szpitale nie są zainteresowane prowadzeniem staży kierunkowych. Powoduje to, że młodzi lekarze po ukończeniu stażu rozpoczynają specjalizację właśnie tam i dopiero po jej zakończeniu najczęściej rozpoczynają poszukiwanie pracy, odpływają do lecznictwa otwartego, albo, na szczęście ostatnio trochę rzadziej – emigrują.

Moim zdaniem, rozwiązanie tego problemu powinno wyglądać inaczej. Należy całkowicie zmienić filozofię rezydentury, a środki na ten cel przyznawać nie lekarzom, ale zakładom opieki zdrowotnej, a być może wkrótce – podmiotom leczniczym.
Liczba przyznawanych rezydentur powinna być kompromisem pomiędzy potrzebami zgłaszanymi przez jednostki systemu publicznego a możliwościami finansowymi resortu.

Przez system publiczny rozumiem wszystkie jednostki publiczne i prywatne, które działają na rzecz ubezpieczonych w podstawowym systemie. System podstawowy jest obecnie finansowany przez NFZ, ale za parę lat może to być już kilku płatników.
Jednostki całkowicie prywatne i sprzedające swoje usługi odpłatnie lub za pośrednictwem abonamentów czy ubezpieczeń dodatkowych – mogłyby sobie kształcić specjalistów w sposób nieograniczony, ale w systemie pozarezydenckim. Jest to rozwiązanie radykalne, ale przyjmujące aksjomat: za pieniądze publiczne kształcimy tylko dla sektora publicznego.

Przy takiej konstrukcji każdy szpital czy przychodnia, potrzebujące specjalisty, zgłaszają potrzebę zatrudnienia lekarza, któremu po ukończeniu specjalizacji gwarantują zatrudnienie. I finansowanie rezydentur trafia do tych jednostek, a nie bezpośrednio do lekarzy. One z kolei ustalają warunki, na których specjalizujących się lekarzy zatrudnią. Warunki te nie mogą być gorsze, przeciwnie – mogą być znacznie lepsze, niż otrzymany w formie rezydentury grant.

Jeżeli w którymś województwie przyznano by np. 10 miejsc dla chirurgii ogólnej, to każdy z 10 lekarzy, którzy najlepiej zdali test kwalifikacyjny, miałby prawo wyboru pomiędzy tymi jednostkami. Jeżeli któremuś nie odpowiada żadna z tych jednostek, to na to miejsce wchodzi następny ze zdających. Oczywiście, będą wybierać nie tylko geograficznie, ale także uwzględniając warunki, jakie będą im proponowane. Jeżeli np. któryś ze szpitali zaoferuje wynagrodzenie wyższe o 1000 zł/m-c
niż to standardowe, wynikające z rezydentury, albo zaproponuje mieszkanie zakładowe, to czemu nie wybrać właśnie tej oferty? Z kolei lekarz, który nie wyobraża sobie specjalizowania się poza metropolią, także mógłby to robić, ale w innej specjalizacji albo na swój koszt lub swojego pracodawcy.

W ten sposób skierowalibyśmy rezydentów do miejsc, gdzie specjalistów naprawdę potrzeba. Aby ułatwić przyszłym specjalistom wybór specjalizacji, korzystne byłoby, gdyby lista miejsc, których będzie dotyczył najbliższy nabór, była odpowiednio wcześniej publikowana. Być może, niektórzy pojadą tam dopytać o warunki, a inni zrezygnują z preferowanego dotąd kierunku na rzecz takiego, który daje im lepsze warunki prowadzenia specjalizacji. Rozwiązanie powinno się spodobać miłośnikom rynku – ujawni nisze rynkowe i doprowadzi do konkurencji w ubieganiu się o ich zagospodarowanie.

Ustalenie miejsc prowadzenia specjalizacji w kolejnych naborach byłoby domeną podmiotu odpowiadającego za politykę zdrowotną. Zawsze uważałem, że takim podmiotem powinna być agenda samorządu wojewódzkiego. To tam, otrzymując informację, że w najbliższym naborze województwo uzyska 130 miejsc specjalizacyjnych, spośród np. 250 złożonych wniosków dokonany byłby wybór tych najpilniejszych dla systemu. W transparentnej procedurze, z udziałem przedstawicieli izby lekarskiej, konwentu starostów, uczelni medycznej, po zasięgnięciu opinii oddziału wojewódzkiego NFZ.

Model taki dodatkowo ułatwiałby tworzenie nowych jednostek. Bo jeżeli szpital w miejscowości X chciałby utworzyć oddział kardiochirurgiczny i zostanie to uznane za zasadne, to przecież mógłby 5 lat wcześniej zaplanować także zatrudnienie w tym oddziale, uzyskując rezydentury dla przyszłego zespołu.

Oczywiście, nie wszystkie jednostki są zdolne do prowadzenia specjalizacji. Ale tu pojawia się rola dla stażów kierunkowych. Niech szpitale kliniczne prowadzą właśnie takie staże kierunkowe dla lekarzy, zatrudnionych w formie rezydentury w innych szpitalach. Mogą proponować im dyżurowanie zatrudniając ich na umowę-zlecenie, chyba że już w warunkach finansowania rezydentury zawarte zostanie zobowiązanie do wykonania np. 2 dyżurów miesięcznie dla danego typu stażu.

Dobre, kliniczne i specjalistyczne szpitale i tak będą kształcić większość lekarzy, ale ci ostatni będą zatrudnieni w jednostkach, gdzie deficyt specjalistów jest największy. Rozważenia wymaga kwestia odpłatności za prowadzenie stażu kierunkowego, bo co prawda sama „darmowa” obecność lekarza rezydenta jest korzyścią prowadzącego staż, ale też wiąże się z pewnymi kosztami. Ponieważ dotąd nie istniały rozliczenia wzajemne za prowadzenie stażów i nikt się ich specjalnie nie domagał, to prawdopodobnie ustalenie takich opłat nie będzie większym problemem.

Nie trzeba dodawać, że rozwiązanie to wymaga dwustopniowych klauzul lojalnościowych: szpitala wobec Ministerstwa Zdrowia oraz lekarza wobec szpitala. Klauzule te powinny gwarantować, że lekarz, któremu państwo sfinansowało kształcenie specjalistyczne, przepracuje w jednostce prowadzącej rezydenturę określony czas po uzyskaniu specjalizacji. Wyjazd do innego kraju, czy przejście do prywatnego szpitala lub przychodni musiałoby się wiązać ze zwrotem szpitalowi wypłaconych mu środków, a ministerstwu – przez szpital. Koszty te może też zwrócić nowy pracodawca – czemu nie? Otrzyma wszak wykształconego specjalistę, nie czekając przez 5 lat jego rezydentury. Ministerstwo z kolei pozyska dodatkową pulę środków pozwalającą na sfinansowanie kolejnych rezydentur.

Przedstawione rozwiązanie pozwala na uzyskanie kilku benefitów. Po pierwsze, państwo będzie finansować rezydentury w tych jednostkach, gdzie brak specjalistów jest szczególnie dotkliwy. Po drugie, kształcenie będzie się odbywać w miejscach najlepiej do tego przystosowanych. Po trzecie, lekarz jeszcze przed rozpoczęciem specjalizacji będzie miał zagwarantowane miejsce dalszej pracy. Po czwarte wreszcie – pojawią się wzajemne zobowiązania, co sprawi, że wszyscy zaczną szanować publiczny pieniądz przeznaczony na kształcenie podyplomowe dla publicznego systemu.

Czy propozycja warta jest dyskusji? Problemy z kształceniem lekarzy każą myśleć o jego zmianach, choć nie rewolucjonizujących sam proces kształcenia. Tutaj możemy dokonywać zmian stopniowych. Zasadniczej zmiany wymaga jednak finansowanie kształcenia, pozwalające na „dostarczanie” do systemu lekarzy i specjalistów w liczbie odpowiedniej do jego potrzeb. Wobec braku środków finansowych w systemie – ważne jest, by te pieniądze wydawać efektywnie.

Przedstawiony model właśnie to ma na celu. I wbrew pozorom – wcale nie będzie to kształcenie felczerów.




Najpopularniejsze artykuły

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Ile trwają studia medyczne w Polsce? Podpowiadamy!

Studia medyczne są marzeniem wielu młodych ludzi, ale wymagają dużego poświęcenia i wielu lat intensywnej nauki. Od etapu licencjackiego po specjalizację – każda ścieżka w medycynie ma swoje wyzwania i nagrody. W poniższym artykule omówimy dokładnie, jak długo trwają studia medyczne w Polsce, jakie są wymagania, by się na nie dostać oraz jakie możliwości kariery otwierają się po ich ukończeniu.

Diagnozowanie insulinooporności to pomylenie skutku z przyczyną

Insulinooporność początkowo wykrywano u osób chorych na cukrzycę i wcześniej opisywano ją jako wymagającą stosowania ponad 200 jednostek insuliny dziennie. Jednak ze względu na rosnącą świadomość konieczności leczenia problemów związanych z otyłością i nadwagą, w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie tą... no właśnie – chorobą?

Najlepsze systemy opieki zdrowotnej na świecie

W jednych rankingach wygrywają europejskie systemy, w innych – zwłaszcza efektywności – dalekowschodnie tygrysy azjatyckie. Większość z tych najlepszych łączy współpłacenie za usługi przez pacjenta, zazwyczaj 30% kosztów. Opisujemy liderów. Polska zajmuje bardzo odległe miejsca w rankingach.

Testy wielogenowe pozwalają uniknąć niepotrzebnej chemioterapii

– Wiemy, że nawet do 85% pacjentek z wczesnym rakiem piersi w leczeniu uzupełniającym nie wymaga chemioterapii. Ale nie da się ich wytypować na podstawie stosowanych standardowo czynników kliniczno-patomorfologicznych. Taki test wielogenowy jak Oncotype DX pozwala nam wyłonić tę grupę – mówi onkolog, prof. Renata Duchnowska.

10 000 kroków dziennie? To mit!

Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?

Czy NFZ może zbankrutować?

Formalnie absolutnie nie, publiczny płatnik zbankrutować nie może. Fundusz bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach. Jest jednak jedna dobra wiadomość: nareszcie mówi się o tym otwarcie.

Cukrzyca: technologia pozwala pacjentom zapomnieć o barierach

Przejście od leczenia cukrzycy typu pierwszego opartego na analizie danych historycznych i wielokrotnych wstrzyknięciach insuliny do zaawansowanych algorytmów automatycznego jej podawania na podstawie ciągłego monitorowania glukozy w czasie rzeczywistym jest spełnieniem marzeń o sztucznej trzustce. Pozwala chorym uniknąć powikłań cukrzycy i żyć pełnią życia.

Zdrowa tarczyca, czyli wszystko, co powinniśmy wiedzieć o goitrogenach

Z dr. n. med. Markiem Derkaczem, specjalistą chorób wewnętrznych, diabetologiem oraz endokrynologiem, wieloletnim pracownikiem Kliniki Endokrynologii, a wcześniej Kliniki Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Medycznego w Lublinie rozmawia Antoni Król.

Soczewki dla astygmatyków – jak działają i jak je dopasować?

Astygmatyzm to jedna z najczęstszych wad wzroku, która może znacząco wpływać na jakość widzenia. Na szczęście nowoczesne rozwiązania optyczne, takie jak soczewki toryczne, pozwalają skutecznie korygować tę wadę. Jak działają soczewki dla astygmatyków i na co zwrócić uwagę podczas ich wyboru? Oto wszystko, co warto wiedzieć na ten temat.

Onkologia – organizacja, dostępność, terapie

Jak usprawnić profilaktykę raka piersi, opiekę nad chorymi i dostęp do innowacyjnych terapii? – zastanawiali się eksperci 4 września br. podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu.

Jakie badania profilaktyczne są zalecane po 40. roku życia?

Po 40. roku życia wzrasta ryzyka wielu chorób przewlekłych. Badania profilaktyczne pozwalają wykryć wczesne symptomy chorób, które często rozwijają się bezobjawowo. Profilaktyka zdrowotna po 40. roku życia koncentruje się przede wszystkim na wykryciu chorób sercowo-naczyniowych, nowotworów, cukrzycy oraz innych problemów zdrowotnych związanych ze starzeniem się organizmu.

Aż 9,3 tys. medyków ze Wschodu ma pracę dzięki uproszczonemu trybowi

Już ponad 3 lata działają przepisy upraszczające uzyskiwanie PWZ, a 2 lata – ułatwiające jeszcze bardziej zdobywanie pracy medykom z Ukrainy. Dzięki nim zatrudnienie miało znaleźć ponad 9,3 tys. członków personelu służby zdrowia, głównie lekarzy. Ich praca ratuje szpitale powiatowe przed zamykaniem całych oddziałów. Ale od 1 lipca mają przestać obowiązywać duże ułatwienia dla medyków z Ukrainy.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Astronomiczne rachunki za leczenie w USA

Co roku w USA ponad pół miliona rodzin ogłasza bankructwo z powodu horrendalnie wysokich rachunków za leczenie. Bo np. samo dostarczenie chorego do szpitala może kosztować nawet pół miliona dolarów! Prezentujemy absurdalnie wysokie rachunki, jakie dostają Amerykanie. I to mimo ustawy, która rok temu miała zlikwidować zjawisko szokująco wysokich faktur.

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.




bot