Moja żona zafascynowana jest homeopatią i uważa, że tylko takie leczenie jej pomaga. Nie przyjmuje żadnych leków ordynowanych przez medycynę tradycyjną. Każdą infekcję przeżywa ciężko. Ale – na szczęście – przeżywa. Mówi, że dzięki homeopatii.
Kiedy z wdzięczności za tak skuteczną opiekę nad małżonką postanowiłem zrobić wywiad z leczącym ją homeopatą, którego nazywam "Kulkomiotem" (ze względu na kształt leków homeopatycznych – przeważnie w postaci kilku malutkich kuleczek), jedno z pierwszych moich pytań brzmiało: jakimi badaniami klinicznymi homeopatia może potwierdzić swoją skuteczność w różnych chorobach? W tym momencie "guru" mojej żony stracił ochotę na dalszą rozmowę, choć z wykształcenia i z praktyki jest lekarzem internistą.
Mocz wynalazcy
Co wspólnego ma homeopatia z metodą leczenia antyneoplastonami, wynalezioną przez dr. Stanisława Burzyńskiego z Houston (a przedtem z Lublina), o której pisała SZ z 18-31 grudnia 2003 r.? W zasadzie – nic. Metody te bowiem opierają się na całkiem innej filozofii. Ale, w obydwu przypadkach, ich słabą stroną jest właśnie brak dokumentacji dotyczącej badań klinicznych, a jeśli nie brak – to przynajmniej niedostatek.
Antyneoplastony Burzyńskiego stosowane są od roku 1977. Najpierw ekstrahowane były z moczu wynalazcy. Następnie, również z moczu jego żony. Potem czerpano je z moczu z toalet miejskich w Houston, aż wreszcie w 1982 r. zaczęto antyneoplastony produkować syntetycznie.
Od tego czasu minęło 26 lat. Czy nie jest to wystarczający okres umożliwiający sporządzenie porządnej dokumentacji medycznej? Zwłaszcza że leczonych pacjentów są podobno dziesiątki tysięcy, a może nawet i więcej? Co stało na przeszkodzie, aby opisać stan każdego pacjenta w chwili przyjęcia, wpisać rozpoznanie jego choroby, następnie określić sposób leczenia, leki, dawki, czas kuracji, a potem wykazać, jaki był los chorego po ukończeniu terapii antyneoplastonami? I w końcu – poddać te dane obróbce statystycznej, której celem byłoby wyliczenie, jaka jest skuteczność zastosowanej metody?
Skoro przez tyle lat "Burzynski Research Institute, Inc.", dysponujący od jakiegoś czasu co najmniej 40 milionami dolarów (przynajmniej taką kwotę wyłudzenia od pacjentów – za stosowanie nie sprawdzonych naukowo praktyk – zarzucił Burzyńskiemu w 1997 r. amerykański prokurator), nie sfinalizował badań klinicznych (których w Polsce w każdym szpitalu klinicznym wykonuje się "na pęczki"), to nasuwa się prosty wniosek, że po prostu ów instytut sfinalizować ich nie chciał. Nie to, że "nie mógł, bo wiatr wiał ciągle w oczy". Po prostu – nie chciał. Wydaje się, że chodzi o to, aby króliczka ciągle gonić, ale aby go nigdy nie złapać.
Autopromocja
I to jest właśnie moja główna wątpliwość, która – gdyby została wyjaśniona – unieważniłaby może wszystkie następne wątpliwości. O badania kliniczne pytałem Burzyńskiego w wywiadzie, który przeprowadziłem z nim dla chicagowskiego tygodnika "Relax", gdzie pracowałem podczas mojego pobytu w Chicago na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku.
Skonstruowanie wywiadu (opublikowanego 27 października 1990 r.) polegało na tym, że wydawca "Relaxu" oraz "Dziennika Chicagowskiego" (czyli mój ówczesny pracodawca) przekazał mi przysłany faksem przez Burzyńskiego materiał, na podstawie którego napisałem pytania. Pytania te zostały przekazane Burzyńskiemu, a ten odesłał odpowiedzi. Po rutynowej obróbce redakcyjnej, tekst był gotowy.
Otrzymane od uczonego informacje były dla mnie na tyle fascynujące, a nawet rewelacyjne, że postanowiłem wówczas nie szukać dziur w całym, tylko propagować ideę – na zasadzie, że skoro jest to takie dobre, to chorzy powinni o tym wiedzieć. Burzyńskiego pytałem m.in. o długość okresu remisji choroby po leczeniu antyneoplastonami i o wyniki badań klinicznych. Czytając po latach "swój" wywiad, mogę stwierdzić, że niektóre odpowiedzi rozmówcy nieco odbiegały od rzeczywistości.
Zakładam, że informacji podanych w tym wywiadzie Burzyński nie kwestionował, gdyż nie przysłał później żadnych sprostowań, a co najważniejsze – nie wycofał reklamy (bardzo drogiej), która ukazywała się niemal co tydzień na całej tylnej okładce "Relaxu", przez prawie pół roku od dnia opublikowania tego materiału. Dla wydawcy był to "złoty" interes, a mnie musiała wystarczyć zwykła, rutynowa wierszówka.
Ucieczka od komuny?
W wywiadzie dla "Relaxu" Burzyński podawał, iż "wkrótce po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, w 1970 roku, został pracownikiem naukowym w Baylor College of Medicine w Houston". Natomiast Jacek Kalabiński ("Gazeta Wyborcza" z 10 stycznia 1997 r.) stwierdził, iż zaczął on tam pracować "jako asystent techniczny na wydziale anestezjologii" (czyli – przyrównując do polskich standardów – na stanowisku pielęgniarki anestezjologicznej), a dopiero później wkroczył na drogę kariery naukowej. Znając realia amerykańskie, uważam, że ta wersja jest bardziej prawdopodobna.
W tym samym wywiadzie Burzyński wymienił szereg nazwisk polskich pracowników nauki, z którymi (faktycznie albo rzekomo) współpracował. Byli to: prof. Bożek, prof. Krzeski, prof. Kulczycki, prof. Kojder, prof. Traczyk, dr Cieślińska, dr Cieśluk, dr Michalska.
Prof. Krzeski (w 1997 r. kierownik Kliniki Urologii AM w Warszawie) stanowczo zdementował fakt współpracy z Burzyńskim ("Gazeta Wyborcza", 21 stycznia 1997 r.): "Nigdy nie badałem antyneoplastonów. Próbki stały w gabinecie, w końcu ktoś je wyrzucił. Nie czytałem ani jednego poważnego artykułu medycznego, chwalącego jego preparat, napisanego przez kogoś innego niż dr Burzyński. To, co on robi, to oszukaństwo. Leczy ludzi niesprawdzonymi metodami i zbija na tym majątek".
Natomiast prof. Zdzisław Kleinrok (w 1997 r. kierownik Kliniki Farmakologii AM w Lublinie) popierał Burzyńskiego i jego antyneoplastony, aczkolwiek z innych względów niż wynalazca. Kleinroka interesował wpływ tych preparatów na parkinsonizm.
"Gazeta Wyborcza" cytowała też wypowiedź prof. Zbigniewa Czernickiego (w 1997 r. kierownika Kliniki Neurochirurgii PAN), przyjaciela Burzyńskiego z gimnazjum i ze studiów w Lublinie. Czernicki wspomniał, że Burzyński wyjechał do Stanów dlatego, że po studiach chciano go skierować do wojska. Trochę kłóci się to z wersją podawaną przez adwokata Burzyńskiego, a przytoczoną przez Kalabińskiego w "Gazecie Wyborczej", że wyjechał on do USA, bo "uciekł spod rządów komunistów, którzy usiłowali uniemożliwić mu skończenie studiów". W 1970 r., kiedy to Burzyński wyjechał do Stanów, był on już 3 lata po studiach i pracował w komunistycznej (było nie było) klinice chorób wewnętrznych, mając do dyspozycji komunistyczne (było nie było) laboratorium, gdzie prowadził swoje badania. Tak że o uniemożliwianiu mu przez komunistów "dokończenia studiów" mowy być nie może.
A w Lublinie pozostało wielu przyjaciół Burzyńskiego ze "starych czasów". I to tłumaczy fakt, iż właśnie tam ma on wielu zwolenników, czego się nie da powiedzieć o innych ośrodkach naukowych w Polsce.
Faza druga wiecznie żywa
Na zadane przeze mnie w 1990 r. pytanie o wyniki badań klinicznych, Burzyński odpowiedział: "Badania (drugiej fazy) zostały zakończone w złośliwych guzach mózgu (astrocytoma), jak również w raku prostaty opornym na leczenie hormonalne".
Ale w 1997 r. doc. Zbigniew Wronkowski, jako prezes Polskiego Komitetu Zwalczania Raka, powiedział "Gazecie Wyborczej": "Żeby uznać lek za sprawdzony, trzeba poddać go tzw. badaniom klinicznym kontrolowanym. Odbywają się one w ściśle określonych warunkach: musi być określona liczba osób, z dokładnie zdefiniowaną chorobą (rak ma przecież tysiące odmian), określonym stopniem zaawansowania, itd. Burzyński tego nie zrobił".
W tym samym artykule "Gazeta Wyborcza" opublikowała zapowiedź Burzyńskiego, że w 1997 r. "zakończy badania kliniczne kontrolowane antyneoplastonów". Tu można by spytać: co niby miał on zakończyć, skoro skończył to (jak stwierdził w "Relaxie") już 7 lat temu? Może chodziło mu o następne jednostki chorobowe? No, nie bardzo.
Bo teraz, po kolejnych sześciu latach, prof. Zbigniew Stelmasiak z lubelskiej Kliniki Neurologii informuje ("Służba Zdrowia" z 18-31 grudnia 2003 r.): "Nasza klinika stara się o przystąpienie do drugiej fazy badań klinicznych nad zastosowaniem antyneoplastonów u dorosłych z gwiaździakiem mózgu i u dzieci z anaplastycznymi guzami mózgu, prowadzonych zgodnie z wymogami i pod kontrolą FDA. Uzyskaliśmy już zgodę komisji bioetycznej lubelskiej AM na udział w badaniach nad skutecznością metody dr. Burzyńskiego, ale jest to dopiero początek załatwiania formalności".
W tej samej "Służbie Zdrowia" doc. Maciej Krzakowski, krajowy konsultant w dziedzinie onkologii klinicznej, twierdzi: "Preparatu nie poddano właściwym badaniom klinicznym".
A więc wynika z tego, że druga faza badań w astrocytomie wcale nie została zakończona ani w 1990 r., jak twierdził w wywiadzie dla "Relaxu" Burzyński, ani w roku 1997, jak obiecywał "Gazecie Wyborczej", ani też nie została zakończona do dziś. I nie będzie zakończona w ciągu najbliższych kilku lat, gdyż lubelska Klinika Neurologii dopiero "stara się o przystąpienie do drugiej fazy badań klinicznych nad zastosowaniem antyneoplastonów u dorosłych z gwiaździakiem", a cykl takich badań jest długotrwały, niestety.
Chyba że astrocytoma i gwiaździak to nie to samo.
Zagadką pozostaje zatem, kto prowadził w 1990 r. i w 1997 r. owe "badania kliniczne kontrolowane antyneoplastonów" i dlaczego do tej pory ich nie sfinalizował, choć Burzyński raz oświadczył, że zostały one ukończone w 1990 r., a drugi raz obiecał, że zakończy je w 1997 r.? Może był to koncern "Ferment" z Litwy? Albo prof. D. Samid z Zakładu Patologii Ministerstwa Obrony USA, czy też prof. L. Henry z Medical College of Georgia, prof. H. Taudy z Japonii, prof. W. Xu z Chin lub prof. A. Bartelli z Włoch, bo na współpracę z tymi instytucjami i uczonymi powoływał się Burzyński? Nie wiadomo.
Można jedynie sądzić, że snute przez siebie plany Burzyński przedstawia jako fakty już dokonane. Medialnie brzmi to bardzo ciekawie, ale... co z faktami?
Zmarnowany milion dolarów
W wywiadzie, który przeprowadziłem dla "Relaxu" w 1990 r., Burzyński oznajmił: "Przy końcu ubiegłego roku nasz instytut podjął decyzję o przekazaniu leków wartości miliona dolarów do bezpłatnego leczenia chorych na raka w Polsce". Nie minęło 7 lat, a w 1997 r. Burzyński wyznał "Gazecie Wyborczej": "Z badań w Polsce rzeczywiście nic nie wyszło. Wysłaliśmy antyneoplastony do Polski, do różnych klinik, wydaliśmy na to milion dolarów, i wszystko zmarnowane".
Wobec tego, ja tylko uprzejmie pytam: gdzie się w takim razie podziały owe przesłane do Polski antyneoplastony za milion dolarów i które kliniki to zmarnowały? Jak się dowiem, to pomogę darczyńcy, aby takie marnotrawstwo zostało surowo ukarane. Milion dolarów to nie są żadne żarty, zwłaszcza jeśli chodzi o leki.
Stawki za leczenie u dr. Burzyńskiego (wg Kalabińskiego) wynoszą 5-10 tys. dol. (na wstępie), a za całą kurację – średnio 25-30 tys. dol. Natomiast wg Burzyńskiego – do każdego chorego leczonego antyneoplastonami instytut... dopłaca miesięcznie ok. 15 tys. dol.! Ale przed bankructwem jego instytut chroni "standardowe leczenie opłacane przez ubezpieczalnie" (cokolwiek by miało znaczyć pojęcie "leczenia standardowego"). Dzięki temu "preparaty w badaniach klinicznych podawane są bezpłatnie, natomiast za usługi standardowe (opieka lekarska i pielęgniarska) chory musi zapłacić".
Jeśli rzeczywiście do Polski, do setek osób cierpiących na nowotwory, trafiły wysłane przez Burzyńskiego w 1990 r. albo w 1991 r. leki "o wartości miliona dolarów do bezpłatnego leczenia chorych na raka", i większość z nich uleczyły (bo pozytywne wyniki – według wywiadu w "Relaxie" – osiągane są w 80 proc. przypadków złośliwych guzów mózgu i w 85 proc. w leczeniu raka prostaty), to pojawia się kolejna zagadka: gdzie są ci wszyscy polscy uleczeni pacjenci? A jeśli leki te nie trafiły gdzie trzeba – to kto jest temu winien?
Im dalej w las...
Sytuację może trochę zaciemniać okres leczenia owymi peptydami. W "moim" wywiadzie z 1990 r., czyli po 13 latach stosowania antyneoplastonów, Burzyński powiedział, że "jeżeli guzy rakowe nie ulegną zmniejszeniu w ciągu 6-ciu tygodni, to leczenie ma małe szanse powodzenia, a okres niezbędny do całkowitej remisji waha się od miesiąca do ponad roku, w zależności od rodzaju i stopnia zaawansowania raka".
A już w "Służbie Zdrowia" z 18-31 grudnia 2003 r. (a więc po 26 latach stosowania tych związków) otrzymujemy informację, iż "antyneoplastony wprowadza się do ustroju przeciętnie przez okres 6-12 miesięcy, a następnie terapia kontynuowana jest w zależności od wyników". Zatem leczenie trwa znacznie dłużej niż 13 lat temu.
Z tego rozwoju sytuacji można wyciągnąć wniosek, że z biegiem czasu, w przyszłości, terapia antyneoplastonami może się przeciągnąć jeszcze bardziej: do kilku albo nawet do kilkunastu lat, o ile oczywiście pacjent da radę to wytrzymać i przedwcześnie nie umrze.
Nie jestem przeciwnikiem antyneoplastonów i chciałbym, aby powróciło moje pierwotne przekonanie o skuteczności kuracji tą metodą. Jednak żonglowanie danymi, manipulowanie informacjami na temat stopnia zaawansowania badań klinicznych i ustawiczne wznawianie drugiej fazy badań w tych samych jednostkach chorobowych, wcale nie przyczynia się do uwiarygodnienia proponowanej terapii.