W świadomości społecznej funkcjonuje jeszcze formuła, że praca lekarza – podobnie jak praca księdza czy nauczyciela – jest wypełnianiem powołania. Warto może przypomnieć, jaka treść się w tej formule zawiera.
Powołanie od zwyczajnego zawodu różni się nie tylko tym, że jest wprost i bezpośrednio pracą nad człowiekiem, pracą dla dobra tego człowieka. Podstawowa różnica na tym polega, że zwyczajny zawód wykonuje się po to, żeby zarobić na chleb powszedni, natomiast głównym celem wypełniania powołania jest dobro ludzi, dla których się pracuje, i co najwyżej przy okazji tej pracy lekarz, ksiądz czy nauczyciel zarabia na chleb powszedni.
Łatwo temu rozróżnieniu zarzucić hipokryzję i budowanie fałszywych ideałów – zwłaszcza że niejeden lekarz czy ksiądz zachowuje się w taki sposób, jakby faktycznie głównym celem jego działania było zdobywanie pieniędzy i co najwyżej przy okazji jakieś dobro wyższe. Na to odpowiem metaforą, którą zawdzięczam Ernestowi Bryllowi: "Biada tym społecznościom, które zgubiły sen o samych sobie"! Owszem, zazwyczaj niezbyt dorastamy do stawianych sobie ideałów, ale biada nam, gdybyśmy je porzucili.
Otóż moment obecny wydaje się wyjątkowo ważny dla polskich środowisk lekarskich. Wprowadzanie reformy służby zdrowia sprawia, że zarówno lekarze-praktycy, jak lekarze-decydenci poświęcają pieniądzom więcej uwagi niż zazwyczaj. Wiele kształtujących się oraz podejmowanych decyzji sprawia wrażenie, jak gdyby wzgląd na dobro chorego nie był w tym czy innym przypadku ich celem głównym. Innymi słowy, w trakcie dokonującej się reformy ujawnia się być może oraz przyspiesza kruszenie się fundamentu tradycyjnych postaw lekarza.
Nawet jeśli są to obawy przesadne, na pewno warto od czasu do czasu przypatrzyć się jeszcze raz samym podstawom lekarskiego etosu – bo zawsze znajdzie się coś, co trzeba naprawić, co można pogłębić albo co domaga się odnowy.
Konkretny kształt medycyny zawsze istotnie wynikał z podstawowych przesłanek filozoficznych, którymi żyło dane społeczeństwo. Dość przypomnieć, że popularna w swoim czasie w Europie medycyna Awicenny, tak nieszczęśliwie związana z astrologią, wyrastała, jak się wydaje, z muzułmańskiego fatalizmu (1). Z kolei nieobecność medycyny hinduskiej, nieraz nawet przy ludziach umierających, nie wynika, być może, z obojętności na ludzkie cierpienie, ale raczej z lęku, żeby nie zakłócać prawa karmy (2).
Medycyna europejska – tak jak niemal wszystko, co w naszej Europie wartościowe – wyrasta z podwójnego źródła, ze starogreckiej medycyny Hipokratesa i Galena oraz z chrześcijańskiej nauki o miłości bliźniego. Starogrecka medycyna wyznaczała lekarzowi funkcję pomocnika natury. Lekarz – w myśl tej filozofii – nie ma władzy ani nad życiem, ani nawet nad zdrowiem chorego. Władza nad jednym i drugim należy do natury. Zadaniem lekarza jest rozpoznać zawarte w ciele chorego możliwości odzyskania zdrowia i je wspomagać.
Ta genialna intuicja, że medicus curat, natura sanat, dała początek wspaniałemu rozwojowi medycyny, osadzając ją mocno w rzeczywistości. Dla medycyny starogreckiej podstawowym obowiązkiem lekarza stało się poznawanie natury w tym wszystkim, co może być przydatne do leczenia – i to nie przypadek, że właśnie Grecy dali początek zarówno naukowej anatomii i fizjologii, jak patologii, etiologii i farmakologii.
Zarazem Grecy nie odkryli jeszcze zasady personalizmu, zaś główny cel leczenia widzieli w przywróceniu choremu jego społecznej przydatności. Człowiek, również człowiek chory, liczył się dla nich przede wszystkim jako ktoś potrzebny wspólnocie. Owszem, lekarz starogrecki pod żadnym pozorem nie ingeruje w samą tajemnicę życia, zarazem jego zadaniem jest pomoc w odzyskiwaniu zdrowia, a nie opieka nad nieuleczalnie chorym. Platon pisał brutalnie – choć ówcześni Grecy prawdopodobnie nie zauważali zawartego w tych słowach okrucieństwa – że medycyna ma "służyć obywatelom, których (...) ciała są udane, a co do innych, to jeśli ciała będą mieli liche, tym pozwoli się umrzeć" (3).
Człowieka chorego jako bezcenną i niepowtarzalną osobę odkryło dopiero chrześcijaństwo. Dopiero ono ogłosiło wezwanie do miłości, jaka przedtem nie była znana w żadnej kulturze.
Starożytni Grecy pojmowali miłość jako wznoszenie się ku światu boskiemu. Tylko ludzie są do niej zdolni, zwierzęta bowiem nie potrafią się tam wznosić, bogowie zaś przebywają tam z natury. Ewangelia jako nowina o miłości staje w poprzek wszystkich dotychczasowych aksjomatów: oto Bóg prawdziwy zstępuje do ludzi i pochyla się nad nami z miłością, aby leczyć nas z ran i podźwignąć z upadku, z którego o własnych siłach niewątpliwie nigdy byśmy się nie podnieśli.
Miarą ewangelicznej rewolucji było chociażby bardzo popularne w starożytnym chrześcijaństwie myślenie o Bogu jako o lekarzu. W starożytnej Grecji Bóg, który kocha ludzi i staje się ich lekarzem, byłby nie do pomyślenia. Lekarski mit o Asklepiosie (łacińskim Eskulapie) nie mówi o Bogu, tylko o herosie, jest zaś przestrogą przed przekraczaniem przez lekarza granic wyznaczonych przez naturę. Jak wiadomo, Zeus zabił Asklepiosa piorunem za próby wskrzeszania umarłych. W greckim ani rzymskim panteonie nie ma boskich lekarzy.
Natomiast Ojcowie Kościoła wręcz uwielbiali mówić o Jezusie Chrystusie jako o lekarzu. Sam dar Wcielenia – objaśniał Jan Złotousty werset Mt 4,23 – był przyjściem Lekarza do bezsilnych. Ludzkość była bowiem zbyt chora, żeby o własnych siłach przyjść do lekarza; w tej sytuacji Boski Lekarz przejmuje inicjatywę w swoje ręce i sam przychodzi do chorych.
I nie przypadkiem – rozwija tę myśl Złotousty, objaśniając werset Mt 8,2 – pierwszym czynem Jezusa po zejściu z Góry Błogosławieństw było uzdrowienie trędowatego: "Trędowaty nie mógł wyjść na Górę, bo był przygnieciony ciężarem grzechów. Dusze nas wszystkich są trędowate. Właśnie po to, żeby nas uzdrowić, Pan sam postanowił zstąpić z wysokości nieba".
Zdarza się nieraz – kontynuuje ten sam autor przy okazji wersetu Mt 23,37 – że ciężko chory odpędza od siebie lekarza. Prawdziwy lekarz się wtedy nie obraża, znosi przykrości ze strony chorego, bo jego dobro stawia na pierwszym miejscu. Tak właśnie reaguje Chrystus na różne afronty, jakie spotykają Go ze strony nas grzesznych.
Święty Augustyn powie to samo przy okazji słów Chrystusa o nadstawieniu drugiego policzka: "Jeśli się kogoś bardzo kocha, pragnie mu się służyć nawet wówczas, gdy on jest zepsuty albo niespełna rozumu, i gdy trzeba znosić od niego wiele cierpień. Właśnie dlatego Pan, który jest lekarzem dusz, uczy swoich uczniów, by cierpliwie znosili przykrości ze strony tych, których zbawieniu chcą służyć".
Tak długo zatrzymuję się nad obrazem Boskiego Lekarza, bo streszcza on w sobie całą nowość chrześcijańskiej medycyny – tej medycyny, która z czasem miała zostać zasymilowana niemal powszechnie, również szeroko poza wiarą i cywilizacją chrześcijańską. Do starogreckiego programu wspomagania natury w jej dążeniu do odzyskania zdrowia, medycyna chrześcijańska doda program otoczenia chorego – każdego chorego, również chorego terminalnie, również ubogiego i porzuconego przez wszystkich – agape, czyli tym rodzajem miłości, której ideał zawarty jest w obrazie Chrystusa Lekarza, a którą w sposób może najbardziej krystaliczny przedstawia przypowieść o dobrym Samarytaninie.
Istotę chrześcijańskiej rewolucji, polegającej na wprowadzeniu miłości w relacje ze słabszymi od siebie, świetnie opisuje Max Scheler w książce "Resentyment a moralność". "Postawa i idea miłości antycznej oparta była – powiada Scheler – na lęku przed życiem. To, co bardziej szlachetne lęka się tu przyjść do mniej szlachetnego, bo boi się, że będzie w nim stale uczestniczyło i zostanie przez nie ściągnięte w dół". Otóż chrześcijaństwo zapewniło ludziom tyle "poczucia wewnętrznego bezpieczeństwa i pełni własnego życia", że uwolniło ich od strachów przed cudzą słabością. Teraz "miłość, ofiara, pomoc, skłonienie się ku mniejszemu i słabszemu jest spontanicznym kipieniem nadmiaru sił, któremu towarzyszy szczęście i spokój wewnętrzny. Wobec takiego naturalnego nastawienia na miłość i ofiarność, "egoizm" wszelkiego rodzaju, wszelki wzgląd na siebie, na własny interes, sam nawet popęd "samozachowawczy" jest oznaką zahamowania, osłabienia życia" (4).
Dokonujące się w powyższej perspektywie przemiany w medycynie polegały na skrupulatnym zachowaniu dotychczasowej funkcji lekarza jako pomocnika natury, ale zarazem na przesyceniu jej funkcją nową: lekarz ma być ponadto bliźnim pacjenta, i to bliźnim na wzór dobrego Samarytanina, śpieszącego z pomocą również w sytuacjach dla siebie trudnych i niewygodnych.
Toteż chrześcijańska tradycja chętnie podpowiadała ludziom opiekującym się chorymi, żeby starali się widzieć w pacjentach wręcz swoich mistrzów i panów. Szczególnie zasłużonym krzewicielem tej tradycji był św. Wincenty a Paulo (+1660). "Ponieważ miłość to wielka władczyni – przywołajmy przynajmniej jedną z bardzo wielu wypowiedzi tego prawdziwego sługi ludzi chorych i zmarginalizowanych – dlatego wszystko, co rozkaże, należy czynić. Z odnowionym uczuciem serca oddajmy się służbie ubogim: otrzymaliśmy ich bowiem jako naszych panów i władców" (5).
Warto zauważyć, że medycyna inspirująca się ideą miłości-agape, tak znakomicie przedstawionej w przypowieści o dobrym Samarytaninie, wnosi nieoczekiwane pogłębienie do starogreckiego obrazu lekarza jako pomocnika natury. Wystarczy sobie uprzytomnić jedną z najbardziej rzucających się w oczy cech natury ludzkiej: że człowiek jest taką istotą, która nie tylko jest zdolna do miłości, ale jej bezwzględnie potrzebuje. Zatem wspomaganie natury człowieka chorego musi obejmować również – a w niektórych sytuacjach przede wszystkim – obdarzanie go miłością. Na szczęście, dzisiaj sporo się mówi o tym, również terapeutycznym, znaczeniu akceptacji, życzliwości i miłości wobec pacjentów.
Na gruncie poszukiwań autentycznej miłości-agape lekarza do pacjentów pojawiają się dzisiaj nawet pytania typu: "Po co robić z ludzi pacjentów?" Chodzi o to, że tradycyjnie paternalistyczny stosunek lekarza do ludzi chorych nieraz bardziej zaciemnia niż wyraża istotę jego działania jako posługi miłości bliźniego. "Jeżeli rola pacjenta charakteryzuje się osłabieniem autonomii osobowości – przywołajmy typowy współczesny protest przeciwko paternalizmowi lekarza, a jeszcze bardziej przeciwko jego współczesnej skłonności do postawy inżynierskiej – jeżeli na pragnienie zrozumienia odpowiada się żądaniem biernego poddania się analizom, to rola lekarza posiada oczywisty niszczycielski charakter dla pacjentów" (6).
Trudno nie zgodzić się z powyższym twierdzeniem, zwłaszcza jeśli pamięta się o tym, że miłość z natury domaga się poświęcenia jak największej uwagi drugiemu człowiekowi, a już szczególnie w sytuacjach dla niego bolesnych. Również w oficjalnym nauczaniu Kościoła słychać pouczenia, że lekarz powinien przekraczać postawę paternalistyczną oraz inżynierską w stosunku do chorego na rzecz postawy dialogu. "Relacja lekarz-pacjent – czytamy w wydanej przez Stolicę Apostolską (1995) Karcie Pracowników Służby Zdrowia, 72 – jest relacją ludzką: dialogiczną, a nie przedmiotową. Pacjent nie jest anonimowym indywiduum, na którym stosuje się zdobycze medycyny, lecz odpowiedzialną osobą, wezwaną do współuczestniczenia w poprawie stanu własnego zdrowia i wyleczenia z choroby. Winien mieć możliwość osobistego wyboru, a nie być jedynie zdany na decyzje i wybory drugich osób" (7).
Nawet trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś nie uznał głębokiej słuszności tego postulatu uszanowania osoby pacjenta. Zarazem nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że jeszcze ważniejszy jest postulat inny: nigdy, absolutnie nigdy nie powinno dojść do sytuacji, żeby w polskim lecznictwie pieniądze miały się stać ważniejsze niż ludzie potrzebujący pomocy. Owszem, pieniądze w naszym życiu są ogromnie ważne, ale muszą być one podporządkowane temu wszystkiemu, co nasz świat czyni ludzkim. I pieniądze, i zasady ekonomii, i różne reformy mają być dla człowieka, a nie odwrotnie. Jeśli gdziekolwiek dzieje się odwrotnie, tam tworzony jest świat nieludzki.
----- PRZYPISY -----
(1) Por. Stefan Swieżawski, Dzieje filozofii europejskiej w XV wieku, t. 5 Warszawa 1980 s. 307-314.
(2) Idąc ku brzegowi Gangesu – że powołam się na jedno z wielu świadectw na ten temat – "w półmroku potknąłem się o coś, co wydało mi się ludzkim ciałem. Zatrzymałem się zdumiony, spojrzałem pod nogi, dostrzegłem w bladym świetle świtu mężczyznę leżącego na gołej ziemi, którego ciałem wstrząsały dreszcze i który cicho jęczał. Pochyliłem się nad nim i chciałem wzywać pomocy, lecz usłyszałem głos guru: "Chodź, zostaw go..." Widząc moje wahanie, dorzucił: "Taka jest jego karma". Stałem przez moment osłupiały, po czym, posłuszny Mistrzowi, podążyłem za nim niby automat nad świętą rzekę. (...) Chociaż nas to szokuje, odpowiedź guru była logiczna w kontekście hinduskiej wizji reinkarnacji. Skoro ów człowiek kończył to życie w tak dramatycznych okolicznościach, w całkowitej samotności i powszechnej obojętności, musiało to być skutkiem złych czynów popełnionych w poprzednim wcieleniu, za które płacił teraz zgodnie z prawami karmy. Udzielenie pomocy przeszkodziłoby mu w przeżyciu tej bolesnej karmy w tym konkretnym wcieleniu i zmusiło do oczekiwania na karę w kolejnym życiu. Reakcja otoczenia nie wypływa tak naprawdę z obojętności, lecz ze swoistego fatalizmu. (...) Pamiętajmy, że na samym początku swej działalności Matka Teresa ściągnęła na siebie potępienie części władz religijnych zarzucających jej zakłócanie prawa karmy, a tym samym naruszanie harmonii Dharmy. (...) Pewna dziewczyna zapytała guru, czy dobrze robi, studiując pielęgniarstwo. "Absolutnie nie! Obcowanie z chorymi osłabi twoją wibrację!" (...) Służba zdrowia w Indiach nie jest pogardzana, taką pracą nie mogą się jednak parać osoby na wysokim poziomie rozwoju, wymagającym unikania towarzystwa słabych i cierpiących. Nie wolno mieszać subtelnych energii adepta z prostackimi energiami ludzi uwikłanych w konsekwencje złych uczynków" (J.M. Verlinde, Zakazany owoc. Z aśramu do klasztoru, Kraków 1999 s.105-108).
(3) Platon, Państwo, 3,17 (410a).
(4) Max Scheler, Resentyment a moralność, Warszawa 1977 s. 87-116. Cytaty: s. 100 i 95.
(5) Ten fragment Listu 2546 czytany jest rokrocznie 27 września w modlitwach brewiarzowych. Por. pouczenie Wincentego a Paulo z 11 listopada 1657 w konferencji do Sióstr Miłosierdzia: "Waszym głównym staraniem – po miłości Boga i pragnieniu, by się podobać Jego Boskiemu Majestatowi – powinna być służba ubogim chorym z wielką delikatnością i serdecznością. Towarzyszyć jej powinno współczucie w cierpieniu i słuchanie ich drobnych narzekań, tak jak czynić to powinna dobra matka. Oni sami bowiem patrzą na was jak na własne matki karmicielki, jak na osoby posłane przez Boga, by pośpieszyć im z pomocą. Noście więc w sobie posłannictwo objawiania dobroci Boga pośród tych biednych chorych. Otóż – podobnie jak ta Dobroć zwraca się do doświadczonych cierpieniem w sposób delikatny i pełen miłości, tak właśnie trzeba być z chorymi. Odnosić się do nich tak, jak ta Dobroć was poucza – z delikatnością, ze współczuciem i miłością. Oni bowiem są waszymi mistrzami, a są również i moimi. Jest pewne zgromadzenie (nie przypominam sobie teraz jego nazwy), w którym mówi się o ubogich: [nasi panowie i nasi mistrzowie] – i w tym określeniu jest prawda. Och! Są to wielcy panowie w niebie! To oni – jak mówi Ewangelia – otworzą nam bramy nieba!" (Wincenty a Paulo, Duchowość. Teksty, red. J. Dukała, Kraków 1987 s. 351). Wspomniane wyżej zgromadzenie to pierwszy w dziejach zakon zajmujący się posługą chorym, powstali w XII wieku Bracia Szpitalnicy; w swoich Statutach uznają się oni za "niewolników swych panów – ubogich".
(6) Marshall Marinker, Po co robić z ludzi pacjentów?, Znak 29 (1977) nr 272-273 s. 238.
(7) Podobnie sformułował ten postulat Jan Paweł II w swoim przemówieniu do lekarzy włoskich, 27 października 1980: "Stosunek
Tekst był wygłoszony podczas konferencji z okazji Dnia Chorego (11 lutego br.), zorganizowanej przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów oraz Ministerstwo Zdrowia.