Czy zapalając znicz w Dzień Wszystkich Świętych myślą o śmierci? Czym dla młodych lekarzy jest umieranie?
Nasza generacja wyparła śmierć ze świadomości. O śmierci się nie mówi, nie ma na nią miejsca w świecie, który zachorował na wieczną młodość. Dziś odmawiamy śmierci prawa bytu – uważa prof. Andrzej Szczeklik.
Akceptacja nieuchronności śmierci jest trudna nawet dla lekarza, chociaż oswaja się on z umieraniem od pierwszego roku studiów, ba, od pierwszego tygodnia nauki, gdy zaczyna zajęcia w prosektorium.
– Kiedy zaczynałem studiować, sądziłem, że śmierć dotyczy wyłącznie ciężko chorych. Gdy na nasz oddział trafiła pani profesor, jedna z pionierów onkologii w Polsce, zrozumiałem, że choroba i śmierć przytrafiają się też lekarzom. I że trzeba się umieć z tym zmierzyć – mówi Tomek, młody onkolog.
– Pierwszy listopada to dla mnie dzień, w którym się wyśpię. Nie mam dyżuru, nie będę myśleć o pacjentach ani o śmierci. Wiem, że nie ma przed nią ucieczki. Umieranie jest wpisane w życie, taka jest naturalna kolej rzeczy – wyznaje Bartek, młody anestezjolog z warszawskiego szpitala.
Trudne bywa zaakceptowanie własnej śmiertelności, ale też pogodzenie się ze śmiercią pacjenta. Porażka boli.
– Kilkanaście godzin stałem przy stole i walczyłem o życie dziecka. Nie udało się. Wyszedłem z sali operacyjnej, otworzyłem butelkę wódki i wypiłem ją niemal jednym haustem – opowiadał o jednej ze swoich porażek nieżyjący profesor Zbigniew Religa.
Pierwsza śmierć
Może dlatego, że śmierć widzą codziennie, młodzi lekarze żyją ostrożniej niż inni: spokojniej zachowują się za kierownicą, jeżdżą bez brawury i szarżowania. Kres życia może nastąpić przecież w mgnieniu oka, wcześniej niż ktokolwiek mógłby zakładać.
– Śmierć stale mi towarzyszy. Na dyżurze umiera średnio 3–4 pacjentów. Kiedy mam tylko 1 zgon, taki dyżur jest jak święto – mówi onkolog Tomek.
Śmierć pacjenta zapada w pamięć. – Pierwszy pacjent zmarł na moim pierwszym w życiu dyżurze: dziecko z zachłystowym zapaleniem płuc. Zatrzymywało się 15 razy, walczyłam do czwartej rano – wspomina Ewa Kopacz. – Z pespektywy czasu wiem, że łatwiej przyjąć śmierć dorosłego. Gdy umiera dziecko, trudniej sobie z tym poradzić – dodaje.
Tomek zaczynając specjalizację na onkologii, dostawał pacjentów bliskich śmierci. Żeby nic nie mógł zepsuć. – Pomysł na naukę dobry, ale depresyjny – przyznaje. – Kiedy młody lekarz już coś umie, zaczynają trafiać do niego pacjenci rozpoczynający leczenie. Wtedy pojawia się ulga, wręcz euforia, bo widać, że terapia działa.
– Najpiękniejsze są chwile, kiedy pacjentki wychodzą do domu – opowiada. – Ale po tej radości znów jest kubeł zimnej wody na głowę. Osoby, które wyleczyłeś, wracają. I diagnozujesz rozsianie nowotworu. Możemy leczyć, zmieniać leki. Ale wiadomo, że cudu nie będzie. Walczymy, by maksymalnie przedłużyć życie. I chyba to najbardziej uderza w psychikę – dodaje.
Nauczyć się umierania
– Czym jest śmierć? Końcem – mówi Bartek. Milknie na dłuższą chwilę, myślami jest chyba daleko. Ma szczęście, z 3000 jego pacjentów zmarło może 30.
Tomek nie chce nawet liczyć, ilu swoich pacjentów nie spotka już na tym świecie. – Ich śmierć jest trudna, bo świetnie się znamy. Na onkologii istnieją specyficzne relacje pacjent–lekarz, pacjent, jeśli to możliwe, zawsze trafia do tego samego lekarza, lekarz często poznaje rodzinę pacjenta, przez co staje się z nim jeszcze bardziej emocjonalnie związany.
Udzielania czy raczej nieudzielania odpowiedzi na trudne pytania pacjentów można się szybko nauczyć. – Kiedy pada pytanie: Czy będę żyć? – mówię: „Będzie pani żyć aż do samej śmierci”. I to najprawdziwsza prawda. Nie kłamię też, kiedy padają bardziej konkretne pytania. Choć czasem lepiej coś przemilczeć – przyznaje Tomek.
Dance macabre
– Kiedy najmocniej przeżyłam śmierć? Po studiach byłam lekarzem sądowym. Wezwano mnie do topielca. Był to mały chłopiec, chyba pięcioletni. Gdy zwłoki wyciągnięto z wody, chwyciła je matka i, oszalała z bólu, tuliła je w ramionach kilka godzin. A ja byłam obok, żeby w końcu wypełnić kartę zgonu – opowiada Ewa Kopacz.
– Najbardziej mnie wkurza śmierć niepotrzebna. Taka, która się wydarza dlatego, że ktoś zerwał ze sprzętu nalepkę z ostrzeżeniem, że jest on uszkodzony czy wyrzucił jakąś ważną część. Człowiek umiera, a ja jestem bezsilny – wyznaje Bartek.
Tomek, pytany o śmierć, przypomina średniowieczną maksymę: „Memento mori”. – Dziś usiłujemy o niej zapomnieć. Ale jeśli nie godzisz się na śmierć, to znaczy, że nie godzisz się na życie. Jeśli boisz się umrzeć, to tak naprawdę oznacza, że boisz się żyć – przekonuje. – Dance macabre, wbrew pozorom, nie jest obrazem przerażającym. Bo śmierć trzeba oswoić, choćby z nią tańcząc – dodaje.
Gdy umiera kolejny pacjent na oddziale Tomka, lekarze tworzą grupę samopomocową. Do psychologa zatrudnionego w klinice zaglądają rzadko. Lepiej się czują w swoim gronie. A stres zamieniają w absurd.
– Gdy pani z administracji zaczyna się wtedy wkurzać żądając ode mnie jakichś papierów, czy ma pretensje z błahej przyczyny – gaszę ją w sekundę wyznaniem: „Ja też panią kocham” – mówi.
Wypowiedź prof. Andrzeja Szczeklika pochodzi z książki „Dobry zawód” autorstwa Krystyny Bochenek i Dariusza Kortki.