Pracują na kasach marketów, są kelnerami, robią kebaby, wylewają asfalt, tyrają na budowach, tną deski w tartakach, zbierają truskawki, pilnują osiedli jako ochroniarze... Wykwalifikowani lekarze spoza UE tak zarabiają na utrzymanie w Polsce przez długie lata. Bo tyle zajmuje im uzyskanie prawa wykonywania zawodu nad Wisłą.
Andrzej – anestezjolog z Ukrainy – w 2002 r. złożył dokumenty o uznanie w Polsce dyplomu za równoważny. – I dostałem to od ręki – wspomina. Ale zdanie egzaminu z polskiego przeciągnęło się. W tym czasie nasz kraj wszedł do UE i nagle dyplomy z krajów spoza Unii musiały być nostryfikowane. Andrzej zaczynał wszystko od początku. Złożenie odpowiedniej dokumentacji, tłumaczenie przysięgłe kilkuset stron dokumentów, wielokrotne próby zdania egzaminu nostryfikacyjnego, potem LEK-u, egzamin językowy i staż zajęły mu w sumie... 10 lat. Teraz od początku robi... specjalizację.
– Mam 50 lat i znowu jestem rezydentem – mówi do siebie z ironicznym niedowierzaniem.
Nie jestem wielbłądem
W 2 grupach na Facebooku dla lekarzy z krajów spoza UE jest ponad 2,2 tys. członków, głównie z Ukrainy i Białorusi. Opisują problemy z nostryfikacją dyplomu w Polsce. Bo to największy zgryz dla większości – nie ma standardów, każda uczelnia sama ustala te zasady.
Hasan (imię zmienione), lekarz z Afryki – prowadzi jedną z takich grup od 2 lat. On sam także próbuje się nostryfikować od kilku lat. Bezskutecznie. – Ukończylem uniwersytet, który jest jednym z 500 najlepszych na świecie. Żaden polski uniwersytet medyczny nie jest tak wysoko oceniany. I ja w Polsce muszę udowadniać, że mam dobre wykształcenie? – żali się. Sprawdzamy. Faktycznie jego uczelnia jest w piątej setce światowego rankingu Alma Mater. Tylko polskie UJ i UW mogą się z nią równać.
Już 3 razy starał się zdawać egzamin nostryfikacyjny. Za pierwszym razem – w Łodzi – dostał najwyższą ocenę z 13 przystępujących. Ale nikt nie zdał. Pytania były tak absurdalne, jak np. „Liczba osób palących w Polsce”. A w kluczu odpowiedzi zmieniały się tylko dane z kolejnego roku. Czyli trzeba byłoby znać kilka ostatnich lat. – Po co pamiętać takie stare, nieaktualne statystyki? – głowi się Hasan. Nie wie też dlaczego, mimo iż stara się zostać endokrynologiem w Polsce, nie dostał ani jednego pytania nt. tarczycy, cukrzycy czy nadciśnienia.
Za drugim razem z 37 osób zdały 2. – To był dobry wynik, bo często nie zdaje nikt – podkreśla Hasan. Przy trzecim podejściu, na innym uniwersytecie medycznym – ze 183 osób zdało 17. Czyli 9 proc. – naprawdę dużo. – Mnie zabrakło kilku procent. Gdy chciałem zdawać poprawkę, to wysłali mi informację, że mój dyplom nie może być nostryfikowany w Polsce, bo jest... inny od tytułów tutejszych – opowiada Hasan. Bachelor of medicine, bachelor of surgery – takie ma – są wydawane także w Wielkiej Brytanii, Australii, Kanadzie i kilkudziesięciu innych krajach świata. To równoważnik amerykańskiego doctor of medicine (MD). Hasanowi zdobycie tych 2 tytułów zajęło 7 lat studiów medycyny. Na UM w Łodzi nie wnosili żadnych obiekcji co do tytułów, jakie miał, a tutaj nagle przed poprawką twierdzą, że nie może nawet do niej przystąpić? – Zadzwoniłem do dziekanatu i żądałem zwrotu pieniędzy za egzamin. Mówiłem, że to co robią jest nie fair. Sugerowali mi, że jeśli pójdę z tym do sądu, to nigdy nie zrobię w Polsce nostryfikacji – opowiada Hasan. Boi się, że spełnią swoją groźbę, dlatego chce utrzymać pełną anonimowość – nie podajemy ani kraju, z którego pochodzi, ani nazwy jego uniwersytetu czy uczelni w Polsce, która go tak potraktowała.
Przy czwartym podejściu, w Warszawie, zażądali od niego tłumaczenia przysięgłego 500 stron sylabusów – dokładnego spisu zajęć, egzaminów, wykładowców i prowadzących z całych 7 lat studiów. Nie miał 20–30 tys. zł na przetłumaczenie tego, ale wujek jego żony – Polki, jest tłumaczem i zgodził się zrobić to za darmo. Gdy po 3 miesiącach Hasan dostarczył uczelni 3/4 tłumaczeń, okazało się, że to już... nie jest potrzebne. Bo kończy się semestr, a w kolejnym będą... inne zasady.
Biznes to biznes
Inni lekarze spoza UE opisują podobne doświadczenia. Na kilku uczelniach wymagano od nich do niedawna tłumaczenia przysięgłego całych sylabusów, czyli po 400–600 stron. W tym roku nadal wymagają tego na CM w Bydgoszczy. To olbrzymi koszt. Jeden z lekarzy – Andrzej – twierdzi, że wydał na to ponad 40 tys. zł.
Egzaminy nostryfikacyjne na uczelniach rzadko kto zdaje. – Przy moim pierwszym podejściu – we Wrocławiu – było 12 osób. Zdało tylko 2 – opisuje Andrzej. Jego brat – dentysta – miał kilka takich nieudanych podejść. Ewgenij Mozgunow – anestezjolog z Rosji – twierdzi, że przy pierwszych 2 jego próbach nostryfikacji – w marcu i kwietniu 2014 w Łodzi – z 8 piszących testy nie zdał nikt. Na trzecim egzaminie – ustnym na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym – z 7 osób zaliczyły tylko 2.
Czemu tak mało? Lekarze skarżą się, że pytania są idiotyczne. Przykładowo Julię Korenivską w 2017 r. w Białymstoku pytano o procent osób szczepionych przeciwko pneumokokom w Polsce. – Oni robią wszystko, byśmy nie uzyskali nostryfikacji. Po prostu na złość – uważa Andrzej. – Egzaminy są po to, by uczelnie zarabiały na nich, a nie, by lekarze z zagranicy je zdawali – twierdzi Hasan. Podobnie uważa Hanna Andrusewicz, psychiatra z Białorusi: – Oni nie są zainteresowani, byśmy zdali te egzaminy. Chcą na nas tylko zarobić.
Żaden dalszy etap uzyskiwania prawa wykonywania zawodu nie wzbudza tylu emocji i krytyki co egzamin nostryfikacyjny. Prawie nikt z naszych rozmówców nie skarży się na zdawanie LEK-u czy egzaminów językowych, a do specjalizacyjnych mało kto już doszedł.
Arbeit macht... Arzt
Nieliczni, którzy mają kartę Polaka lub zezwolenie na pobyt stały, za obowiązkowy staż dostają ustawowe wynagrodzenie. Reszta – czyli przygniatająca większość – nie dostaje złamanej złotówki za 13 miesięcy tyrania w szpitalach. – Nigdzie w Europie tego nie ma. Wszędzie za taką pracę dostajesz wynagrodzenie – Waleria Filaretowa, obecnie na stażu w szpitalu w Krakowie, jest oburzona tą sytuacją.
Uzyskiwanie prawa do wykonywania zawodu średnio zajmuje 3–4 lata, a koszty są ogromne – tłumaczenie sylabusów to od 20 do 40 tys. zł. Każda próba nostryfikacji: od 2,5 do 4,5 tys. zł. Lekarze bez uprawnień w Polsce muszą więc zarabiać poza medycyną.
Co robią? Andriej Korkuna pisze o Nikołaju – dentyście, który, by utrzymać się w Polsce pracował fizycznie na budowach. Nie dowierzam temu zbytnio. Pytam więc Hasana, czy to może być prawda? Wybucha śmiechem. – Pracują wszędzie! Na budowach, w kebabach, mnóstwo osób w restauracjach, w sklepach: Lidlu, Media Expert... – Hasan wymienia jednym tchem. Historii zna setki. On sam się cieszy, bo od miesiąca ma pracę w spedycji. Valeria Filaretowa pisze o pediatrze z 20-letnim doświadczeniem, który po nieopłacanym stażu w szpitalu, popołudniami dorabiał w... Żabce. Piotr Krawczenko wspomina ukraińskiego doktora, który 6 lat wylewał w Polsce... asfalt. Andriy Gvozdetskiy przez kilka miesięcy był... ochroniarzem. Olga Kędziora żyje z telemarketingu, Wadim Efimow dorabia jako masażysta, a Julia Maślanik – jako piekarz cukiernik. Yerheni Burgaz, traumatolog z Kijowa, tnie deski w tartaku w Kościerzynie. – To zajęcie dobre jak każde inne. Chciałem zarobić pieniądze, bez względu na to, w jakim zawodzie miałbym pracować – mówił dla portalu naszemiasto.pl
W tym kontekście Nelia Muzychuk i Hanna Andrusevich mają szczęście. Pierwsza jest opiekunką medyczną w domu opieki społecznej, a druga – po opiece nad polskimi dziećmi – została asystentką stomatologiczną. Fuchy bliżej medycyny.
Polacy, którzy kończyli wydziały medyczne na uniwersytetach Ukrainy, głównie we Lwowie, co roku wyjeżdżają zbierać truskawki w Holandii. Bo to lepiej płatne: 1800–2000 euro miesięcznie.
Żaden z tych wykształconych już lekarzy przez lata pobytu w Polsce nie wykorzystuje zdobytych umiejętności i wiedzy. – Nie mogąc pracować w szpitalu, a tyrając byle gdzie, tracimy swoją wiedzę – komentuje sytuację Hanna Andrusevich.
– Dlaczego ten kraj tak niszczy medyczną elitę? – pyta się retorycznie Andriej Korkuna.
Psy ogrodnika
Ewgenij Mozgunow – anestezjolog z tytułem doktora i 10-letnim doświadczeniem w Rosji – jest ewenementem. Od przyjazdu do Polski do nostryfikacji w jego przypadku minęły tylko 4 miesiące. W ciągu roku miał prawo wykonywania zawodu w kieszeni. – Staż można skrócić nawet o 10 miesięcy. Ministerstwo Zdrowia wydaje na to zgody, ale prawie nikt z aplikantów tego nie robi. Bo o tym nie wiedzą. Ani MZ ani izby lekarskie nie są zainteresowane, by skracać tę drogę – twierdzi Ewgenij. Specjalizację z anestezjologii uzyskał w Polsce po 1,5 roku, a uznanie doktoratu – po 2 latach. Od razu po przyjeździe nad Wisłę zarejestrował się w Państwowym Urzędzie Pracy, który sfinansował mu egzamin nostryfikacyjny (4 tys. zł). – Dzięki temu siedziałem w domu i wkuwałem. Na życie miałem środki przywiezione z Rosji – opisuje.
Ale zaznacza, że jemu udało się tak, bo żona ma pochodzenie polskie, on dostał pobyt stały i przede wszystkim mnóstwo czasu spędził, studiując polskie prawo w kwestii uzyskania prawa do wykonywania zawodu lekarza. Ślęczał nad ustawami. – Do tego trzeba się przygotowywać porządnie. Mnie to kosztowało emocje i życie rodzinne – podkreśla. Teraz doradza innym lekarzom spoza UE, w grupie na Facebooku, jak ułatwić sobie tę bardzo trudną i długą ścieżkę. Chciał te porady umieścić na stronie izby lekarskiej na południu kraju, do której należy. – Prezes nie zgodził się. „Nie jestem zainteresowany, bo na terenie naszej izby nie ma lekarzy spoza UE”. A to akurat nieprawda – Ewgenij Mozgunow twierdzi, że wielokrotnie pomagał w kontaktach kolegów po fachu zza Buga z jego izbą. On nie rozumie, skąd ta niechęć do przyjmowania lekarzy ze Wschodu w Polsce. – Ksenofobia? Tego nie można wykluczyć. Względy korporacji zawodowej? Tego nie rozumiem. Bo ilu by przyjechało lekarzy ze Wschodu, to w Polsce nadal ich będzie brakować – podkreśla. I wylicza, że gdyby nawet nasz kraj dawał prawo wykonywania zawodu 10-krotnie większej liczbie lekarzy z krajów spoza UE niż to ma miejsce obecnie – tj. ok. tysiącowi rocznie – to uzyskanie takiej liczby medyków na 1000 mieszkańców, jak w krajach Zachodu, zajęłoby Polsce... 120 lat.
Kafka by się uśmiał
Artur Wanarski razem z żoną – dentystką – prowadzi klinikę stomatologiczną w Biłgoraju k. Lublina. Średnią, dla 6 lekarzy. – Mimo że uniwersytet medyczny kończy co roku ok. 100 nowych adeptów, to praktyczne każda większa placówka w tym regionie boryka się z brakiem personelu – twierdzi Wanarski. Na ogłoszenia, jakie dawał w Polsce, w ciągu roku odpowiedział... jeden polski dentysta. Chętnych na 2 miejsca stażowe w klinice poszukuje więc na Wschodzie. – Cały czas dajemy ogłoszenia na Ukrainie. Zainteresowanie jest duże – w skali ubiegłego roku było... 15 zapytań. To sporo. Także od osób bardzo wykwalifikowanych – zaznacza Wanarski. Dotychczas z tej grupy zatrudnił... zero osób. Prawo wykonywania zawodu próbuje uzyskać tylko dwójka. Reszta zrezygnowała. Z oczywistych powodów – to piekielnie czasochłonne i obciążone absurdalnymi obwarowaniami. Bez prawa stałego pobytu albo Karty Polaka, dentysta z Ukrainy może odbyć staż tylko w jednostkach klinicznych szpitali. I to bezpłatnie.
– Lekarz może być profesorem czy najlepszym specjalistą w swoim fachu, a i tak musi u nas odbyć 13-miesięczny staż. I dlaczego można go rozpocząć tylko w 2 terminach roku: 1 marca i 1 października? Czy ludzie leczą zęby nagle w marcu i październiku? – pyta się ironicznie Wanarski.
Wspomina swoją rozmowę z panią profesor ortodoncji na uniwersytecie we Lwowie. Wanarski zapytał ją, czy nie rozważała przyjazdu do Polski. – Uśmiała się. „Miałabym zaczynać od zera?” – zapytała. Tam jest sławna w regionie, a tutaj miałaby taki start, jak absolwent medycyny. To czysty absurd – podsumowuje Wanarski.
Twierdzi, że bywają lekarze z Ukrainy, którzy zamiast zdobywać prawo wykonywania zawodu w Polsce, wolą tutaj zrobić... doktorat. Bo szybciej, łatwiej, taniej i praca od początku w medycznym świecie.
W poszukiwaniu straconego czasu
Hasan ze smutkiem obserwuje, jak dobrze układa się praca i życie kolegom lekarzom z jego kraju, który wyjechali na Zachód. – Po kilku miesiącach dostali prawo wykonywania zawodu w Niemczech. Zdawali wyłącznie egzamin z języka niemieckiego i medycznego. 80 proc. przeszło to przy pierwszym podejściu. Szpital zapewnił im mieszkania, płaci za szkolenia, mają dużo dodatkowych bonusów. W Wielkiej Brytanii uzyskanie prawa wykonywania zawodu zajmuje też tylko kilka miesięcy. Koszt nostryfikacji jest niższy niż w Polsce – 700 funtów (ok. 3,3 tys. zł) – opisuje. Mówi, że u siebie na uniwersytecie nie miał żadnych problemów z nauką, a tu w Polsce od 3 lat nie może zdać egzaminu nostryfikacyjnego. – Gdyby nie żona Polka dawno byłbym z powrotem u siebie. Straciłem nadzieję, że moje umiejętności będę mógł wykorzystać w Polsce. To, co jest tutaj, to korupcja i biurokracja – ciągnie.
Rozważa wyjazd do Irlandii albo na Wyspy, by tam zdobyć prawo wykonywania zawodu. I tam pracować. Nie będzie w tym oryginalny – tak robi większość z lekarzy spoza UE, którym przez lata prób nie udało się zostać lekarzami w Polsce. W pierwszej kolejności jak najdalej od nas uciekają ci najbardziej... wykwalifikowani. Ze specjalizacją na koncie i latami doświadczeń. Większość rezygnuje już po zapoznaniu się z „drogą krzyżową”, jaką doktor musi przejść u nas, by udowodnić, że jest... doktorem.
Polska ma jeden z najniższych w UE wskaźników liczby lekarzy przypadających na 1000 osób – 2,3. I to już od wielu lat. Nie wiadomo, ilu lekarzy obcokrajowców w 2017 r. uzyskało prawo do wykonywania zawodu w naszym kraju. Wiadomo jedynie, że egzamin z polskiego zdało raptem 187 takich osób. Deficyt lekarzy nad Wisłą szacuje się na ok. 60–70 tys. – taka liczba zapewniłaby nam średnią UE, tj. ok. 3,5 lekarza na 1000 mieszkańców.
Zakochani
– Bardzo mi się podoba w Polsce. Kocham tę kulturę, język, tradycje. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko ulubionej pracy – Hanna Andrusevich podsumowuje list o problemach, na jakie natrafia w zostaniu lekarzem u nas.
50-letniego Andrzeja, który po 16 latach starań nadal nie ma tych uprawnień, jakie od lat ma na Ukrainie – pytam, czy nie żałuje tego czasu i decyzji o przeniesieniu się do Polski. – Generalnie nie. Bo córka tu studiuje, a żona jest Polką – tłumaczy.
Olena Aleksiychuk, w otwartym liście do ministra zdrowia apeluje: – Chcę pracować w kraju swoich dziadków i pradziadków. Wróciłam tutaj z nadzieją, dużą wiedzą i chęcią pracy i rozwoju. Ale nie ma tutaj dla mnie miejsca. To bardzo przykre. Proszę o ułatwienie tych procedur dla lekarzy, którzy mają dyplomy spoza UE.