Wszyscy czekamy na dobrą zmianę, także w systemie opieki zdrowotnej. Zrozumiałe jest, że czekamy na rzeczy kardynalne – zwiększenie zasobów finansowych i ludzkich oraz prawdziwą deregulację. Czasami trudno jest wykazać się cierpliwością, zwłaszcza po latach biedy, dokładania kolejnych biurokratycznych obowiązków i serwowania nam co jakiś czas wątpliwych rozwiązań, takich jak np. pakiet kolejkowy.
Jednym z podstawowych czynników wpływających na niestabilność naszego systemu jest, obok niepodlegającego dyskusji braku zasobów, brak konsekwencji we wprowadzaniu zmian. Od lat, co jakiś czas pojawiały się rewolucyjne pomysły, które miały poprawiać jakość i funkcjonalność opieki zdrowotnej, a wprowadzały w zamian tylko zamieszanie i utrudnienia biurokratyczne. Za każdym razem z bólem do tych zmian się adaptowaliśmy, ale poprawy naszego działania nie można było zauważyć. Dodatkową frustrację wzbudzało to, że zmiany te były nam narzucane w szybkim tempie, przy fasadowych konsultacjach i nawet bez prób pilotażu. Wystarczy tylko przypomnieć okoliczności wprowadzania pakietu onkologicznego oraz mierne efekty, jakie on przyniósł.
Ekipa Konstantego Radziwiłła wydaje się rozumieć społeczne oczekiwania, że wszelkie zmiany systemowe muszą być wprowadzane stopniowo, wręcz przy konsensusie interesariuszy systemu. Stwarza to oczywiście pewien dysonans, bo chcielibyśmy zarazem spokoju, jak i szybkiej poprawy. Jednak szybkiej poprawy bez istotnego zwiększenia finansowania nie będzie, zaś na to zwiększenie, zwłaszcza w sposób skokowy, raczej liczyć nie możemy. Ani zarobki Polaków nie zwiększą się w sposób gwałtowny, aby miało to wpływ na skokowy wzrost wpływów ze składki zdrowotnej, ani budżet państwa nie jest w stanie przekazać do systemu dodatkowych istotnych środków, zwłaszcza wobec szerokiego programu socjalnego prowadzonego przez obecny rząd. Chyba że opieka zdrowotna stanie się takim samym priorytetem rządu, jak np. program 500+.
W takiej sytuacji minister zdrowia musi mocno się gimnastykować, aby utrzymać działalność systemu, zachować spokój społeczny, jak też zadowolić swoje polityczne zaplecze. I trzeba mu przyznać, że przez to „ucho igielne” próbuje przechodzić. Z jednej strony utworzono zespoły programowe, które pracują nad najważniejszymi problemami, takimi jak zmiany systemowe, deregulacja czy wynagrodzenia pracownicze, co daje poczucie partycypacji interesariuszy przy programowaniu zmian. Z drugiej strony pojawiają się zapowiedzi zmian bądź już konkretne rozwiązania idące w dobrym kierunku.
Oczywiste jest, że minister zdrowia zobowiązany jest realizować te projekty, które jako sztandarowe określił rząd i ugrupowanie polityczne, z którego ten rząd się wywodzi. Stąd szybkie prace legislacyjne wprowadzające darmowe leki dla seniorów oraz nad wstrzymaniem komercjalizacji szpitali. Ale i tutaj wyrazy uznania dla Konstantego Radziwiłła. Pomimo obaw, że finansowanie leków dla seniorów odbędzie się bezpośrednio ze środków NFZ, okazało się, że zostanie na ten cel przekazana dotacja budżetowa ze środków Ministerstwa Zdrowia. Także i procedowana zmiana w ustawie o działalności leczniczej okazuje się zdecydowanie bardziej łagodna, niż się obawiano, choć i tak wzbudza protesty samorządowców.
Powodów do małych satysfakcji jest więcej. Przedstawiono już założenia do zmian w pakiecie onkologicznym. Uproszczenie Karty DILO, zniesienie progów „karalności” za nietrafione diagnozy dla lekarzy rodzinnych czy umożliwienie wystawienia karty przez lekarza specjalistę w przypadku podejrzenia nowotworu, a przez to rozliczenie diagnostyki wstępnej – to wszystko są dawno wyczekiwane zmiany.
Bardzo ważne jest ostateczne odstąpienie od obligatoryjnego ubezpieczania się od zdarzeń medycznych. Dotychczas stosowane mechanizmy ustalania zdarzenia medycznego i jego rekompensowania pacjentom praktycznie nie działały, zaś proponowane stawki ubezpieczenia z tego tytułu były bardzo wysokie. Informacja o planie utworzenia państwowego funduszu wypłacającego rekompensaty na podstawie opinii lekarza orzecznika oznacza, że idziemy w kierunku skandynawskim, czyli tam, skąd go zaczerpnęliśmy.
Pojawiają się pierwsze, choć na razie skromne elementy deregulacji. Pierwszym beneficjentem są lekarze rodzinni, którzy uzyskali zapowiedź odstąpienia od personalizacji wykonywanych badań diagnostycznych i częstości ich raportowania. Co prawda mówi się o zastosowaniu w POZ fund holdingu, a bez raportowania trudno go będzie stosować, więc mam nadzieję, że w tym przypadku ta deregulacja jest tylko krokiem przejściowym. Istnieją jeszcze gigantyczne pokłady zbędnych standardów, wymogów i obowiązków informacyjnych, z których mam nadzieję już niedługo będziemy stopniowo uwalniani.
Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o zwiększeniu liczby miejsc na studiach lekarskich i liczby miejsc rezydenckich. Co prawda wzrost liczby studentów na studiach stacjonarnych w języku polskim o niespełna 600 jest nadal skromny, ale wiązał się on z uruchomieniem nowych miejsc kształcenia i liczę na to, że w następnych latach studentów będzie przybywać. Zwłaszcza, że przy obecnej średniej wieku lekarzy już wkrótce zaczną oni masowo odchodzić z zawodu z przyczyn po prostu biologicznych.
Te wszystkie małe satysfakcje cieszą, ale nadchodzi pora na decyzje kardynalne. Bez większych pieniędzy w systemie nie poprawimy naszej pracy w taki sposób, żeby była ona odczuwalna dla pacjentów. Nie podniesiemy zarobków pracowników szpitali i przychodni, a przez to nowo kształceni studenci za parę lat wyjadą tam gdzie im będzie lepiej. Konstanty Radziwiłł i jego współpracownicy to wiedzą. Mam nadzieję, że tę samą świadomość ma premier i jej zaplecze polityczne. Innym wyjściem przy braku zasobów finansowych i ludzkich będzie zamykanie szpitali i przychodni, głównie w mniejszych miastach. To jednak raczej nie wpisuje się w program polityczny PiS.