Gdyby mnie poproszono, abym postawił ocenę sobie i innym dziennikarzom oraz lekarzom i politykom za to, jak informujemy o epidemii koronawirusa, to wybrałbym czwórkę. Nie jest źle. Postaraliśmy się wszyscy, aby podstawowy pakiet informacji na ten temat dotarł do każdego Polaka. Bieżące, sprawdzone wiadomości rozchodzą się sprawnie, dzięki czemu nie ma plotek i dezinformacji. Jasno zostało wyjaśnione ludziom, że nie muszą robić zapasów żywnościowych i lekowych. Uniknęliśmy paniki w sklepach i aptekach – a to duży sukces, bo jak pokazuje chociażby przykład Włoch, mogło się to potoczyć zupełnie inaczej. Działają infolinie, wiadomo jak reagować, kiedy wystąpią niepokojące objawy. Plus dla biura prasowego z Miodowej: dziennikarze zajmujący się tą sprawą kilka razy dziennie otrzymują SMS-owe dane dotyczące liczby osób hospitalizowanych, objętych kwarantanną oraz nadzorem epidemiologicznym. Nie ma też problemu z medialnym dostępem do ministra zdrowia, który codziennie występuje na konferencjach prasowych. Dlaczego więc tylko czwórka? Bo jednak wszyscy w tym ferworze zaliczamy pomyłki. Nie tylko dziennikarze, ale i lekarze zamieniają notorycznie w relacjach nazwę wirusa SARS-CoV-2 z nazwą choroby przez niego wywoływaną COVID-2019. Są też grubsze wpadki – na przykład porównywanie zakaźności koronawirusa do zakaźności wirusa grypy sezonowej oraz nagłaśnianie odsetka zgonów wywołanych przez tego pierwszego. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z danymi mocno szacunkowymi. Po pierwsze nie wiemy w tej chwili, ile osób zaatakował koronawirus – znamy tylko liczbę testów, które wskazały na jego obecność. Zachorowań jest na pewno więcej. Koronawirusa diagnozuje się wyłącznie na podstawie testów w przeciwieństwie do wirusa grypy sezonowej, który w przytłaczającej większości przypadków rozpoznawany jest na podstawie lekarskiej diagnozy. Porównywanie więc w trakcie trwania epidemii zakaźności jednego i drugiego i podpieranie tego porównania informacją, że w tym roku mamy już ponad 2 mln zachorowań na grypę sezonową jest nadużyciem, a właśnie takiego porównania dokonał na którejś kolejnej konferencji Łukasz Szumowski. Takich ryzykownych porównań dokonują zresztą też inni – np. Dyrektor Generalny WHO oświadczył ostatnio, że śmiertelność wirusa grypy sezonowej wynosi 1%, a koronawirusa aż 3,4%. W mojej ocenie należałoby albo za każdym razem opatrywać takie newsy mocnym podkreśleniem, że w przypadku SARS-CoV-2 są to informacje szacunkowe i mogą się zmienić, albo w ogóle zaniechać ich podawania. Wystarczą przecież twarde liczby dotyczące pacjentów zakażonych, zmarłych itd. W kwestii chorób zakaźnych i szczepień wiarygodność jest sprawą kluczową. Pamiętajmy, że środowisko antyszczepionkowców pilnie śledzi doniesienia i stale nagłaśnia w Internecie swoje stanowisko, że cała ta epidemia koronawirusa jest sztucznie nadmuchana, że to medialna rzeczywistość, że to strachy na Lachy! – tak jak w przypadku epidemii wirusów SARS czy MERS sprzed kilku lat. Przecież za jakiś czas epidemiolodzy na spokojnie, na podstawie występujących u pacjentów przeciwciał, ocenią zasięg obecnej epidemii i, być może, faktycznie okaże się, że śmiertelność koronawirusa była zaledwie na poziomie wirusa grypy sezonowej. I padną wtedy oskarżenia, że zdrowotny mainstream jak zwykle kłamał.