„Po odłączeniu od aparatury w warszawskim szpitalu zmarło dziecko”. Albo jeszcze dosadniej: „bez zgody rodziców lekarze warszawskiego szpitala odłączyli jedenastomiesięcznego chłopca od aparatury podtrzymującej życie. Chłopiec zmarł”. Albo już bez żadnych ograniczeń: „zamordowali Szymonka”.
Co stało się naprawdę? 18 czerwca rano lekarze odłączyli aparaturę po tym, jak dzień wcześniej konsylium potwierdziło śmierć mózgu Szymona. Stało się to – szpital nie wyjaśnia, dlaczego – bez obecności rodziców, którzy w placówce pojawili się kilkadziesiąt minut później. Rodzice zmarłego chłopca twierdzą, że szpital świadomie wprowadził ich w błąd, podając późniejszą godzinę spotkania komisji decydującej o odłączeniu od aparatury.
Poza tym jednym znakiem zapytania (czy nie warto było jednak dać rodzicom szansy na symboliczne pożegnanie z bijącym sercem dziecka, czy ich obecność w czymś mogła przeszkodzić?), sprawa – z medycznego i prawnego punktu widzenia – nie jest skomplikowana. Wbrew temu, co twierdzą internauci i część dziennikarzy, szpital nie potrzebował zgody rodziców na odłączenie aparatury. A Szymon nie jest polskim Alfiem Evansem (bez względu na to, ile razy w tytułach kolejnych artykułów zostanie porównany do małego Brytyjczyka), przede wszystkim dlatego, że Alfie po odłączeniu od aparatury samodzielnie – krótko, ale jednak – żył. Szymon umarł zanim odłączono urządzenia medyczne.
Polskie ruchy antyszczepionkowe od lat poszukiwały ofiary, którą można umieścić na sztandarach walki przeciw obowiązkowym szczepieniom. Gdy więc zimą w Szpitalu Dziecięcym im. prof. Jana Bogdanowicza w Warszawie pojawił się siedmiomiesięczny Szymon – u którego objawy zapalenia mózgu wystąpiły kilka dni po szczepieniu przeciw pneumokokom – Justyna Socha i jej współpracownicy nie omieszkali wykorzystać okazji. Otaczając rodzinę troskliwą opieką, oferując pomoc prawną, zyskali prawo do posługiwania się historią chłopca jako dowodem, że – jednak – szczepionki szkodzą.
Rodzina chłopca stosunkowo szybko odcięła się od antyszczepionkowych aktywistów. Po uzyskaniu wyników badań genetycznych, które potwierdziły wystąpienie u dziecka mutacji genu, przez którą każda infekcja wirusowa może doprowadzić do zapalenia mózgu, wręcz prosili internautów o niełączenie stanu dziecka ze szczepieniem, ale Internet wie lepiej. Nie da się rozlanego mleka umieścić w całości w butelce. Nie da się raz rzuconych oskarżeń pod adresem szczepionki skutecznie wycofać bez narażenia się na sugestie, że „rodzicom ktoś zamknął usta”, „powiedzieli im, że nie będą leczyć dziecka, jak nie przestaną”, „może obiecali im jakieś pieniądze na rehabilitację”. I tak dalej, i tak dalej.
W czerwcu, gdy w sprawie Szymona kilka razy zbierały się konsylia wybitnych profesorów kilku dziedzin medycyny – na polecenie Ministerstwa Zdrowia brali w nich udział konsultanci krajowi i wojewódzcy, lekarze z ogromnym doświadczeniem i dorobkiem – oskarżenia pod adresem szczepienia wróciły ze zdwojoną siłą. Przede wszystkim, jak się wydaje, dlatego że tylko sojusz z ruchem antyszczepionkowym mógł bliskim chłopca zapewnić odpowiednią mobilizację „obrońców życia”. Rodzice zrozumieli, że lekarze nie widzą już żadnych szans na poprawę stanu Szymona. Co więcej, ich diagnozy zmierzają w kierunku orzeczenia śmierci mózgu, a co za tym idzie – odłączenia chłopca od aparatury.
Rozhuśtane emocje internautów, podżegane sugestiami o zanieczyszczonej szczepionce, o tym że „szpital się spieszy, bo ma coś do ukrycia”, w połączeniu z zawsze gotowymi do działania zwolennikami teorii, że śmierć mózgu jest wymysłem mafii transplantologicznej („niech mama Szymona zgłosi sprzeciw do Poltransplantu, bo inaczej pobiorą organy do przeszczepu bez zgody rodziców”) wywołały falę hejtu na miarę tsunami. Nie było to trudne, bo emocji i spekulacji nie łagodziły ani enigmatyczne komunikaty szpitala, ani milczenie instytucji państwa, które mogły – i powinny – zabrać w tej sprawie głos, jak zawsze gdy rozchodzą się fałszywe informacje o szczepieniach (Główny Inspektor Sanitarny) czy transplantacjach (Ministerstwo Zdrowia).
Trzeba jednak odnotować, że – chyba po raz pierwszy – atakowani lekarze nie zostali całkiem sami. Błyskawicznie zareagowała Okręgowa Izba Lekarska w Warszawie, nie ograniczając się do komunikatu i apelu, ale angażując prawników izby do działań w obronie atakowanych lekarzy. Czy będzie dalszy ciąg tych działań? Czy hejterzy, szafujący hojnie określeniami „zabójcy”, „mordercy”, „kanalie”, i groźbami „torturować i powiesić”, „zabić bez sądu”, „do piachu z nimi”, rysunkami szubienic itd. odczują, że również w Internecie nikt nie jest bezkarny?
Młodzi lekarze chcą wziąć sprawy w swoje ręce. Dawid Ciemięga, rezydent pediatrii, od ponad roku zmagający się z antyszczepionkowcami, planuje nakręcenie filmu dokumentalnego, m.in. o hejcie pod adresem środowiska medycznego. Również po to, by uświadomić samym lekarzom – często nie przywiązującym wagi do tego, co pod ich adresem wypisują internauci – jak niebezpieczne jest tolerowanie mowy nienawiści.