W dawnych czasach, gdy kartka od wdzięcznego pacjenta na 15 litrów benzyny była dla doktora więcej warta niż preferowana obecnie dwunastoletnia whisky, zostałem oddelegowany do pracy w ośrodku zdrowia. Nie było jeszcze instytucji lekarza rodzinnego ani kas chorych, ale i bez tego leczyło się wtedy każdą chorobę. Trafiła do mnie pacjentka z wywiadem, że "brzęczało jej w uchu, a teraz już nie brzęczy". Wyszukałem w instrumentarium zastępowanego doktora aluminiowy wziernik-lejek i zajrzałem do ucha. A tam... mucha! Już nie brzęcząca, tylko smętnie leżąca na plecach, znaczy na skrzydełkach, z łapkami do góry, przyklejona woskiem do tzw. zewnętrznego przewodu słuchowego.
Muchę wyjąłem, a po zabiegu otrzymałem dowód wdzięczności zawinięty w papierek o kształcie dawnej pewexowskiej piersióweczki. Myślę sobie: żubrówka albo żytnia! Odwijam papierek... a tu sok malinowy z kożuszkiem muszek owocówek w szyjce. Choć czasy były ciężkie, kartkowo-wojenne, nie odważyłem się dokonać konsumpcji soku. Zostawiłem piersióweczkę na biurku. Kilka lat później z "Vademecum lekarza ogólnego" dowiedziałem się, że przyjęcie koniaku lub bombonierki nie jest naruszeniem etyki lekarskiej.
Nie tak dawno przeczytałem jeszcze dalej idące orzeczenie SN, że – generalnie – przyjęcie czegokolwiek po wyleczeniu jest zrozumiałe i społecznie akceptowane, ale przyjęcie czegokolwiek przed rozpoczęciem leczenia i uzależnienie leczenia od otrzymania tego czegoś jest "be". Zgodne jest to zresztą z opinią całego środowiska lekarskiego, które uważa, że wdzięczność a posteriori jest dopuszczalna i miła, natomiast osobnicy uzależniający udzielenie pomocy od wcześniejszego otrzymania a priori korzyści materialnej są traktowani jak czarne owce. Nawet imieniny muszą organizować we własnym "czarnoowcowym" gronie.
W temacie koniaków, kopert, soków malinowych z muszkami, bombonierek i innych dowodów wdzięczności za skuteczne leczenie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że likwidacja objawów choroby zwanej u nas "szarą strefą" dokonywana poprzez różnorodne zakazy – da najwyżej krótkotrwałe efekty, trwałe wyleczenie przynieść wszak może jedynie usunięcie przyczyny tych zachowań. Weźmy dla przykładu malarzy artystów: takich początkujących i zaawansowanych małych picassów. Co by się działo, gdyby wszyscy artyści malarze mieli obowiązek malować wyłącznie na etacie, od 8 rano do 15 po południu, za jednakowe wynagrodzenie, ustalane w uzgodnieniu ze związkami zawodowymi malarzy, wytwórców sztalug, farb, pędzli i czego tam jeszcze trzeba do tworzenia produktu pod nazwą "obraz"? I to wynagrodzenie zależne byłoby nie od umiejętności machania pędzlem, ale np. od stażu pracy? Ano, zaczęłyby się problemy, bo jedni malowaliby obrazy poszukiwane i cenione, a inni etatowe bohomazy, przy tym forsa za obraz byłaby jednakowa. Nawet mistrz Matejko nie miałby wówczas chyba motywacji do wykonywania swej profesji. Znawcy i poszukiwacze lepszych malunków stawaliby na głowie, żeby zdobyć obraz przez siebie cenionego specjalisty od pędzla. Jakiś koniaczek albo parę złotych dodanych "ukradkiem" do etatowej pensji malarza mogłoby rzecz przyspieszyć. Dla reszty, wyznającej "bezkoniakową" równość społeczną, pozostałyby bohomazy. Na szczęście dla kolegów artystów malarzy ich fach określany jest mianem "wolnego zawodu", w którym każdy zarabia tyle, ile da klient. A jak nie da... to się biduje.
Marzeniem lekarskiego stanu jest przywrócenie także naszej profesji statusu wolnego zawodu, czyli sytuacji, w której każdy lekarz jest automatycznie samodzielnym gospodarczym podmiotem, bez etatowego gorsetu. Jak ma talent, to ma pacjentów, jest rozchwytywany przez medycznych pracodawców i może pracować nawet 25 godzin na dobę. Po prostu wstanie godzinę wcześniej. A jak jest tylko kujonem wyrobnikiem bez polotu i klienteli, to też się przyda, tyle że do papierów albo do orzecznictwa... za dużo mniejsze pieniądze.
Próby zlikwidowania "szarej strefy" na rynku zdrowotnym są skazane na klęskę z powodu niezrozumienia wyżej opisanego mechanizmu. Nie da się wyplenić zjawiska dodatkowego, "prywatnego" wynagradzania medycznych liderów za ich ponadprzeciętne umiejętności, dopóki ci poszukiwani liderzy będą na etacie i będą zarabiali tyle samo, co ich koledzy – przeciętni twórcy bohomazów. Zwłaszcza że do tego dochodzi najbardziej korupcjogenny przywilej lekarski: orzekania o stanie zdrowia do renty lub do innej formy odszkodowania za uszczerbek na zdrowiu. Osiem lat temu, w samolocie nad Atlantykiem, miałem zaszczyt wymienić na ten temat uwagi z obecnym prezesem Narodowego Banku Polskiego. Pan Profesor mówił: to wy, lekarze, orzekacie o stanie zdrowia i robicie to nierzetelnie. A ja na to: to prawda, Panie Profesorze, ale to nie lekarze decydują, ile dany chory dostanie renty. Niechby dostał tyle, ile wypracował, a nie wg zasady: "każdemu tyle samo albo jeszcze więcej", zgodnie z niezależnym od lekarza, ale atrakcyjnym dla symulantów przepisem urzędniczym. Nie byłoby motywacji do kombinowania "lewej" renty płaconej kosztem innych.
Dopełnieniem całej tej paranoi jest ponadto powszechne przeświadczenie pacjentów, że jak pan doktor odmawia przyjęcia dowodu wdzięczności, to znaczy, że nie jest dobrze. Czyli – albo rak, albo inne nieuleczalne paskudztwo...! A przecież gdyby wszyscy pacjenci nagle się zmówili i nie dali nawet złotówki w dowód wdzięczności, to byliby tak samo dobrze leczeni jak dotąd. Ponieważ w grę wchodzi jeszcze coś takiego, jak ambicja zawodowa i wbity na studiach do głowy każdego lekarza przymus natychmiastowej reakcji na cierpienie.
Owszem, wszędzie może się pojawić jednostkowy, zdeprawowany, cyniczny osobnik, uzależniający pomoc od wcześniejszego dowodu wdzięczności, ale to wyjątki, które wytępiłoby się szybko, gdyby pacjent miał odwagę złożyć w dyrekcji szpitala stosowną, podpisaną imieniem i nazwiskiem, skargę. Z tym jednak najtrudniej. I ja to rozumiem, bo nie jestem przecież oderwanym od życia idiotą.