To na nich ma się opierać system. A właściwie już się opiera. Lekarze rodzinni. Zajmują się wszystkimi problemami zdrowotnymi niezależnie od wieku i płci pacjenta. Znają potrzeby medyczne członków rodzin, którymi się opiekują. Często leczą i babcię, i wnuka. W swoich kompetencjach łączą kilka dziedzin medycyny: pediatrię, ginekologię i internę, a także elementy „małej” chirurgii. Badają, diagnozują i leczą w każdej z tych dziedzin. Ale pomagają nie tylko w sprawach zdrowia. Bieżący kontakt z podopiecznymi, towarzyszenie im na co dzień bardzo często stawia lekarza rodzinnego przed koniecznością udzielenia pomocy w kłopotach socjalnych, w rozwiązaniu ważnych życiowych problemów. Każdego dnia musi sprostać zaufaniu, jakim obdarzyło go środowisko, w którym pracuje, osoby, które właśnie jego wskazały w deklaracji wyboru. To niełatwe zadanie. Lekarzy, którzy w pełnym wymiarze chcieliby podjąć się takiej pracy, jest coraz mniej. Ci, którzy już działają w systemie, z niepokojem obserwują kierunek zmian w POZ proponowanych przez Ministerstwo Zdrowia. Nie negują ich konieczności. Tworzenie zespołów podstawowej opieki zdrowotnej, z lekarzem, pielęgniarką i położną, wprowadzenie opieki koordynowanej, a nawet nałożenie na POZ dodatkowych zadań, uważają za słuszne. Stawiają tylko jak najbardziej uzasadnione pytanie o racjonalność systemu finansowania i zapłatę za dodatkowe aktywności. Zarzucają projektowi ustawy ogólnikowość, a ministerstwu brak konkretnej odpowiedzi, kiedy i ile dodatkowych pieniędzy pojawi się w ślad za dodatkową pracą. Mają szereg uwag i poprawek, chcą o nich rozmawiać. Potrzeba dialogu z Ministerstwem Zdrowia jest w środowisku lekarzy rodzinnych ogromna. Takiej potrzeby nie powinno się lekceważyć, a rozmowy nie wolno odkładać na później.