Nie minął jeszcze rok rządów PiS, a mieliśmy już pierwszą wielotysięczną manifestację pracowników służby zdrowia. Jej przewodnim hasłem było żądanie zwiększenia finansowania opieki zdrowotnej ze środków publicznych do 6,8 proc. PKB oraz podwyżki płac dla wszystkich zawodów medycznych. Postulaty w pełni zrozumiałe, bo bez zwiększenia nakładów i rozwiązania problemu wynagrodzeń naprawa systemu udać się nie może.
Chyba mało kto oczekiwał, że w ciągu 10 miesięcy dokona się gruntowna naprawa systemu zdrowotnego. Dlatego wrześniowa manifestacja była raczej wynikiem oceny działań ośmiu lat rządów poprzedniej koalicji niż pierwszych miesięcy obecnej kadencji. Czy jednak obecny rząd dobrze wykorzystał ten okres na przygotowanie „dobrej zmiany” w ochronie zdrowia? Wydaje się, że nie. Manifestacja była więc w dużym stopniu także wyrazem rosnącego zniecierpliwienia brakiem spodziewanych działań, zwłaszcza wobec oczekiwań rozbudzonych przedwyborczymi obietnicami. Wiadomo też było, że okres spokoju nie będzie trwał wiecznie i przyjdzie moment konfrontacji z trudnymi problemami. Z niektórymi można się było próbować już uporać.
Pierwszy dotyczy skutków ostatniej decyzji poprzedniej koalicji, która w ogniu kampanii wyborczej wprowadziła kroczące podwyżki płac dla pielęgniarek – przez cztery lata po 400 zł. Konieczności poprawy sytuacji pielęgniarek nikt rozsądny nie kwestionuje. Kłopot w tym, że poprzednia władza zapomniała o innych zawodach medycznych, które znajdowały się dokładnie w takiej samej sytuacji jak pielęgniarki. Obecny rząd, co zrozumiałe, podwyżki nie cofnął, ale zarazem nic dotąd nie zrobił, aby usunąć dyskryminację płacową pozostałych zawodów, takich jak ratownicy medyczni, fizjoterapeuci, technicy medyczni czy młodzi lekarze. I to oni właśnie manifestowali w sobotnim pochodzie. Widoczna była, niestety, nieobecność przedstawicielek głównych organizacji zrzeszających pielęgniarki i brak wyrazów solidarności z ich strony z innymi pracownikami.
Druga sprawa wiąże się z publicznymi nakładami na ochronę zdrowia. Obecny rząd deklaruje odmienną politykę od poprzedników. Mówi, że trzeba rozwijać publiczną służbę zdrowia i zwiększyć finansowe zaangażowanie państwa. Na lipcowej konferencji prasowej rządu przedstawiono plan stopniowego zwiększania wydatków publicznych aż do osiągnięcia poziomu 6 proc. PKB w roku 2025. Jednak wobec zastanego znacznego niedofinansowania systemu i szybko rosnących potrzeb wynikających ze starzenia się społeczeństwa zarówno wysokość planowanego wzrostu, jak i jego tempo wydają się za małe. I na to zwracali uwagę protestujący.
6 proc. PKB to mniej niż obecna średnia w krajach OECD, która według danych ministerstwa wynosi 6,7 procent. Rząd zakłada z góry, że nie osiągniemy tej średniej. Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, że w krajach rozwiniętych udział wydatków na zdrowie rośnie szybciej niż PKB. Można się więc spodziewać, że za 10 lat średnia OECD będzie wyższa niż dzisiaj, a Polska będzie nadal na dole tabeli.
Co w tej sytuacji można zrobić? Najłatwiej wykorzystać już funkcjonujące mechanizmy. Tym mechanizmem jest składka zdrowotna. Ministerstwo Zdrowia zamiast pracować nad ryzykownym projektem likwidacji NFZ powinno przygotować nowelizację ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej przewidującą coroczne zwiększanie składki zdrowotnej o 0,5 proc., aż do osiągnięcia 12–13 procent. Tak, jak to zrobił poseł Piecha, zgłaszając w 2002 r. odpowiednią poprawkę do ustawy o NFZ, dzięki czemu mamy dziś 9 proc., a nie 7,75 procent. To można zrobić już teraz, nie czekając na reformę.