– Jak bardzo zmienił się w Polsce rynek leków, począwszy od ich produkcji, poprzez dystrybucję, a skończywszy na obejmowaniu refundacją – trudno sobie wyobrazić tym, którzy nie zajmują się farmacją od dawna. Dziś wszystkich producentów obowiązują europejskie standardy wytwarzania, firmy starające się o refundację przygotowują analizy HTA, które oceniane są w profesjonalnej agencji. Nie zawsze tak było – mówi Marek Jeziorski, przewodniczący Rady Nadzorczej Izby Gospodarczej FARMACJA POLSKA.
Marek Jeziorski jest jedną z tych osób, które zajmując się w Polsce farmacją od lat 70., mogły śledzić rozwój rynku leków, a także wpływać na jego dzisiejszy kształt. – Zrobiliśmy milowe kroki, ale w niektórych obszarach wciąż nie możemy dogonić nowoczesnej Europy – mówi.
Podróże kształcą też wyobraźnię
Marek Jeziorski, przewodniczący Rady Nadzorczej Izby Gospodarczej FARMACJA POLSKA, wspomina, jak podczas studiów farmaceutycznych trafił w 1973 r. na praktyki do jednej z polskich fabryk produkujących leki. Zaskoczenie studenta, który zderza swoje wyobrażenie o firmie farmaceutycznej z ówczesnym zakładem produkcyjnym było ogromne. – Pracownik w kufajce przewiązanej jakimś drutem jedną ręką drapie się w ucho, drugą wrzuca środki do produkcji leku do dużych zbiorników. Chcąc przyrównać to do dzisiejszych zakładów farmaceutycznych, to tak, jakby porównywać dzień i noc – mówi. Jeszcze większy szok przeżył młody adept farmacji, kiedy w 1974 r. pojechał na wymianę studencką na Uniwersytet w Groningen w Holandii. – Wtedy nie było programów typu Erasmus i wraz z kolegami sami taki wyjazd musieliśmy zorganizować. Nie było to łatwe. Ale z pewnością warte zachodu, bo pobyt tam uzmysłowił mi, jak rynek farmaceutyczny powinien wyglądać i jak bardzo Polska od tego odbiega – opowiada. Zaskoczeniem były nie tylko relacje na uczelni, czyli całkowite partnerstwo w stosunkach między wykładowcami i studentami, ale także wygląd zakładów produkcyjnych, funkcjonowanie aptek. Wtedy Jeziorski zaczął zastanawiać się, co zrobić, aby w Polsce było tak samo.
Królewscy aptekarze
– Aptekę w Holandii mógł otworzyć tylko członek Królewskiego Związku Aptekarzy i tylko za zgodą Związku. Samorząd zawodowy sam więc regulował rynek tak, aby działał sprawnie i aby apteki nie bankrutowały – mówi Jeziorski. Jedna apteka współpracowała z trzema lekarzami rodzinnymi. W Holandii, podobnie jak w Polsce, pod opieką lekarza rodzinnego jest około 2500 osób. Farmaceuta opiekuje się więc prawie 8000 pacjentów. W razie niejasności związanych z ordynacją leków kontaktuje się z lekarzem. – Poznany podczas praktyk studenckich farmaceuta, z którym przyjaźnię się do dziś, prowadził już wtedy swoją aptekę. I już wówczas działała u nich opieka farmaceutyczna, którą chcemy w Polsce wprowadzić. Kiedy mój kolega widział, że pacjent ma na recepcie inną dawkę leku niż stosowaną do tej pory, dzwonił do lekarza zapytać, czy się przypadkiem nie pomylił. A jeśli recept było kilka i to od różnych lekarzy, sprawdzał, czy zaordynowane leki można zażywać jednocześnie. Pomagał mu w tym program komputerowy. W jego aptece jest specjalny pokój, w którym sam edukuje chorych, jak zakładać pieluchomajtki czy aplikować czopki lub globulki – opowiada. Taką aptekę Marek Jeziorski chciał prowadzić w Polsce. I otworzył w Łodzi. Jednak wówczas holenderskich zasad nie udało się wprowadzić. – Zawsze będę powtarzał, że apteka to nie sklep. Przychodzą do niej ludzie chorzy, przerażeni swoją diagnozą. Potrzebują więc troski, ciepła i intymności. Nie można rozmawiać ze schorowanym pacjentem o jego problemach przy innych chorych. Wydawanie leków wymaga wiedzy i doświadczenia. To wielka odpowiedzialność – podkreśla.
Wracamy do Europy
Po upadku socjalizmu rynek leków w Polsce zaczął się zmieniać. Jeziorski chciał włączyć się w nurt naprawy kraju. Zaczął pracować w zarządzie Łódzkiej Regionalnej Kasy Chorych. – Wtedy zaczęliśmy zastanawiać się, jak powinien działać system refundacji leków. Nie było wówczas żadnej agencji oceny technologii medycznych, nie było analiz HTA (health technology assessment). Wytwórca leku czy jakiejś technologii przychodził z kartką, gdzie miał napisane, jak to działa. Trudno było więc podjąć decyzję, który z oferowanych produktów refundować i na jakich warunkach. Uważałem, że potrzebne są dowody medyczne. Pamiętam, że w rozmowach na ten temat, jakie prowadziłem ze współpracownikami, uczestniczył młody wówczas lekarz Krzysztof Łanda, potem wiceminister zdrowia. Dyskutowaliśmy, jak wykorzystać przy podejmowaniu decyzji refundacyjnych medycynę opartą na faktach EBM (evidence-based medicine) – wspomina. Dziś działa AOTMiT, a wnioskujący o refundację przedkłada precyzyjne analizy HTA. Jednak Marek Jeziorski uważa, że od reszty Europy dzieli nas jeszcze dostępność nowych terapii. – Dlatego ważne jest, aby uwzględniając zapowiadany przez rząd wzrost nakładów na ochronę zdrowia przeznaczać całe 17% budżetu NFZ na refundację leków. Tylko to da polskim chorym dostęp do najnowocześniejszych leków i terapii – mówi.
Globalne wody
W 2004 r. Marek Jeziorski wszedł do zarządu Polskiego Holdingu Farmaceutycznego (PHF), który konsolidował Polfę Warszawa, Pabianice i Tarchomin. – W dotychczasowej formie zakłady te nie mogły działać na coraz bardziej konkurencyjnym rynku. W ich portfelach produktowych znajdowały się nawet te same leki. Połączenie umożliwiało nie tylko redukcję kosztów przez chociażby wspólne zamówienia, ale rozsądną politykę inwestycyjną i produktową – mówi. Kiedy w 2006 r. zmienił się w Polsce rząd, Jeziorski stracił posadę w PHF. – Był to dla mnie szok, bo nigdy kariera polityczna mnie nie interesowała. Byłem wiceprezesem holdingu odpowiedzialnym za rozwój, fachowcem, ale – jak się okazało – wtedy niepotrzebnym – ubolewa. Zatrudnił się w Polskiej Grupie Farmaceutycznej i kierował hurtownią. Chciał wdrożyć innowacyjny system pakowania leków dla placówek opiekuńczych, jak np. domy spokojnej starości. Opakowania leków miały zawierać saszetki z tabletką na każdy dzień, co pozwalałoby kontrolować przestrzeganie ordynacji lekarskiej i wyeliminować błędy w przyjmowaniu odpowiednich leków w odpowiednich dawkach. Niestety, nie spotkało się to z zainteresowaniem. – Choć wiem, że obecnie metoda ta jest od kilku lat stosowana w kilku szpitalach i przynosi oczekiwane rezultaty nie tylko dla pacjentów, ale i ekonomiczne dla szpitali – mówi. Postanowił więc wypłynąć na globalne wody i zatrudnił się w niemieckiej firmie farmaceutycznej Schering, która miała swój oddział w Warszawie. Trzy miesiące później niemiecki gigant farmaceutyczny Bayer przejął Scheringa.
Firma światowa, ale polski rynek
Obecnie Marek Jezierski pracuje w firmie Bayer Sp. z o.o.
– Praca w dużej korporacji daje mnóstwo satysfakcji. Można zrealizować wiele dobrych pomysłów. Poza tym – co dla mnie ważne – firma stawia mocno na etykę w biznesie i angażuje się w wiele działań edukacyjnych. Od lat prowadzimy w Baylabie program edukacyjny, w którym dzieci i młodzież mogą brać udział bezpłatnie. Salon Baylab to serce kampanii „Better Life – Baylab” i miejsce, w którym firma Bayer od pięciu lat uświadamia społeczne znaczenie innowacyjności, osiągnięć naukowych, zachęca do odwagi myślenia – mówi.
Polski rynek nawet dla tak ogromnej firmy jak Bayer jest ważny, bo jesteśmy dużym krajem. Jednak największym problemem są w Polsce ceny leków. – Jest chyba jakaś granica ich obniżania. Różnice między cenami leków u nas a w innych państwach UE dają krociowe zyski wywożącym je nielegalnie z kraju. Udział płatnika publicznego w refundacji jest zbyt mały, bo choć ceny leków w Polsce są jedne z najniższych w Europie, pacjenci dopłacają do leków więcej niż chorzy w innych krajach. Poza tym ogranicza to też Polakom dostęp do nowoczesnych terapii, bo globalne firmy nie mogą obniżać swoich cen tak znacząco na jednym rynku. A przecież wszystkie wskaźniki ekonomiczne mówią, że nasza gospodarka dynamicznie się rozwija, dlaczego więc mamy być leczeni gorzej niż inni mieszkańcy Europy? – pyta.
Jeziorski sam przekonał się, jak ważny jest postęp w medycynie. Wyjeżdżając z rodziną na urlop, po drodze zajechał do znajomego lekarza i zmierzył ciśnienie. Okazało się, że ma bardzo niskie tętno. Zamiast więc na wakacje trafił do szpitala, gdzie wszczepiono mu rozrusznik serca. – Pamiętam, jak pracując w kasie chorych wydawaliśmy indywidualne zgody na tę procedurę. Teraz uratowała mi życie, będąc dostępna bez dodatkowych zgód urzędników. I dzięki temu mogę obserwować, jak dorastają moje wnuki – mówi.