Hasło „Polska w budowie” obśmiałam, gdy tylko wpadło mi w oko. – Aha! – pomyślałam – ale się podłożyli! Bo przecież każdy, kto musiał kiedyś zatrudnić ekipę budowlaną, wie, że na tygodnie (czasem miesiące) żegna się z ładem, ale także – spokojem duszy. Ekipy budowlanej nie sposób przecież spuścić z oka. Rozliczamy faktury, wypłacamy zaliczki, – z obłędem w oczach patrzymy na rosnące w niekontrolowany sposób koszty. Do tego wciaż nerwy: przedpokój miał być gotowy tydzień temu, a wygląda gorzej niż przed remontem. Na koniec jeszcze niespodzianki: poprawki…
Czasy, kiedy o budowlańcach śpiewało się piosenki, a cały naród nucił „Niech się mury pną do góry…” minęły i nie wrócą. Budowę dróg, lotnisk czy dworców kolejowych Polacy traktują zaś dokładnie tak, jak remont własnego pokoju czy łazienki: rzecz niezbędną, aczkolwiek diabelnie uciążliwą. Ulgę daje chwila, gdy przedsięwzięcie budowlane mamy już za sobą. W trakcie – oczekujemy tylko współczucia.
Nie zdziwiłam się więc, gdy PO ogłosiła, że hasło „Polska w budowie” będzie mottem tylko pierwszej części kampanii.
Cóż, w ochronie zdrowia nawet porządnych fundamentów nie umiem się dotąd dopatrzeć. Pakiet ustaw zdrowotnych, który powinien je stanowić, przypomina bardziej stos materiałów budowlanych, z których równie dobrze może powstać funkcjonalny budynek, jak i szkieletor, nadający się wyłącznie do rozbiórki.
Niewiele więcej można powiedzieć o planach opozycji wobec branży. PiS, odmawiając udziału w debatach wyborczych, nie kryje, że najchętniej zrealizowałby swój pomysł powrotu do budżetowego finansowania ochrony zdrowia. Gdyby – co mało prawdopodobne, ale niewykluczone – partia Jarosława Kaczyńskiego wygrała, dla tego pomysłu nie musiałaby długo szukać koalicjantów. Jolanta Fedak, mająca w PSL silną programotwórczą pozycję, już dawno rzuciła pomysł uproszczenia systemu pobierania składek. PSL, jeśli tylko KRUS zostanie zostawiony w spokoju, chętnie przyłoży rękę do likwidacji NFZ, bo czego się nie robi dla oszczędności i racjonalizacji systemu!
Kampania wyborcza rozkręca się, partie przedstawiają śmiałe pomysły na rozwiązanie bolączek ochrony zdrowia. Szef SLD Grzegorz Napieralski obiecał skrócenie kolejek do lekarzy specjalistów i zniesienie limitów przyjęć do szpitali. Co prawda, Marek Balicki, ekspert Sojuszu do spraw zdrowia, dopowiada, że limity mogłyby zostać zniesione tylko w szpitalach znajdujących się w sieci, ale to są szczegóły, niesprzedawalne w kampanii wyborczej. Ktoś obiecuje 6% PKB na zdrowie (komu zabierze?), dodając, że zdrowie jest bezcenne, a szpitale to nie fabryki. W rozmowach polityków (dziennikarzy też) mieszają się wszystkie prawdy z krótkiego wykładu śp. ks. Józefa Tischnera: święto prowda, tyż prowda i g… prowda. Tej ostatniej bywa szczególnie dużo.
Czy tylko ja mam wrażenie, że w tej kampanii do końca nie będzie wiadomo, o co politykom chodzi? Gdzie jest ich „święto prowda”, gdzie są punkty sporne, a gdzie pola ewentualnej, powyborczej współpracy? I że nie do końca wiadomo, między czym a czym przyjdzie nam 9 października wybierać.
Wrażenie tej płynności, nieokreśloności alternatyw jest tym głębsze, im bardziej uświadamiamy sobie przepaść, która od 2005 r. coraz bardziej dzieli nie tylko Platformę Obywatelską i Prawo i Sprawiedliwość, ale też elektoraty tych partii. Między dwiema największymi partiami nie ma przepływu zwolenników. Ludzie, którzy głosowali w 2007 r. na PO, na „zamglony” PiS nie zagłosują. Wyborcy PiS nie przejdą do Platformy, odpowiedzialnej za katastrofę 10 kwietnia 2010 r. Rów Smoleński jest głębszy niż Rów Mariański. PiS został po jednej jego stronie, PO i „cała reszta” – po drugiej.
„Cała reszta” to pozostałe partie, mainstreamowi dziennikarze, wiodące media, większość (jak duża, okaże się po zamknięciu urn) aktywnych obywateli. Czy nad Rowem Smoleńskim możliwa jest komunikacja? Tylko pośrednio. Dlatego w debatach telewizyjnych przedstawiciele PiS nie uczestniczą. A prezes Jarosław Kaczyński nie zetrze się – prawdopodobnie – na politycznym ringu z Donaldem Tuskiem, mimo że jako lider opozycji ma lepszą pozycję wyjściową. Co prawda Kaczyński zapewnia, że PiS od debat się nie uchyla (odmawia tylko udziału w organizowanych przez część stacji telewizyjnych), on sam zaś może spotkać się z Tuskiem, gdy ten „zwinie białą flagę wobec możnych z kraju i zagranicy”), jednak zapowiedzi te trudno uznać za deklarację uczestnictwa w debatach. Raczej – za manifestacyjne odrzucenie kształtu debat przedwyborczych, proponowanego wzorem poprzednich kampanii, przez publiczne i komercyjne media. Dlatego wreszcie – nie tylko PiS kwestionuje wyniki sondaży, dające (w większości) sporą przewagę Platformie Obywatelskiej, ale sama Platforma zastrzega, że sondaże mogą przekłamywać rzeczywiste preferencje wyborcze.
Żałoba po Smoleńsku się zakończyła, werdyktu ubiegłorocznych wyborów prezydenckich nie da się przełożyć na nadchodzące wybory parlamentarne. A dopiero one pokażą nową mapę polityczną Polski. Gdzie leżą zmienne, które zdecydują o wyniku wyborów?
Prezes PiS wie, że na swoją stronę Rowu nie ma szans przeciągnąć znaczącej części wyborców. Ale zrobi wszystko, by zniechęcić wyborców PO do ponownego zagłosowania na partię Donalda Tuska. Ataki personalne są mało skuteczne, prezes obrał inną taktykę. A to z troską pochyli się nad pozostawionymi samym sobie kredytobiorcami frankowymi, którym rząd nie chce ulżyć w ratach przy wysokim kursie szwajcarskiej waluty, a to wśród „możnych tego świata” wymieni wydawców podręczników, zarabiających krocie na rodzicach (na starcie roku szkolnego). Celny strzał w sam środek „tuskowego” elektoratu: 30–40-latków, mających dzieci w wieku szkolnym i wydających we wrześniu fortunę na podręczniki, bo wiadomo, że to żyła złota dla wydawców. Takich celnych trafień Kaczyński będzie miał w kampanii sporo. Cel? Niech ci wyborcy zostaną w domach. Albo ze złości zagłosują na Palikota, a nawet na znienawidzony, renegacki PJN, który bez Joanny Kluzik-Rostkowskiej mniej zresztą prezesa uwiera. Albo – na koalicję Obywatele do Senatu. Na kogokolwiek zresztą, byle nie na PO.
Elektorat PO też ma za co „podziękować” Platformie absencją lub zagłosowaniem na partyjną drobnicę. Czy tak zrobi? Wszystko zależy od temperatury kampanii. Jeśli będzie gorąca, a PiS rósł w siłę – wściekli wyborcy Platformy zapewne jeszcze raz stawią się przy urnach. Jeśli temperatura sporu będzie umiarkowana (a sprzyjać temu może taktyka unikania starć bezpośrednich), z mobilizacją zawiedzionych partia Tuska może mieć spory kłopot.
Jeszcze większy problem będzie mieć Platforma z młodymi wyborcami. Tymi, którzy w 2007 r. mieli 14–16 lat i nie zdążyli jeszcze zagłosować w zeszłorocznych wyborach prezydenckich, bo byli za młodzi. W tych wyborach nie ma już „obciachu”. Głosowanie nie jest funem.
Niewidoczny, wyciszony PiS, niezrozumiałe dla najmłodszych telewizyjne spory o raport Czumy w sprawie nacisków czy o wniosek do Trybunału Stanu dla Kaczyńskiego i Ziobro, brak w kampanii tematów, które dla młodych są ważne: rynek pracy, sensowność systemu kształcenia (raport Michała Boniego „Młodzi 2011” jest raczej ucieczką do przodu niż realistyczną propozycją rządu dla pokolenia 18–25-latków) – to wszystko może wpłynąć na decyzję: – Pier…, nie idę!
Jak wysoko poszybuje PO, jeśli młodzi zostaną w domach?