Przedwcześnie urodzone dzieci, ze zbyt niską masą urodzeniową, były w Polsce w latach 60. topione w wiadrach z wodą albo wynoszone na 30-stopniowy mróz, by zamarzły. W statystykach szpitalnych wpisywano zaś, że urodziły się martwe – pamięta prof. Roman Czekanowski.
Ilu lekarzy ginekologów i położników ma takie wspomnienia? I czy była to praktyka tylko najgorliwszych, najambitniejszych kierowników oddziałów szpitalnych, zabiegających o względy i osobistą karierę u ówczesnych włodarzy PRL-u, czy rutynowe działanie?
Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym dzieciobójstwie, więc chcę wierzyć, że jednak były to sytuacje nieczęste. Znam przypadki 2 wcześniaków urodzonych z masą ok. 700 g w tamtych latach i do dziś żyjących. Chłopiec urodził się na wsi pod Bydgoszczą, położna odbierająca poród w domu kazała go włożyć do pudełka po butach wymoszczonego watą i trzymać w cieple na piecu, a karmić krowim mlekiem z wodą za pomocą zwitka bandażu. Dziewczynka urodziła się w 1967 r. w szpitalu w Warszawie z podobną masą ciała i być może życie zawdzięcza temu, że normy WHO dla żywych urodzeń zostały obniżone z uprzednich 1000 g do 600 g.
Wiem, że nie wszystkie wcześniaki z niską wagą urodzeniową trafiały wtedy do szpitalnych kotłowni. Rodzice także zabierali zwłoki, by pochować na cmentarzach. Księża jednak odmawiali im katolickiego pochówku, bo przecież te dzieci wcześniej nie żyły i były nieochrzczone. Składali ciałka w grobach rodzinnych albo innych ludzi, bez modlitwy księdza.
PRL-owska ginekologia i położnictwo ma jeszcze inny grzech na sumieniu: masowe skrobanki wykonywane w państwowych szpitalach, prywatnych gabinetach, spółdzielniach lekarskich. Ciemny naród nie stosował wtedy żadnej skutecznej antykoncepcji, a zabieg aborcji traktowany był przez społeczeństwo jak wyrwanie bolącego zęba. Ba, niektóre kobiety uważały, że regularne zachodzenie w ciążę, a potem jej usuwanie… to odmładzająca operacja kosmetyczna, poprawiająca samopoczucie i urodę. A personel medyczny nie niósł jeszcze kaganka oświaty.
Dopiero w 1980 r., po powstaniu „Solidarności”, zaczęła się aktywna działalność ruchu obrońców życia, wspieranego już wtedy i przez Kościół, i przez katolickich lekarzy. Pamiętam z tamtego czasu wielki wkład w uświadamianie ludziom, czym jest aborcja, dzisiejszego prof. dr. Włodzimierza Fijałkowskiego z Łodzi, już wcześniej szykanowanego przez uczelnię, bo odmawiał dokonywania aborcji.
Szok, jaki u ginekologów i położników może wywoływać lektura wspomnień sprzed 50 lat jednego z pionierów tej dziedziny, szybko minie. Lepiej, gdyby przerodził się w refleksję. Bo czy my również, ludzie współcześni, uznający za priorytet sprostanie oczekiwaniom władz administracyjnych, odgórnie narzucanym wskaźnikom, wytycznym, normom, ograniczeniom, rygorom budżetowym – zawsze postępujemy etycznie? I czy nie zostaniemy z upływem lat uznani przez następców za nieokrzesane prymitywy, bezmyślnie podporządkowujące się chwilowym regułom?