Profesor Marian Zembala nie zwalnia tempa. Niedawno zorganizował niezwykłe spotkanie pacjentów i pracowników Śląskiego Centrum Chorób Serca, którzy uratowali im życie przy użyciu ECMO (ang. extracorporeal membrane oxygenation – pozaustrojowe natlenianie krwi). Miałem zaszczyt tam być i rozmawiać tak z ratującymi, jak i z uratowanymi. Historia każdego ocalonego to spektakularny przykład tego, jakich cudów można obecnie dokonywać przy zastosowaniu dostępnego na każdym oddziale kardiochirurgicznym sprzętu. Rozmawiałem z ludźmi, którzy jedną nogą byli już na tamtym świecie; po wypadkach, z powikłaniami pogrypowymi, z mlecznymi płucami, nieprzytomni, oczekiwali tylko odłączenia od aparatury – mieli przed sobą, co najwyżej, od kilku do kilkudziesięciu godzin życia. Technika pozaustrojowego utlenowania krwi była dla nich ostatnią deską ratunku, kołem ratunkowym rzuconym ciemną nocą w rozszalałe morze: dawała im „jedynie” 50% szans na przeżycie. I oni na tę połówkę się załapali.
Słynny kardiochirurg, dyrektor SCCS, w ostatnim czasie, z powodów powszechnie znanych sam niedomaga, ale mimo to spotkanie zorganizował. Siedząc w sali konferencyjnej zabrzańskiego szpitala na wózku inwalidzkim, z niewładną ręką, prowadził jak dawniej z wielką swadą dyskusję na temat percepcji wśród polskich lekarzy techniki ECMO. Marzeniem prof. Zembali jest to, aby była ona częściej wykorzystywana. Szacunkowe dane statystyczne i epidemiologiczne na ten temat są dla Polski fatalne. Wynika z nich, że każdego roku co najmniej 200 pacjentów z niewydolnością oddechową i krążeniową traci życie, choć mogłoby je ocalić, gdyby ktoś na czas zdecydował się zastosować u nich ECMO. Skąd ta niechęć? Jednym z powodów jest ponoć lęk wśród lekarzy przed zastosowaniem terapii, która jest bardzo inwazyjna. – Dla wielu metoda jest zbyt trudna i wiąże się z dodatkową pracą – dodaje prof. M. Zembala. – W nocy, w dni wolne trzeba śledzić, co się z takim pacjentem dzieje. Na spotkaniu w Zabrzu był obecny między innymi Piotr Golicz, któremu ECMO uratowało życie – ale tylko dlatego, że jego żona przeczytała o tym w Internecie i sama poszła do ordynatora, żądając sprowadzenia lekarzy z ECMO. Lekarz prowadzący oponował; był bardzo niechętny właśnie z tych powodów, o których wyżej mowa. W końcu jednak ustąpił i dzięki temu pacjent przeżył. Przykładów lekarskiej ignorancji w tej kwestii jest, niestety, wiele.
Na szczęście coś powoli się zmienia. Świadczy o tym nie tylko listopadowa konferencja zorganizowana przez prof. Zembalę, ale także ta październikowa zwołana z inicjatywy Sekcji Kardiotorakoanestezjologii Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Spotkali się na niej anestezjolodzy z największych renomowanych ośrodków kardiologicznych w Polsce i wymienili się informacjami właśnie na temat zastosowania ECMO. A brakuje naprawdę podstawowych danych, choćby tych, ile u nas dokładnie wykonuje się takich zabiegów. Niedługo ma też ruszyć w Zabrzu systematyczne szkolenie dla lekarzy z całego kraju – jest ono bardzo potrzebne, by wygaszać lęki wynikające z niewiedzy. Szkolenia będą przeznaczone dla tych, co ECMO chcieliby stosować u siebie na oddziałach, jak i dla tych, którzy nigdy nie poprowadzą takiej terapii, ale są zainteresowani wysyłaniem pacjentów do referencyjnych ośrodków. Nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy wzywać na pomoc kolegów; teraz wielu robi to albo za wcześnie, albo wtedy, kiedy już nawet pozaustrojowe utlenowanie staje się bezużyteczne.